piątek, 31 stycznia 2014

Kabaret Śmierci

Miało być wielkie poprawianie Stwórcy i natury, a wyszła prowizorka, brakoróbstwo, tandeta.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 5/2014

W XX wieku cywilizacja śmierci zachowywała się poważnie. Tworzyła zbrodnicze ideologie, potężne arsenały broni i wielkie armie. Jej wysłannicy nosili czarne mundury i trupie główki na czapkach albo wymachiwali czerwonymi od ludzkiej krwi sztandarami. Jej naturalnym środkiem ekspresji był patos. Uwielbiała opery Ryszarda Wagnera i śpiewy Chóru Aleksandrowa, swoim architektom kazała wznosić ogromne budowle, malarzom – przedstawiać monumentalne sceny zbiorowe, poetom – heroizować wodzów rewolucji. Swoim ofiarom nie pozostawiała złudzeń: mordowała ich na skalę przemysłową. Ktokolwiek stał po stronie życia, patrzył na łagry i obozy koncentracyjne z uczuciem grozy.

Dążąc do zdobycia władzy nad światem, totalitaryści XX w. z reguły zachowywali realizm. Głównym narzędziem w ich rękach była przemoc militarna. Wprawdzie komuniści próbowali zawracać rzeki kijem, a naziści prowadzili eksperymenty genetyczne z myślą o stworzeniu „nadczłowieka”, ale starali się podporządkować sobie prawa natury, a nie je znieść lub zignorować. Dzisiaj cywilizacja śmierci działa zupełnie inaczej. Jej propagowane przez media ideologie są tak głupie, że trudno znaleźć w nich choćby ziarenko sensu. Weźmy jako przykład opinię, że człowiek rodzi się nie jako chłopiec lub dziewczynka, lecz jako „czysta karta” i płeć może sobie wybrać w późniejszym okresie życia. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie traktuje tego twierdzenia serio. Jedni parskają śmiechem, inni stukają się w czoło, większość nie rozumie, o co chodzi.

Żeby uświadomić sobie absurdy współczesnej cywilizacji śmierci, wystarczy przyjrzeć się jej wyznawcom. Mężczyzna, który zapragnął być kobietą, zgolił wąsy, założył wypchany stanik i paraduje w sukni. Feministka domaga się likwidacji pisuarów – pragnie, by obie płcie siusiały na siedząco. Wojujący „gej” żąda, byśmy uznali nieodpowiednie dopasowywanie puzzli w biologicznej układance za wzór precyzji. Nowoczesny „artysta”, który nie potrafi malować, składa bluźniercze instalacje z części kupionych na Allegro. Miało być wielkie poprawianie Stwórcy i natury, a wyszła jakaś prowizorka, brakoróbstwo, tandeta. Przyszywanie łat, maskowanie braków, wata i plastik. Jedno nie pasuje do drugiego, a całość ledwie trzyma się kupy. Przecież gdyby nowoczesne ideologie miały do zaoferowania coś naprawdę konkurencyjnego wobec planów Pana Boga, zadbałyby o komfort swoich klientów. I nie narażałyby ich na śmieszność.

W końcu XIX w. w Brukseli powstał „Cabaret de la Mort” (Kabaret Śmierci), który wkrótce został przeniesiony do słynnej dzielnicy Montmartre w Paryżu. Tam przemianowano go na „Cabaret du Néant” (Kabaret Nicości). Goście tego modernistycznego przybytku mogli podziwiać dziesiątki ponurych rekwizytów. Pod wpływem zakulisowego operowania światłem „ożywały” sceny rzezi na obrazach, a ułożeni w trumnach śmiałkowie na chwilę „zamieniali się” w kościotrupy. Jedno z haseł umieszczonych na ścianach brzmiało: „Życie jest głupotą, którą koryguje śmierć”. Dzisiejsza cywilizacja śmierci również przypomina kabaret, w którym występują przebierańcy i gdzie stosuje się iluzjonistyczne sztuczki. Niestety, tym razem nie jest to odpowiedź na ludyczne zamiłowanie do makabry. Śmierć jest tu przerażająco realna, a jej ostrze codziennie godzi w miliony ludzkich dusz.

