sobota, 29 października 2011

Łuna nad cmentarzem

Kilka lat temu tuż przed dniem Wszystkich Świętych odwiedziła mnie w Matarni ekipa Polsatu. Chłopcy rozłożyli sprzęt przed kościołem i zaczęli kręcić reportaż o chrześcijańskim poecie z prowincji.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 26 października 2011

Dopóki opowiadałem o dzieciństwie sielskim, anielskim, zdjęcia szły sprawnie. Kiedy jednak napomknąłem, że w pobliskim stawie 40 lat temu utonął mój brat, reżyser machnął ręką, operator wyłączył kamerę, a dźwiękowiec z oświetleniowcem poszli zajarać. – Przykro mi, ale to nie przejdzie – wyjaśnił dziennikarz. – Z naszych badań wynika, że jak się mówi o śmierci, oglądalność natychmiast spada o połowę. Niech pan się skupi na życiu, na młodości i na wpływie, jaki miał na pana Jan Paweł II… Tymczasem skręcimy jakieś plenery. Co tam jest za płotem? – Cmentarz. – A ten budynek z czerwonej cegły? – Kostnica. – OK, wróćmy do rozmowy, a plenery dogramy w Warszawie.

Najwyraźniej z całego pontyfikatu polskiego papieża przybysze z medialnej planety zapamiętali jedynie tłumy młodzieży wymachującej kolorowymi chusteczkami w kierunku papamobile. Nie przeczytali księgi życia Jana Pawła II albo szybko zapomnieli, co było w niej napisane. A przecież śmierć, jak przystało na wielki finał, miała w tym arcydziele znaczenie ogromne. Powolna, znaczona cierniami choroby i starości, została oswojona przez wiarę, zamieniając się w eschatologiczne misterium, łagodną drogę do Boga. Co zachowało się z tej lekcji wieczności w naszej kulturze?

Przełom października i listopada to błogosławiony czas, który dowodzi, że mimo presji mediów przetrwał w nas instynkt metafizyczny. Jak jest na Zachodzie – wiadomo. Kupa śmiechu i rekwizyty z tanich horrorów: trupie czaszki, maski zombie, gałki oczne na gumce plus wiaderko ketchupu imitującego krew. Chodząc po sklepach, trzeba uważać, żeby nie chwycił nas za nogę jakiś klejący wilkołak czy inny wampir na rzepy. W ramach obchodów Halloween właz do świata umarłych został zapchany tworzywami sztucznymi. Mieszkańcy Zachodu materializują śmierć, bo wydaje się im ona jakimś ostatecznym kataklizmem. Tylko w Polsce, zwłaszcza na początku listopada, cmentarze tętnią życiem, a płonące znicze, chryzantemy i świerkowe wieńce są kadzidłami, które wyrażają pokorę wobec Bożej tajemnicy.

Były epoki, gdy artyści próbowali przełożyć tę tajemnicę na język sztuki. Pieter Bruegel nie malował cmentarzy, jednak zmarli w jakiś przedziwny sposób są na jego płótnach obecni. Zrujnowane budynki i zmarznięta ziemia wydają się mieścić ich dusze i kości. Nawet żywi krzątający się wokół codziennych spraw w blasku czerwonego słońca wyglądają tak, jakby dawno już ich nie było – w ich groteskowe sylwetki wpisana jest śmierć. Niderlandzki mistrz konsekwentnie wiązał świat widzialny z niewidzialnym, osadzał swoich bohaterów w środku czasu, gdzie wszystkie pokolenia – minione, teraźniejsze i przyszłe – trwają obok siebie.

Po co nam ta świadomość wspólnego losu żywych i umarłych? W perspektywie uniwersalistycznej po to, by uwierzyć w Bożą wszechmoc i przyjąć obietnicę zbawienia. A w perspektywie zawężonej do własnego narodu? Może po to, by pozbyć się pokoleniowego egoizmu i zrozumieć, że dobro budowane przez naszych przodków jest także naszym zobowiązaniem. Zanim Tadeusz Gajcy poległ w powstaniu warszawskim, zdążył napisać: „Taka miłość. Jak kamień przygniata/ ręce nasze przebite na przestrzał /ułożone miłośnie na kwiatach/ i żelazie bogatym jak wieńcach.// Nie zapomnisz, bo miłość ta/ da ci oczy niezwykłe i zmarszczkę/ i zobaczysz się, wolny, pod kaskiem/ z bronią naszą w twych spokojnych snach”.

