piątek, 25 lutego 2011

Adam Leszkiewicz: Zstąpmy do głębi

Krakowski kwartalnik Pressje publikuje ciekawy, analityczny szkic o „Podziemnych motylach” i „De profundis”.

Adam Leszkiewicz (ur. 1988), student polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, pisze w nim m.in.:

[...] Współczesna cywilizacja, tak jak jawi się w Podziemnych motylach, nie jest czymś, co pomagałoby człowiekowi w tym duchowym zamęcie i doskonaliłoby go, wręcz przeciwnie – prowadzi ona do pomieszania pojęć i deprecjonuje wartości. Jak w wierszu Do końca, w którym „olbrzymi parking z którego nie sposób wyjechać” jest metaforą świata, w którym żyje współczesny człowiek. Współczesna cywilizacja to cywilizacja supermarketów, szczęście jest „foliowane”, a jego istotą jest posiadanie i konsumpcja. Rozumienie miłości jest kształtowane przez infantylne programy telewizyjne:

telenowele teleturnieje i audiotele
Czar par (powtórka) niby współczesny hymn o miłości

(Litania).

Obok miłości redefinicji poddana zostaje na przykład wieczność:

w radiu puszczają Frozen – wielki przebój Madonny
i świat staje się nagle zimny jak góra lodowa
sześć minut dwanaście sekund – namiastka wieczności

(Do końca).

Kultura nie odsyła do transcendencji, więc wieczność zostaje zredukowana do wewnętrznie sprzecznego pojęcia „wieczności doczesnej”. Zamiast zbawienia i Madonny-Matki Chrystusa – piosenka i piosenkarka. Kolejne słowo – absolut – kojarzy się jedynie z alkoholem: „butelka absolutu – stanowczo za mało” (Bajka).

W obiegowym języku nie mogą już funkcjonować pojęcia metafizyczne, ponieważ język sprowadza je na płaszczyznę materialną i tym samym de facto pozbawia je znaczenia. Tak powstają paradoksy, które wskazują, że fundamentem cywilizacji jest brak sensu i nicość: miłość, która nie jest niepowtarzalna, wieczność, która trwa kilka minut, absolut, którego jest mało.

[...]

O ile więc pierwsza część tomu daje obraz skutków upadku człowieka, druga częściej akcentuje niezmienność bożej łaski i wprowadza perspektywę eschatologiczną, upatrując w niej możliwość znalezienia pociechy.

Nie jest to jednak pociecha łatwa. Trzecia część tomu, rozpoczynająca się od apokaliptycznego wiersza Dies irae, najmocniej akcentuje perspektywę eschatologiczną, lecz prowadzi też do dramatycznego przewartościowania opozycji życie-śmierć i stwarza paradoksy, które rozwikłać może tylko logika wiary. Poecie pomaga kontemplacja czeskiego krajobrazu i przywołanie jednego z jego poetyckich mistrzów – Bohuslava Reynka, poety i grafika, który, objęty przez komunistów zakazem druku, tworzył w odosobnieniu, mieszkając na wsi. Reynek staje się patronem tej części tomu jako twórca-pustelnik, który, odwrócony od współczesnej cywilizacji, źródeł twórczości szukał w kontemplacji stworzenia i – za jego pośrednictwem – samego Stwórcy.

[...]

Sens doczesności nie leży w niej samej, nie jest też łatwo do niego dotrzeć i go rozpoznać – tkwi bowiem pod powierzchnią zdarzeń, ukryty w głębi. Symbolem prawdziwych wartości, prawdziwego, choć ukrytego znaczenia są „podziemne motyle” z tytułowego wiersza tomu:

wyklęte przez owadzi świat
nienotowane w atlasach przyrody
czekają aż skończy się czas
i pęknie kokon ziemi

Miejsca na „podziemne motyle” nie ma „na powierzchni” życia, czy to z powodu ignorancji („nienotowane w atlasach przyrody”), czy to z powodu agresywnego odrzucenia („wyklęte przez owadzi świat”). To niezrozumienie i odrzucenie nie niszczy wcale ich wartości – nadal pozostają piękne („ich skrzydła wciąż kolorowe”) – sprawia jednak, że dopiero na końcu czasów, gdy „pęknie kokon ziemi”, będą mogły się objawić.