Najbardziej żal wspomnianych już wyznawców cywilizacji śmierci, bo to oni w pierwszym rzędzie stają się jej ofiarami. Dotknięci problemem homoseksualnym, kompleksami na tle własnej męskości czy kobiecości, chcą wierzyć, że ich transgresje dadzą się oswoić w kulturze. Mają dość wyrzutów sumienia, wewnętrznej walki, poszukiwania źródeł swojego dramatu. Ponieważ trudno im zmienić siebie, udają, że świat jest inny niż w rzeczywistości. Ignorują prawa natury. Fakt, że tylko związek mężczyzny i kobiety prowadzi do prokreacji, zbywają dziecinnymi kontrargumentami o „toksyczności tradycyjnej rodziny”. I tę wizję pragną narzucić milczącej większości. Za swój upór płacą samotnością, skazując się na wieczną pogoń za fantomem miłości. Uciekają w ideologiczny aktywizm albo w tzw. fun, powierzchowną zabawę, która pozwala przytłumić rozpacz. Gdyby tylko wiedzieli, że jest Ktoś, kto kocha ich takimi, jakimi są. I że wcale nie muszą stać się bezgrzeszni, by – zaufawszy Chrystusowi – z dnia na dzień wkroczyć na drogę życia.

Jednak cywilizacja śmierci jest groźna nie tylko dla tych, którzy znaleźli w niej fałszywą receptę na własne problemy. Bagatelizowana przez większość ludzi jako odrealniony kabaret, ale rozpowszechniona w głównych mediach, jest coraz bliżej nas. Dociera na uniwersytety, do szkół i państwowych instytucji. Rodzicom odbiera dzieci (dosłownie i w przenośni), mnoży ofiary aborcji i eutanazji, próbuje seksualizować postawy i wyobraźnię najmłodszych, toczy bezwzględną wojnę z Kościołem. Siedząc na widowni Kabaretu Śmierci, który w gruncie rzeczy zupełnie nie jest śmieszny, mamy wrażenie, że jesteśmy bezpieczni, bo od sceny dzieli nas zdroworozsądkowy dystans, system wartości, dojrzałość. Jeśli jednak nie uda się nam powstrzymać spektaklu, prędzej czy później staniemy oko w oko z jego reżyserem – autorem starych i nowych totalitaryzmów. Dlatego lepiej już dziś mocno chwycić się krzyża i wyszeptać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną grzesznym”. Tylko w ten sposób mamy szansę obronić siebie, nasze rodziny i fundament europejskiej kultury.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Emigrejtan

Polecam najnowsze wydanie tygodnika „wSieci”, a w nim mój tekst o Zygmuncie Nowakowskim.

[...] Nowakowski nigdy nie pogodził się z pojałtańskim porządkiem. Miał świadomość, że Polska pod rządami Sowietów nie jest „ani wolna, ani cała, ani niepodległa”. Nie dawał się nabrać na krajowe „amnestie”, których celem było zwabienie i uwięzienie prawdziwie wolnych Polaków. Niepodległościowej emigracji wyznaczał niełatwą misję świadczenia o prawdzie historycznej. W 1946 r. pisał w broszurze „Orzeł czy reszka?”: „Odmowa powrotu jest właśnie krzykiem, krzykiem bolesnym, wydartym z głębi serca. Wracając teraz, oddajemy Lwów, miasto najwierniejsze z wiernych, które należy do Polski od sześciuset lat. Oddajemy Wilno, miasto święte i bohaterskie. Oddajemy Nowogródek i oddajemy Krzemieniec. Oddajemy to, co stanowi połowę ciała Polski i całą jej duszę”.

[...] Londyn, jesień 1941 r. Zygmunta Nowakowskiego odwiedzają w jego mieszkaniu czterej polscy lotnicy, którzy chcą wpłacić 17,5 funta na utrzymanie „Wiadomości Polskich”.
„– A ja pana dyrektora znam! – odzywa się milczący dotychczas podoficer-krakowiak.
– Skąd? Z Krakowa?
– Tak jest! Od Wencla.
– Od Wencla? »Pod Matką Boską«... Spotykaliśmy się tam?
– Nie, ja tam pracowałem, panie dyrektorze. Mój brat pracował w Grandzie, ja u Wencla.
Jeśli tytułuje mnie »dyrektorem«, to znaczy. że zna mnie jak zły szeląg. [...] Ale on pracował u Wencla, ja tam piłem, i dzisiaj, w Londynie...”