Jak bardzo ta zmarszczka na naszych czołach drażni dzisiejsze media, dowiedzieliśmy się po Smoleńsku, gdy kolejna polska apokalipsa otworzyła groby narodowej historii. Oskarżani o babranie się w śmierci, martyrologię, nawet nekrofilię, zostaliśmy wyrzutkami współczesnej cywilizacji, która masowo produkuje makabryczne zabawki, ale tajemnicę śmierci chciałaby raz na zawsze wyrugować z ludzkiego życia. Zdaje sobie sprawę z faktu, że póki z polskich cmentarzy bije jasna łuna, nie można nas pokonać. Nie jesteśmy sami.

Jesteś w ukrytej kamerze

Są w życiu narodu momenty, kiedy historia spowalnia swój bieg i pojedyncze ludzkie sylwetki stają się doskonale widoczne. Taki czas trwa w Polsce od 10 kwietnia 2010 r.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 12 października 2011

Nie kończą go komunikaty o zniesieniu żałoby ani kolejne wybory polityczne. Wciąż jesteśmy w zasięgu tragicznego wydarzenia, które – mówiąc językiem Jana Pawła II – zostało nam nie tylko dane, ale i zadane. Świadomi tego Polacy żyją inaczej niż dotąd: smucą się, milczą, łakną i pragną sprawiedliwości. Mniej świadomi szydzą albo wzruszają ramionami. Jedni i drudzy są w ukrytej kamerze.

Spod ziemi od wielu miesięcy patrzą na nas umarli. Ci, którzy oddali życie za wolną i silną Polskę, ale i ci, którzy tylko o niej marzyli. Nasi pradziadkowie, dziadkowie, ciotki z Wilna i wujowie z Poznania. Ich oczy, szeroko otwarte, śledzą każdy nasz krok. Oni również stracili w Smoleńsku swojego prezydenta. Ich również upokorzono, zamieniając wrak samolotu w wysypisko śmieci, bezczeszcząc szczątki ofiar i pozorując śledztwo. Ktoś powie: – Co za bzdury! Żyli, mieli marzenia, ale trafili na trudny czas i nie udało im się ich zrealizować. Zginęli w powstaniu albo zmarli ze starości w peerelowskim szpitalu. Ich wymarzona Polska została pochowana razem z nimi. Nie doczekali jej, a teraz już im wszystko jedno.

Doprawdy wszystko jedno? Przypomnijmy sobie, co mówili, kiedy jeszcze żyli. „Imperium, gdy powstanie, to tylko z naszej krwi” – pisał Andrzej Trzebiński. – Ja nie doczekam niepodległości, ale niech moje dzieci i wnuki doczekają – powtarzały nasze babki. Polska nie była więc dla nich jedynie „tu i teraz”, nie wiązali jej z własną biografią i własnym dobrem. Przeciwnie: widzieli w niej byt wieczny, łączący pokolenia. Byli jak Mojżesz, który prowadził swój lud do Ziemi Obiecanej, ale sam do niej nie wszedł. Jeśli przez całe życie interesowała ich Polska przyszłości, dlaczego mieliby stracić to zainteresowanie po śmierci?

Oni na nas patrzą, czy tego chcemy, czy nie. Z nadzieją, że starczy nam sił, by godnie odpowiedzieć na Smoleńsk: uczcić poległych, zawierzyć Bogu i podnieść Polskę do życia w duchu prawdy, godności i sprawiedliwości. Wyrwać ją ze strefy obcych wpływów i uczynić ośrodkiem cywilizacji chrześcijańskiej, promieniującej na całą Europę. Może nie dla nas, może dla naszych dzieci i wnuków. Bo przecież wszyscy jesteśmy spleceni ze sobą na wieki i wzajemnie od siebie zależni – ci, którzy byli, którzy są i którzy dopiero przyjdą. Jeśli staniemy się egoistami, próżna będzie ofiara naszych przodków. Jeśli dochowamy wierności Bogu i ojczyźnie, polska dusza odrodzi się w następnych pokoleniach.

Na pożółkłych rodzinnych fotografiach dziadek Leon w mundurze pocztowym, Kraków 1941 r.; matka, uśmiechnięta szesnastolatka, prowadzi konia przez pastwisko, krótko przed śmiercią Stalina; ojciec ze znaczkiem „Solidarności” w klapie marynarki... Nawet na biografie naszych bliskich patrzymy przez pryzmat znaczących momentów historycznych, o które się otarli. Jak się wtedy zachowali? Co myśleli? Czy zdali egzamin z polskości?