Wiersz Podziemne motyle kończy tomik, jednak razem z nim nie kończą się losy tytułowej metafory. Pojawia się ona bowiem i zyskuje nowy kontekst w najnowszej książce poetyckiej Wojciecha Wencla, De profundis, zapowiadanej jako tom „wierszy o Polsce”. Tak jak w poprzednim tomie dominuje tu spojrzenie eschatologiczne i próby odczytania sensu rzeczywistości, który zawsze jest ukryty. Tym razem jednak metafora „podziemnych motyli” zostaje odniesiona do Polaków, a namysłowi zostaje poddana tragiczna historia Polski wraz z jej najnowszą tragedią – katastrofą smoleńską.

[...]

Dodatkowe napięcie stwarza fakt, że to przecież żywy autor wkłada słowa wiersza w usta zmarłych i każe im wiedzieć więcej, niż sam wie. Stworzenie literackiej iluzji, że to sami powstańcy opowiadają o dziejach, jest kolejnym elementem konstrukcji fikcjonalnego autora tomu jako wieszcza, tego, kto stoi na granicy światów żywych i zmarłych. Tak jak Powstanie Warszawskie, tak i katastrofa smoleńska będzie miała duchowe i doczesne konsekwencje, które na razie znajdują się w sferze przyszłości i z tego też powodu poddające się próbie przeniknięcia jedynie z perspektywy wieszczej. [...]

Całość tekstu w formacie PDF
Spis treści nowej teki "Pressji"

niedziela, 20 lutego 2011

czwartek, 17 lutego 2011

Żółto-niebieski honor

W najbliższą sobotę, podczas meczu Arka Gdynia - Beroe Stara Zagora zorganizowanego z okazji otwarcia nowego stadionu, swoją premierę będzie miała monografia Arki autorstwa Macieja Witczaka. Znajduje się w niej mój wstęp, którego fragmenty zamieszczam poniżej.

Każdy klub ma indywidualny charakter, nadany w momencie swojego powstania i kształtowany przez historię. Arka założona w 1929 roku w modernistycznej, dynamicznie rozwijającej się Gdyni jest „klubem marzeń miasta z morza”, klubem wielkich wyzwań i nadziei. Ale w testamencie, który zobowiązana jest wypełnić, znajdują się też słowa wypowiedziane przez pułkownika Stanisława Dąbka w ostatniej rozmowie z komisarzem rządu II Rzeczypospolitej Franciszkiem Sokołem: „Powiedz, że u Gdynian znalazłem odwagę, pogardę wobec nieprzyjaciela i umiłowanie swej słonecznej Gdyni”. Ten cytat powinien zostać wypisany na żółto-niebieskich sztandarach.

Lądowa obrona Wybrzeża we wrześniu 1939 roku to jedna z najchlubniejszych kart polskiej historii. Przez dziewiętnaście dni oddziały dowodzone przez pułkownika Dąbka zaciekle broniły Gdyni przed niemieckimi wojskami, wyprowadzając brawurowe kontrataki. Obrońcy wiedzieli, że nie mogą liczyć na pomoc z głębi Polski. A jednak wzięli na siebie główny ciężar walk. Zabici i ranni z ich szeregów stanowią aż 95 proc. strat w ludziach poniesionych przez polską armię podczas kampanii wrześniowej na Wybrzeżu. Pułkownik Dąbek nie chciał narażać cywilnych mieszkańców miasta. Po przerwaniu przez Niemców linii obrony w Redłowie wycofał swoich żołnierzy na Kępę Oksywską, gdzie rozegrało się ostatnie starcie z przeważającymi siłami wroga. Dowódca nie dał się wziąć do niewoli. Wierny przysiędze: „Pokażę wam, jak Polak walczy i umiera”, odebrał sobie życie strzałem z pistoletu.

Ktoś powie, że ta lekcja historii w kontekście futbolowym jest nie na miejscu. Ale ukochany klub to nie tylko kopanie piłki. To przede wszystkim mit, tradycja, szkoła charakteru. Kibicowanie w swoim najgłębszym sensie opiera się na tych samych zasadach co patriotyzm, generuje podobne emocje, jest formą, która w warunkach pokoju zastępuje prawdziwą walkę o wolność. Czy opłakując utracony stadion przy Ejsmonda, nie czujemy się jak ludzie wygnani z Kresów, gdzie biło serce Rzeczypospolitej? Czy wieloletnia tułaczka po II i III lidze nie przypomina zgrzebnej rzeczywistości PRL? Czy powrót do ekstraklasy w 2005 roku w niejasnym kontekście korupcji nie jest jak odzyskanie niepodległości w 1989 roku w atmosferze „zgniłego kompromisu” między opozycją a komunistami?