Kraków, koniec grudnia 2013 r. Stoję z rodziną na Rynku Głównym i pokazuję synom malowidło z Matką Boską nad wejściem do restauracji. Na drzwiach napis: „Wentzl. Magda Gessler”. Bez zbędnych dyskusji odwracamy się na pięcie i ruszamy w dalszą drogę śladami bohaterów „Przylądka Dobrej Nadziei”. Kazimierz, Planty, Zwierzyniec... Wreszcie docieramy w okolice kamienicy, w której w 1891 r. Nowakowski się urodził.
To mniej więcej tam, gdzie ulica Smoleńsk krzyżuje się z ulicą Bożego Miłosierdzia.

Więcej w wydaniu papierowym.

środa, 15 stycznia 2014

„Listy z podziemia” w księgarniach internetowych

Gdzie kupić moją najnowszą książkę?

Cztery miesiące po premierze „Listy z podziemia” są dostępne w większości księgarń internetowych. Polecam zwłaszcza solidne, wielokrotnie sprawdzone księgarnie:

poczytaj.pl
bonito.pl
aros.pl

W każdej z nich można również zamówić mój autorski wybór poezji „Oda do śliwowicy i inne wiersze z lat 1992-2012” (zawiera m.in. przedrukowane w całości tomy „Imago mundi” i „De profundis”).



„Listy z podziemia” - obszerny wybór felietonów opublikowanych w tygodniku „Gazeta Polska” w latach 2011-2013. Kronika doświadczeń polskiej duszy po tragedii smoleńskiej, sprzeciw wobec systemu III RP i osobiste świadectwo wiary w wolną Polskę.

ANDRZEJ NOWAK: W dziedzictwie polskiej kultury, w którym dzisiejsi odnowiciele tradycji stalinowskiej chcą widzieć tylko złom żelazny i głuchy śmiech pokoleń, Wojciech Wencel odnajduje wszystkie istotne znaczenia. Te, które ocalają godność, wywołując naszą wspaniałą niezgodę na zniewolenie i na zapomnienie.

SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Mam wrażenie, że Wencel przeszedł długą, bardzo długą drogę, którą zresztą wciąż kroczy... Dokąd? Do Polski Pani Cogito - Anny Walentynowicz, Jana Lechonia i Kazimierza Wierzyńskiego, którą sobie wyobraził, poukładał w myślach, którą kocha, za którą tęskni, a która jest jakby coraz dalej. Ale wierzy w Nią, że znów będzie, że powstanie.

ELŻBIETA MORAWIEC: Ta niewielka książka stawia każdemu czytelnikowi bardzo ważne pytania: kim jesteś, kim chcesz być? Jest jak rachunek sumienia. I jak haust czystego powietrza, wiatr od morza, wiatr z Kaszub, małej ojczyzny poety, której dzieje nierozerwalnie splatają się dla Wencla z polskością.

wtorek, 7 stycznia 2014

Chwasty polskie

Tygodnik „wSieci” drukuje w najnowszym numerze m.in. mój duży tekst o bolszewickiej inicjacji i służbie Juliana Tuwima.

Fragment na zachętę:
 
[...] W 1942 r. Tuwim włączył się w działalność kierowanego przez Geberta komunistycznego Stowarzyszenia „Polonia”. W marcu na wiecu robotniczym w Detroit czytał „Lokomotywę” i „Zosię Samosię”. Na nocleg wybrał mieszkanie pracownika zakładów motoryzacyjnych, żeby przyjrzeć się z bliska życiu rodziny proletariackiej. Wracając z wiecu, zwierzał się na tylnym siedzeniu samochodu swemu protektorowi z NKWD: „To przecież po raz pierwszy w mym życiu ja, dziecko Łodzi, przemawiałem do robotników i oni mnie rozumieją. Ufają mi i cenią moją poezję. To wielka radość”.
 