Dziś też jest taki moment. Historia zwolniła i widać nas jak na dłoni. Ktoś sięga po aparat – cyfrowy, bo technika poszła do przodu, chociaż zasady zostały te same. Będziemy zapamiętani takimi, jakimi byliśmy w tym dziwnym, posmoleńskim czasie. Zatrzymani na zdjęciach w najróżniejszych pozycjach. Jedni z biało-czerwoną flagą lub dłońmi wzniesionymi do modlitwy, inni z cynicznym uśmiechem i krzyżem z puszek po piwie, jeszcze inni w rozkroku, pozujący na „bezstronnych arbitrów”, najżałośniejsi ze wszystkich. Te zdjęcia to, oczywiście, metafora, bo przyszłe pokolenia będą miały znacznie bogatszy materiał do analizy. Po politykach zostaną wywiady i dokumenty, po publicystach teksty w gazetach, po celebrytach nagrania audio i wideo.

Tak, mój drogi Czytelniku, jesteś w ukrytej kamerze. Przeszłość i przyszłość mają cię na wyświetlaczu. Możesz postąpić jak figuranci z programów rozrywkowych: uśmiechnąć się. Ale czy to wystarczy?

piątek, 28 października 2011

Kanada (1)

Z Aleksandrem Rybczyńskim i Henrykiem Wójcikiem na tle
Royal Ontario Museum w Toronto (budynek zaprojektowany przez Daniela Libeskinda)
Przed meczem hokejowej ligi AHL Toronto Marlies - Lake Erie Monsters

Na dziedzińcu Uniwersytetu w Toronto
Wodospad w Niagara Falls (część po stronie USA) 

Sen o Warszawie

Jestem ze wsi. To widać, słychać i czuć. Od dzieciństwa żyję w krajobrazie polskiej prowincji. Lubię stare drzewa, zapach zboża i ziół, procesję w uroczystość Bożego Ciała, lokalne targowiska i listonosza na rowerze. Wiosna zaczyna się dla mnie, gdy przylatują bociany, jesień – gdy ich gniazdo pustoszeje.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 43/2011

Nic dziwnego, że ilekroć w przeszłości miałem jechać do Warszawy „w interesach”, już kilka dni przed podróżą czułem tzw. rajzefiber. A gdy tam dotarłem, podświadomie szukałem azylu, w którym przetrwał „duch prowincji”. Takim schronieniem przez lata był dla mnie plac Zbawiciela, przypominający rynek w małym miasteczku. Często nocowałem w redakcji „brulionu”, która mieściła się właśnie w tym miejscu. Kiedy wracałem z pracy, widziałem dwie białe wieże kościoła i ludzi spieszących się gdzieś, handlujących warzywami i owocami, żebrzących pod świątynią albo znikających w bramach kamienic. Czasem przez pozbawione zasłon okna obserwowałem sąsiadów jedzących zupę przed telewizorem albo żywo gestykulujących nad butelką wódki. A ponieważ również moje życie „płynęło, jak płynie krew z nosa” – powoli i raczej smutno – z biegiem czasu to miejsce stało mi się bardzo bliskie. Dostrzegłem jakiś niezwykły, duchowy związek między tą „tlącą się” leniwie wegetacją a potężną świątynią w centrum placu. Stąd ostatnia fraza mojego wiersza „Elegia”: „noc psuje dusze zmęczonym przechodniom/ ale Zbawiciel je składa z powrotem”. Podobnie atmosferę placu Zbawiciela musiał odczuwać reżyser Krzysztof Krauze, który kilka lat później uczynił z niego scenerię wstrząsającego filmowego dramatu. To dowód, że – nie tylko w Warszawie – istnieją miejsca święte, których duchowa specyfika ma charakter intersubiektywny, oddziałuje na różnych ludzi.

Od kilkunastu miesięcy najważniejszym dla mnie miejscem w Warszawie jest Krakowskie Przedmieście, gdzie odbywają się smoleńskie Marsze Pamięci. Przestrzeń kojarząca się z płonącymi zniczami, wolnością słowa i krzyżem, traktowanym przez media jako głupstwo i zgorszenie. Niektórzy twierdzą, że tysiące Polaków gromadzą się tu przez przypadek lub na polityczne zamówienie, ale to nieprawda. Najsłynniejsza ulica stolicy zawsze była areną spontanicznych manifestacji polskiej duszy. Tu zaczynały się lub miały swe ważne epizody największe powstania: kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe i warszawskie. Do dziś na przechodniów spoglądają z cokołów Adam Mickiewicz i Jezus Chrystus ugięty pod ciężarem krzyża. Nawet ludzie – wydawałoby się – bardzo odlegli od środowisk niepodległościowych wyczuwają głęboki mistycyzm tego miejsca. Choćby modna pisarka Dorota Masłowska, która w 2008 roku mówiła w wywiadzie dla „Dziennika”: „W Warszawie przejmuje mnie bardzo, że jest taka wielowarstwowa. Metro, tramwaje, naturalny wielkomiejski szum, a cały czas między tym wszystkim krzyże, tablice pamiątkowe i świadomość, że nie tak dawno temu było najprawdziwsze piekło, rzeź, że to wszystko jest zakopane pod tymi chodnikami, po których sobie gdzieś tam chodzimy na spacer”.