W dziejach Arki dziwnym zrządzeniem losu odbija się symboliczna historia Polski. To wystarczający powód, by przynajmniej starać się przełożyć kibicowskie emocje na wyższy poziom. Bitwa o Kępę Oksywską jest doskonałym źródłem mitu. Trzeba nieustannie przypominać piłkarzom, że aby grać w Arce, trzeba mieć charakter. Że na boisku muszą walczyć i umierać dla żółto-niebieskich barw. Próżne będzie jednak nasze kibicowanie, jeśli jego wartości: wierność, honor, gotowość do ponoszenia ofiar, pozostawimy na stadionie. W gruncie rzeczy bowiem trudno porównywać pot, krew i łzy wylane na boisku z potem, krwią i łzami narodowych bohaterów. To dzięki tym drugim mamy dziś wolność, możemy chodzić na mecze i śpiewać „Rotę”. Czy gdy wolność narodowej wspólnoty będzie zagrożona, weźmiemy z nich przykład? Czy będziemy gotowi aktywnie bronić barw, tym razem biało-czerwonych? Kibic Arki Gdynia nie powinien mieć kłopotu z odpowiedzią na to pytanie. „Urodziłem się arkowcem, tak jak urodziłem się Polakiem”.

Wojciech Wencel, poeta, felietonista, kibic Arki od 1982 roku.

Zapowiedź książki w oficjalnym serwisie Arki Gdynia

poniedziałek, 14 lutego 2011

Jan Pietrzak śpiewa mój wiersz "Pani Cogito" (premiera)



Pamięci Anny Walentynowicz
poległej 10 kwietnia 2010 w Smoleńsku
i pochowanej na gdańskim cmentarzu
przy ulicy Srebrniki.

Śpiew: Jan Pietrzak, muzyka: Mariusz Dubrawski, słowa: Wojciech Wencel.

*   *   *

Ze względu na wspólnotowy wymiar wiersza wyjątkowo naruszę tajemnicę korespondencji i zacytuję dwa zdania z listu od Jarosława Marka Rymkiewicza odnoszące się do mojego tomu "De profundis":

"Kilka bardzo pięknych wierszy, najpiękniejszy może ten do Anny Walentynowicz. Czytałem go ze łzami w oczach - to zaś chyba znaczy, że, mimo tylu lat uprawiania zawodu, wciąż jestem wrażliwym czytelnikiem poezji" (JMR, 30 listopada 2010).

Mój wiersz "Pani Cogito"
Mój felieton o Gdańsku i Annie Walentynowicz

niedziela, 13 lutego 2011

Skąd nie przyjechaliście?

Uciekinierzy z prowincji stają się nomadami.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 6/2011

Mam na imię Anatol i przyjechałem z Wygwizdowa. Tę formułkę, powtarzaną przez uczestników telewizyjnych programów rozrywkowych, można uznać za symbol medialnego centralizmu. Mieszkańcy polskiej prowincji przyjeżdżają do Warszawy, żeby zademonstrować swoje atuty intelektualne, wokalne, taneczne albo cielesne, a przy okazji utopić własną indywidualność w uniwersalnym stylu mediów. A nuż zostaną zauważeni i zrobią karierę w show biznesie, reklamie, modzie czy dziennikarstwie tabloidowym.

Są i tacy, którzy filozofię wiecznego castingu stosują w bardziej prozaicznych dziedzinach życia. Każdej jesieni zaczynają inny kierunek studiów, ale żadnego nie kończą. Wysyłają CV do stu firm, lecz gdy dostają odpowiedź, kręcą nosem, bo proponowane warunki nie zaspokajają ich aspiracji. Odbywają niezliczone kursy zawodowe i uczą się języków obcych. Gdy pojawia się szansa wyjazdu ze znajomymi na Zachód, są w stanie z dnia na dzień rzucić szkołę i pracę, żeby przez rok zmywać naczynia w knajpie i imprezować we wspólnej kawalerce. Jeśli spytamy ich, kiedy zamierzają ułożyć sobie życie, odpowiedzą: „Na razie inwestuję w siebie”, „Na razie studiuję to, ale docelowo chcę studiować tamto”, „Zaczepiłam się w biurze, ale tylko na razie”, „Marzę o własnej rodzinie, ale na razie nie mam na to czasu”.