Na komunistyczną ekstazę autora „Kwiatów polskich” najostrzej zareagował Lechoń. W liście napisanym w czerwcu zerwał długoletnią znajomość, zarzucając Tuwimowi „ślepą miłość do bolszewików, katów i morderców narodu polskiego”. Twierdził, że na Zachodzie i w armii gen. Władysława Andersa nie ma Polaka, który by kwestionował równowagę między zbrodniami niemieckimi i sowieckimi. „Tylko prości ludzie – precyzował – oddaleni od wszelkich źródeł informacji i otumanieni przez propagandę sowiecką i tylko agenci bolszewiccy mają ten stosunek do Sowietów, który Ty wyrażasz”.
 
Tuwim, który w listach do Słonimskiego podkreślał, że „barykada ma tylko dwie strony”, był jednak głuchy na argumenty. Swoich dawnych znajomych z obozu niepodległościowego określał odtąd następująco: „przyjaciele-faszyści”, „polscy hitlerowcy”, „padlina polityczna”. I liczył już wyłącznie na nowych towarzyszy – jak sam ich określał – „ludzi silnych, szlachetnych i bezkompromisowych, gdy o cel ostateczny walki chodzi”.
 
Środowisko to miało swoje struktury: Stowarzyszenie „Polonia”, sekcję polską Kongresu Słowian Amerykańskich, Ligę Kościuszkowską. Jego liderami byli dwaj agenci NKWD: „Ataman” i zwerbowany przez niego profesor ekonomii Oskar Lange, pseudonim „Friend”. Z ambasady w Waszyngtonie kontrolował ich działalność szef rezydentury sowieckiego wywiadu, Wasilij Zarubin, który wcześniej prowadził prace śledcze wśród polskich oficerów w Kozielsku. Jego zadaniem było wówczas oddzielenie kandydatów na agentów od reszty więźniów, przeznaczonych do rozstrzelania w Katyniu. [...]

Więcej w wydaniu papierowym.

piątek, 3 stycznia 2014

Hortus conclusus

Rozmyślania nad tomem wierszy „Łączka” Przemysława Dakowicza.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 1/2014

W PRL nazywano ich „bandytami”, „faszystami”, „zaplutymi karłami reakcji”. Pisano, że wywołują „wojnę domową”, podczas gdy oni walczyli z sowieckim okupantem. Bohaterami tomu wierszy „Łączka” Przemysława Dakowicza są właśnie żołnierze wyklęci – członkowie AK, WiN, NSZ, NZW... Przede wszystkim ci, którzy zostali zamordowani strzałem w tył głowy w więzieniu mokotowskim w latach 1948–1956. W inicjalnym wierszu poeta przejmująco odtwarza ich ostatnią drogę. Ciała wiezione nocą furmanką będą wrzucone do dołu przy murze na Powązkach. Na miejscu tajnego pochówku powstanie kompostownia, potem śmietnik. Nad podziemną nekropolią wyklętych będą uroczyście chowani ich komunistyczni oprawcy. Dopiero ekshumacje prowadzone w latach 2012–2013 przez IPN pozwolą zidentyfikować sprofanowane szczątki, m.in. majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory” i majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”.

Dakowicz był naocznym świadkiem ekshumacji na powązkowskiej „Łączce”. Inaczej niż ci, „co żyją bez pamięci, bo pamięć im zabrano”, stara się być „stróżem brata swego”. Swoje impresje zapisuje wierszem, ale i prozą poetycką w „Notesiku nocnego stróża”. Budując rozległy kontekst epoki, czasem wprost cytuje fragmenty książek i artykułów prasowych. Mnoży dedykacje dla profesorów, jakby próbował na nowo zakorzenić bolesną pamięć w polskiej kulturze; dowieść, że choć Sowieci wycięli całe pokolenia niepodległościowej inteligencji, los niezłomnych jest nie tylko spadkiem osieroconych rodzin. Książkę kończy aneks z biografiami tych, którzy – dzięki ekshumacjom – „wysuwają się z nor, lepianek, schowków/ pod stodołą, z wądołów leśnych, z melin/ zimnych, śmierdzących”. Wyjawieni i odliczeni znów stają do apelu niepodległych.