Zbliżające się uroczystości Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego to bardzo dobra okazja, by uświadomić sobie, że Krakowskie Przedmieście to poważna ulica, poważna pod nią ziemia, gdzie – jak w wierszu Philipa Larkina – „jest miejsce, by zmądrzeć – chociażby dlatego, że tak wielu zmarłych w niej spoczywa”. Ci zmarli są jak podziemne motyle z wiersza, który kiedyś napisałem: „wyklęte przez owadzi świat/ nienotowane w atlasach przyrody/ czekają aż skończy się czas/ i pęknie kokon ziemi”. Ale zanim na dobre rozwiną kolorowe skrzydła, uczą nas, żywych, że warto mieć marzenia i nie rezygnować z nich pod presją tego świata. Budują perspektywę wieczną, która uwalnia nas od politycznej gorączki i broni przed rozpaczą. Czym są kolejne przegrane wybory wobec wiecznego pulsu ziemi, w której tkwi zaczyn nowego życia? Jakże nietrwałe są nasze polityczne scenariusze wobec historii, którą przygotował nam Bóg. Biada politykom i twórcom kultury, którzy pod wpływem doraźnych niepowodzeń stracą tę perspektywę z oczu.

Przez długie dziesięciolecia Warszawa – jak każda metropolia – potrzebowała „świeżej krwi”, żeby wypełnić się czymś wartościowym. Mniej więcej od czasu budowy Muzeum Powstania Warszawskiego jej mieszkańcy próbują zrozumieć własne dziedzictwo. Miasto nieujarzmione podczas wojny, ale zbrukane w komunizmie, powoli podnosi się z kolan, choć do postawy wyprostowanej wciąż sporo mu brakuje.

A co łączy plac Zbawiciela i Krakowskie Przedmieście w mojej prywatnej historii? Poeta i eseista Wojciech Kudyba napisał kiedyś, że za ważne uznajemy te miejsca, w których „dotknęła nas łaska”. W moim śnie o Warszawie na Krakowskim Przedmieściu jest szczelina, przez którą wypływa na powierzchnię Mickiewiczowska lawa. Tego procesu nie da się zatrzymać, ale i nie da się go przyspieszyć. Biorąc pod uwagę zapewnienie wieszcza, że „wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi”, mamy jednak sporo czasu, by stopić plugawą skorupę. Jako ostatni zostanie zburzony Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina.

środa, 26 października 2011

Nagroda Literacka im. Franciszka Karpińskiego

Miło mi poinformować, że zostałem tegorocznym laureatem nagrody przyznawanej przez podlaski oddział Stowarzyszenia „Civitas Christiana”.

Obradująca dziś w Białymstoku Kapituła XVII edycji Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Franciszka Karpińskiego postanowiła nagrodzić mnie „za poezję odważną, która przywraca literaturze istotne miejsce w życiu kulturalnym, religijnym oraz patriotycznym, za umiejętność głoszenia tematów trudnych w sposób odpowiedzialny, oryginalny oraz dojrzały”. Obradom Kapituły przewodził metropolita białostocki abp Edward Ozorowski. Uroczyste wręczenie nagrody odbędzie się 28 listopada 2011 roku o godzinie 17.00 w auli Wydziału Filologicznego Uniwersytetu w Białymstoku.

Nagroda im. Franciszka Karpińskiego przyznawana jest przez Stowarzyszenie „Civitas Christiana” Oddział w Białymstoku od 1995 roku. Jej laureatami zostają osoby, których twórczość wyrasta z nurtu chrześcijańskiego i dotyczy praw uniwersalnych: dobra, piękna i prawdy. W poprzednich edycjach uhonorowani zostali m.in.: ks. Jan Twardowski, Ewa Lipska, Ernest Bryll, prof. Anna Świderkówna, prof. Irena Sławińska, prof. Teresa Kostkiewiczowa, prof. Stefan Sawicki.