Po trzydziestce „na razie” zaczyna brzmieć niepokojąco, po czterdziestce zamienia się w wieczność. Uciekinierzy z prowincji stają się nomadami, koczownikami przemieszczającymi się po całej Europie. Większość z nich już niczego w życiu nie osiągnie, nie zbuduje domu, nie posadzi drzewa, nie spłodzi syna. Nie zrobi nawet wymarzonej kariery, bo tę też trzeba budować cierpliwie w konkretnym zawodzie. Jedni będą do śmierci biegać na castingi, inni na starość wrócą do Wygwizdowa z wielkim żalem do świata, że zignorował ich wyjątkową wrażliwość.

Ktoś powie, że moje obiekcje wynikają z mentalności buraka, który przez całe życie zamierza tkwić w rodzinnej ziemi. Bardzo słusznie. Kaszubi, z których się wywodzę, nie są przesadnie mobilni. Oczywiście z wyjątkiem pana premiera, którego częściej można spotkać w Peru czy w Dolomitach niż na krajowym podwórku. Przed II wojną światową dla większości Kaszubów najodleglejszym celem podróży były Gdańsk i Gdynia, dokąd jeździli sprzedawać mąkę. Ich życie toczyło się wolno na terenie wyznaczonym nazwami miejscowości: Chojnice, Lipusz, Kościerzyna, Sierakowice, Kartuzy, Żukowo, Kielno. O tym wiekowym zakorzenieniu świadczy wprost genealogia mojej rodziny. Pierwszą hutę szkła na Kaszubach założył niedaleko Grabowa niejaki Balcer Wencel już w 1614 roku. Ponad trzysta lat później w Grabowskiej Hucie urodził się mój ojciec. A rodzina mojej żony? To samo, tylko inaczej. Dziadek Anton, który pod koniec życia miał odwiedzić krewnych w Niemczech, tak się zdenerwował podróżą, że już na pierwszej stacji za Kościerzyną zaczął jeść kanapki i gdy pociąg dojechał do Gdyni, został bez prowiantu. Wyobraźcie sobie, jaką traumę przeżył, zanim stanął na obcej ziemi.

Przyznaję się bez bicia: podobnie jak moi przodkowie jestem burakiem. Może dlatego mało mnie interesuje odpowiedź na pytanie: „Skąd przyjechaliście?”. Kto raz dla mediów czy kariery opuścił swoje Wygwizdowo, jest już dla mnie stracony. Znacznie ciekawsza wydaje mi się kwestia, skąd NIE przyjechaliście i dlaczego uparcie tkwicie poza zasięgiem fleszy i kamer, skoro – jak wszyscy – macie talent. Dlaczego w swoich wsiach i miasteczkach chodzicie do kościoła, wychowujecie dzieci, działacie w samorządach, poznajecie lokalną historię, macie czas na czytanie książek, organizujecie koncerty i spotkania literackie, pamiętacie o grobach bliskich i mogiłach wyklętych żołnierzy, uprawiacie ogród, robicie zakupy na targu. Czemu nie chcecie zmieniać rodziny, pracy i swojego miejsca pod słońcem. Podejrzewam, że łączy nas – mieszkańców Polski prowincjonalnej – doświadczenie opisane przez Jarosława Marka Rymkiewicza: „Kto kupuje kartofle i brukselkę na milanowskim targu u pani Basi (która myśli dokładnie tak jak ja), ma więcej niepodległości niż ktoś taki, kto biega po warszawskich galeriach handlowych”. Doświadczenie wolności, która pozwala myśleć i żyć po polsku. Twardo stąpać po ziemi, mając świadomość uczestnictwa w sztafecie pokoleń. Cieszyć się z narodzin dziecka, przyzwoitego utargu albo pięknej pogody. Płakać wobec tragedii. Poszukiwać prawdy o świecie, a nie medialnego efektu.