Czytając ten niewielki tom wierszy, kolejny już cykl historiozoficzny w literaturze ostatnich lat, zastanawiam się nad posmoleńskim doświadczeniem mojego pokolenia. Jeszcze wczoraj padały zarzuty, że tworzymy „poezję grobów”. A przecież to jest poezja życia. W myśl ewangelicznego wezwania zostawiliśmy umarłych tam, gdzie grzebią swoich umarłych: w centrach handlowych, w zasięgu wielkich mediów, pośród rechotu błaznów. Poszliśmy na „Łączkę”, nad katyńskie doły śmierci, między krzyże Wołynia i do smoleńskich mogił, w których pomieszane kości dramatycznie wołają o prawdę. Poszliśmy, by wspólnie z naszymi poległymi głosić królestwo Boże. Charakterystyczne, że wyrażenie Hortus conclusus, które Dakowicz stosuje do opisu powązkowskiej nekropolii, oznacza nie tylko średniowieczny ogród otoczony murem. To jednocześnie jedno z najpiękniejszych imion Maryi, wywiedzione z „Pieśni nad Pieśniami”: „Ogrodem zamkniętym jesteś, siostro ma, oblubienico, ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym”.

Jeśli Dakowicz błądzi, to tylko w niektórych wypowiedziach pozapoetyckich, gdy naiwnie deklaruje pragnienie odnalezienia „nowego języka”, który pozwoliłby mówić o polskich doświadczeniach w sposób atrakcyjny dla „współczesnego czytelnika”. Być może nie wydostał się jeszcze do końca spod wpływu postkomunistycznych „elit” uniwersyteckich, które wciąż stoją na straży rzekomego „postępu” w literaturze. Na szczęście „Łączka” to modelowy przykład używania „starego języka”. Jakże znajomo brzmi choćby ta wyliczanka kości: „Moja jesteś, głowo, do mnie należycie,/ czaszko, stosie pacierzowy, splocie słoneczny./ Moje jesteście, kości, stawy, wiązadła./ Ze mną tańczcie, we mnie, ciemniej,/ kochajcie się, oczodoły, paliczki”.

W wierszach łódzkiego poety, podobnie jak w utworach innych twórców, którzy przebudzili się z letargu po Smoleńsku, wyraźnie pobrzmiewają echa „Anhellego” Juliusza Słowackiego, Tadeusza Gajcego, Kazimierza Wierzyńskiego, Zbigniewa Herberta, Jarosława Marka Rymkiewicza. Co więcej, Dakowicz powtarza lub rozbudowuje motywy użyte wcześniej w tekstach Romana Misiewicza, Aleksandra Rybczyńskiego i w „De profundis” piszącego te słowa. Funkcję rodzącej śmierć czarnoleskiej lipy pełni u niego „Łąka” Bolesława Leśmiana, pojawiają się glina, piasek, korzenie, ciała rozłożone na drobinki „podróżują” na plecach chrząszcza jak w głębinowych ciekach wodnych, zadziwione zwierzęta milkną i zatrzymują się w biegu, patrząc na miejsca kaźni, słońce gaśnie, ubeckie paluchy preparują fotograficzne „wyklejanki”.

To nie grzech naśladownictwa, raczej wspólnota wyobraźni. Polskie uniwersum, listy z podziemia. Jednak w gruncie rzeczy źródło tego języka jest dużo starsze od naszej poezji. „Rozlany jestem jak woda i rozłączają się wszystkie moje kości; jak wosk się staje moje serce, we wnętrzu moim topnieje. Moje gardło suche jak skorupa, język mój przywiera do podniebienia, kładziesz mnie w prochu śmierci” – śpiewa Psalmista. Zamiast poszukiwać „nowego języka”, trzeba zatem odnaleźć się w języku wieczności. Już dawno temu pisał Rymkiewicz, że „nie ma idiomu poetyckiego czasu minionego i czasu teraźniejszego, bo jest jedno wielkie morze języka poetyckiego poza czasem”.

Żołnierze wyklęci ponad pół wieku leżeli na „Łączce” jak wyschnięte kości w Ezechielowej dolinie. Potem przyszli studenci, historycy, patomorfolodzy, by przywrócić im imiona. Teraz przychodzą poeci, by mocą Ducha Świętego kości obrosły ciałem, mitem, słowem. Wolna Polska raz jeszcze powstaje do życia, by przed obliczem swojego Boga wyszeptać w pokorze: „Oto ja, służebnica Pańska, niechaj mi się stanie według Twego słowa!”.