Tacy jak my nie jeżdżą do Warszawy, żeby przejrzeć się w oku kamery. Nie marzą o gwiazdce z nieba, bo wystarcza im gwiazdozbiór nad głową. Pamiętają, że ich okolica jest miniaturą kosmosu i gdyby ją porzucili, straciliby orientację. Nie wiedzieliby już, co święte, a co zwyczajne, co dobre, a co złe, co mądre, a co głupie. Są jednak chwile, gdy trzeba wsiąść do pociągu i tę prowincjonalną polską niepodległość przewieźć do centrum. Dać wyraz solidarności, która jest w stanie przezwyciężyć medialny przekaz i na nowo uczynić z Polaków wspólnotę. Takim dniem będzie 10 kwietnia. Niech w pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej przy Krakowskim Przedmieściu zgromadzą się ludzie wolni, doświadczeni zbiorową tragedią, ale dumni ze swojej polskości. Bądźmy tam razem.

wtorek, 8 lutego 2011

Dbajmy o polszczyznę

Wczoraj otrzymałem propozycję stałej współpracy z tygodnikiem „Uważam Rze” (całokolumnowy felieton raz na dwa tygodnie). Odmówiłem.

Po pierwsze, nie wezmę udziału w żadnym projekcie firmowanym przez Pawła Lisickiego. Uniemożliwia mi to pierwsza zasada Walki Cywilnej prowadzonej od września ubiegłego roku: „Bojkot wszelkich działań zmierzających do osłabienia ducha w społeczeństwie, szczególnie prób pomniejszenia rangi katastrofy smoleńskiej i pamięci bohaterów, którzy 10 kwietnia 2010 roku polegli za ojczyznę”. W kategorii tych działań mieszczą się „wstępniaki” ogłaszane przez Pawła Lisickiego w „Plusie Minusie” po 10 kwietnia 2010 roku.

Po drugie, publikowanie w gazecie eksponującej błąd ortograficzny w tytule byłoby dla mnie uwłaczające.

poniedziałek, 7 lutego 2011

sobota, 5 lutego 2011

Wencel gordyjski

Czy zdążyli Państwo przeczytać wydane w ubiegłym roku "Niebo w gębie"? Jeśli nie, radzę się pospieszyć, bo już 22. lutego do księgarń trafi nowy wybór moich felietonów.

Książka zatytułowana "Wencel gordyjski" i licząca ponad dwieście stron ukazuje się nakładem poznańskiego wydawnictwa Zysk i S-ka. To podsumowanie mojej współpracy z tygodnikiem "Wprost" w latach 2006-2008 (epoka redaktorów naczelnych Piotra Gabryela i Stanisława Janeckiego).

Odkąd popkultura zalała świat, poeta jest jak biblijny Noe. W arce z drewna cedrowego dryfuje po powierzchni wód, umilając sobie wieczory graniem na lirze. Ale czasem nudzi mu się ten podniosły rytuał. Ukradkiem rozbiera się do rosołu i wskakuje w odmęty popkultury, żeby trochę popływać. Wtedy milknie lira. Powstają felietony.

[nota autorska z okładki]

Opis książki na stronach wydawcy

piątek, 4 lutego 2011

Polityczne konsekwencje mesjanizmu

Mój tekst "Ość w gardle tego świata" opublikowany w "Naszym Dzienniku" w cyklu "Po co nam Polska?" wywołał w niektórych środowiskach spore poruszenie. Internetowi publicyści, którzy odczytali go jako program polityczny, zarzucili mi nawoływanie do kapitulanctwa. Wielu z nich, za sprawą błędnego rozpoznania charakteru tekstu, dostrzegło w nim poglądy, których nie wyrażałem. Nie tylko niemądre, ale i biegunowo odległe od moich własnych.

"Nasz Dziennik" 4 lutego 2011

Oczywiście pisałem nie o politycznym, ale o duchowym wymiarze polskości, co - mam nadzieję - dla zdecydowanej większości czytelników jest jasne. Dla odbiorców niepotrafiących myśleć metafizycznie formułuję jednak kilka prostych prawd, które wydawały mi się dotąd tak oczywiste, że nie poświęcałem im miejsca w swoich tekstach. Czynię to z oporami, bo nadal uważam, że poeci są od przedstawiania głębszej wizji, a nie od wyciągania z niej wniosków politycznych. Skoro jednak ci, których zadaniem jest układanie chodników, przerwali pracę, żeby walczyć z budowniczymi dachu, zmuszony jestem na chwilę zejść na parter i zająć się chodnikami.

Jestem za pracą i konsumpcją, a nie za kultem gospodarki i konsumpcjonizmem. Chodniki powinny być odśnieżone, drogi równe, a z kranów powinna płynąć ciepła woda. Każdy człowiek, nawet poeta, lubi czuć się w codziennym życiu czysto i bezpiecznie. Ludzie odpowiedzialni za polską gospodarkę mają obowiązek robić wszystko, co w ich mocy, by się rozwijała. Zwłaszcza że dziś kwestie gospodarcze mają związek z zabezpieczeniem niepodległości. Działania obecnego rządu w sferze gospodarczej uznaję za niewystarczające, mało skuteczne, a często nieudolne. Budując sprawną gospodarkę, musimy jednak pamiętać, że nie jest ona ostatecznym celem wspólnot narodowych. Mam wrażenie, że wiele państw zachodnich o tym zapomniało. Ich doskonałe mrowiska stały się świątyniami konsumpcjonizmu. Z uwagi na swoją historię, tradycję duchową, ale i swoje położenie geopolityczne Polska nigdy nie stanie się idealnym mrowiskiem, o którym śnią dziś choćby publicyści "Rzeczpospolitej". Standardy zachodnie bardzo szybko przyjęły się np. w Czechach, ponieważ jest to państwo, które nikomu nie przeszkadza, podobne pod tym względem do Belgii, Danii czy Hiszpanii. Polska, położona między Niemcami a Rosją, na rubieżach Unii Europejskiej, ma znacznie większe znaczenie geopolityczne. Stąd będzie jej trudno spełnić sen "pragmatyków" o przeistoczeniu się w korporację niewyróżniającą się na tle państw zachodnioeuropejskich. Ma to swoje przykre (pewne problemy ekonomiczne), ale i dobre (niemożność zasklepienia się w konsumpcjonizmie) skutki. Nie oznacza jednak, że mamy porzucić pracę u podstaw i zamieszkać w górskich jaskiniach. Przeciwnie: powinniśmy z całych sił walczyć o wspólne dobro. Jestem przekonany, że stać nas na wypracowanie gospodarki, która pozwoli nam żyć może nie rozrzutnie, ale godnie. Chleba naszego powszedniego wystarczy dla wszystkich.

Jestem za twardą, ale realną polityką zagraniczną, a nie za utyskiwaniem na "polskie nieudacznictwo" i szukaniem mocnego przywódcy w baśniach i komiksach. Oczywiste jest, że Polacy powinni nie tylko porządkować państwo na poziomie gospodarczym, ale i umacniać je na poziomie politycznym: realizować własne interesy na Zachodzie, zawiązywać sojusze zabezpieczające polską niepodległość. Doskonale robił to śp. prezydent Lech Kaczyński w odniesieniu do USA i państw - jak my - położonych w sferze rosyjskich wpływów. Niestety, po jego śmierci projekt ten został zarzucony. Mamy obowiązek skutecznie, na ile to możliwe, utrudniać gospodarcze, mocarstwowe plany Rosji, prowadzić pozbawioną sentymentów grę dyplomatyczną z Niemcami z wykorzystaniem naszego zakotwiczenia w Unii Europejskiej, starać się objąć swoimi wpływami historyczne Kresy, budować silną armię i prowadzić intensywne działania wywiadowcze. W przypadku wojny (na szczęście to perspektywa czysto hipotetyczna) zadaniem każdego polskiego żołnierza jest walczyć o zwycięstwo, a nie - jak odczytują to moi krytycy - położyć się w trumnie i udawać ofiarę. Mój tekst miał tylko uświadomić, że wynik tych starań nie zależy wyłącznie od nas, ale przede wszystkim od Boga. Nasze geopolityczne położenie sprawia, że musimy się mierzyć z potężnymi przeciwnikami, co wystawia nas na szczególnie silne uderzenia, których skutki widać w historii. Jaką receptę mają na te realia moi krytycy? Nazywają dawnych Polaków nieudacznikami i twierdzą, że musimy przestać ponosić ofiary i nareszcie zacząć gromić wroga. Bardzo pięknie, też bym tego chciał, tyle że to myślenie życzeniowe, oderwane od rzeczywistości, pełne nieuzasadnionej buty nie tyle wobec możnych tego świata, ile wobec poległych bohaterów. Kto nas powiedzie do triumfu? Moi polemiści podają nazwisko jakiegoś Xavrasa Wyżryna, człowieka sukcesu, który podobno wyłuskiwał gałki oczne sowieckiemu generałowi. Tyle że działo się to na kartach fantastycznej powieści Jacka Dukaja. Możemy mieć problem z nakłonieniem naszego wybawiciela, by przeniósł się do realnego świata.

Mój pomysł jest trochę inny. Uważam, że musimy włożyć całą naszą ludzką energię w budowanie silnej Polski, ale każdy pracowity albo wypełniony walką dzień zaczynać od modlitwy: "Bądź wola Twoja, jak w Niebie, tak i na ziemi". Co zyskamy dzięki temu zawierzeniu i akceptacji przyszłego losu? Niewyobrażalną, obcą imperialnym wrogom moc ducha. Objęta całościowym spojrzeniem historiozoficznym polska historia okazuje się idealnym przewodnikiem chrześcijaństwa. Mając świadomość jej wiecznego sensu (wiecznego sensu przeciwstawiania się imperiom; wynik zależy od Boga, ale zarówno zwycięstwa, jak i porażki mają sens), stajemy się wolni od lęku, więc także na poziomie polityki czy gospodarki będziemy bardziej ofensywni, racjonalni, skuteczni. To są prawdziwe skutki mesjanizmu: nie kapitulanctwo, ale czerpanie z wiecznego źródła, które pomnaża siły do naszych ludzkich zmagań.

Tekst "Ość w gardle tego świata" buduje perspektywę ponadpolityczną, duchową, ewangelizacyjną. Jeśli źródłem naszej niezłomności i pasji w walce o niepodległą Polskę będzie żywe chrześcijaństwo, organizm Europy ma szansę naprawdę się odrodzić. Pisząc o Polsce katolickich apostołów, męczenników i świętych, miałem na myśli nie narodowych cierpiętników, lecz tych, którym doświadczenie polskości pozwala świadomie, odważnie i bez obaw podjąć misję Kościoła. To nie są ludzie, którzy narzekają na cierpienia. To ludzie, którzy kochają życie do tego stopnia, że wyruszają w drogę pełni radości. Choć, jak każdy z nas, odczuwają ból, potrafią chodzić po wodach śmierci, bo wpatrują się w nieskończoność, a nie pod nogi.

Kultura, w której żyjemy, nie służy zdrowemu rozsądkowi. Zaciera hierarchie, utrudnia krytyczną autorefleksję i powoduje, że ludzie rezygnują ze swoich społecznych ról, wyskakują z własnej historii, żeby odnieść sukces gdzie indziej. Były premier staje się bohaterem medialnej love story. Krytycy literaccy i dziennikarze polityczni piszą powieści. Urzędnicy państwowi (tzw. muzealnicy) buntują się przeciwko swoim mocodawcom i pragną ich zastąpić w realnej polityce. Zamiast starać się dobrze wypełnić własne powołanie, większość Polaków nieustannie porównuje się z osobami powołanymi do czegoś zupełnie innego. I to w duchu demokracji, bez respektu dla specyfiki nieznanego sobie rzemiosła, zgodnie z wewnętrznym przekonaniem: "Ja zrobiłbym to lepiej". Oczywiście, taki odbiór musi spłaszczać przekaz, z którym ludzie ci mają do czynienia. Tak tłumaczę też ostatnie ataki dziennikarzy, polityków i innych "racjonalistów" na Jarosława Marka Rymkiewicza i na mnie. Nasze intuicyjne wizje nieustannie są traktowane jak prosta informacja, a jeśli dotyczą Polski - niemal jak program partii politycznej. Wszystkim tym oponentom mam do powiedzenia jedno: wróćcie na ziemię! Zajmijcie się opisywaniem nadużyć władzy, mechanizmów gospodarczych i realnej polityki, żeby poeci nie musieli robić tego za was. Pole naszej rzeczywistości, które macie uprawiać, nie może leżeć odłogiem. I robiąc swoje, pozwólcie nam wznosić dach polskiej cywilizacji, na którym w dniu ostatecznym Mesjasz postawi krzyż zbawienia.