Inspiracją corocznego wyróżnienia jest związek Franciszka Karpińskiego z Białymstokiem. Poeta przebywał na dworze Branickich w latach 1785-1818. Tu powstały „Pieśni nabożne”, spośród których do dziś śpiewane są „Kiedy ranne wstają zorze”, „Wszystkie nasze dzienne sprawy” oraz kolęda „Bóg się rodzi”. Zabrzmiały one po raz pierwszy w białostockim Starym Kościele Farnym, a wydane zostały drukiem w klasztorze oo. Bazylianów w Supraślu w 1792 roku.

Nagrodę przyjmuję z wielką radością nie tylko ze względu na zaszczytne dla mnie uzasadnienie werdyktu i miłe wspomnienia z niedawnej wizyty na Podlasiu, ale i z uwagi na postać Patrona, który jest jednym z moich ulubionych poetów.

wtorek, 25 października 2011

Impresja z Toronto



Klip do mojego wiersza "Granica", zrealizowany przez znanego poetę emigracyjnego, Aleksandra Rybczyńskiego. Na zdjęciu poniżej: z Alkiem na tle centrum Toronto.

niedziela, 23 października 2011

Wyróżnienie w konkursie o Nagrodę Złotej Ryby
























Wczoraj, w drugą rocznicę śmierci Macieja Rybińskiego, w warszawskim klubie „Hybrydy” wręczono nagrodę dla najlepszego młodego felietonisty. Otrzymał ją publicysta „Rzeczpospolitej” Krzysztof Feusette. Nominacjami wyróżnieni zostali Łukasz Warzecha i Wojciech Wencel. Na zdjęciu laureaci z przewodniczącą jury, Krystyną Grzybowską, żoną śp. Macieja Rybińskiego.

Relacja na YouTube.

piątek, 21 października 2011

Nominacja do Nagrody im. Jacka Maziarskiego

W środę 19 października w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Warszawie odbyła się uroczystość wręczenia Nagrody im. Jacka Maziarskiego, przyznawanej za publicystykę polityczną i prace z zakresu najnowszej historii Polski wyróżniające się samodzielnością w potraktowaniu tematu i poszerzające naszą wiedzę o rzeczywistości.

Tegorocznymi laureatami zostali Jacek i Michał Karnowscy. Na liście nominowanych znaleźli się ponadto: Grzegorz Braun, Maria Dłużewska i Joanna Lichocka, blogerka Kataryna, Ewa Stankiewicz i Jan Pospieszalski, Wojciech Wencel, Marcin Wolski oraz zespół historyków IPN: Adam Dziurok, Marek Gałęzowski, Łukasz Kamiński i Filip Musiał.

Podczas uroczystości przewodniczący jury prof. Jan Żaryn mówił m.in.: – Gdy decydowaliśmy o tym, kto powinien otrzymać tę nagrodę, od początku obciążała nas, nasze serca i umysły, tragedia, która miała miejsce 10 kwietnia 2010 roku. Nie ukrywam, że lista nominowanych do nagrody jest w jakiejś mierze podyktowana nie tylko tym tragicznym wydarzeniem, ale również naszą oceną tego, jak poszczególne osoby i środowiska się wobec tej tragedii zachowały. I chciałbym, żeby to zabrzmiało wyraźnie, że lista nominowanych to lista odważnych Polaków, którzy zdali sobie sprawę, że należy chronić to, co dla nas jest tak szalenie bliskie i piękne, to znaczy chronić Polskę. Wszyscy nominowani zasługują ewidentnie nie tylko na nasze oklaski, ale i na to, byśmy ich podtrzymywali w niejednym trudnym wyborze, który jest jeszcze przed nami.

Ponieważ w związku z wyjazdem do Kanady nie mogłem stawić się w siedzibie SDP, tą drogą dziękuję Jurorom za zobowiązujące wyróżnienie.

Gala nagród TOTUS 2011





















W wigilię Dnia Papieskiego w Zamku Królewskim w Warszawie odbyła się gala nagród TOTUS, przyznawanych przez Fundację „Dzieło Nowego Tysiąclecia” osobom i instytucjom, których działalność „w sposób wybitny przyczynia się do podkreślenia wartości człowieka”. Na zdjęciu moment po ogłoszeniu wyników w kategorii „osiągnięcia w dziedzinie kultury chrześcijańskiej”. Od lewej: prof. Stefan Sawicki (nominacja), abp Kazimierz Nycz, Michał Lorenc (laureat nagrody), abp Tadeusz Gocłowski, Wojciech Wencel (nominacja).

piątek, 14 października 2011

Spotkanie w Mississauga

Moje drugie spotkanie autorskie w Kanadzie odbędzie się w poniedziałek 17 października w Polskim Centrum Kultury Jana Pawła II w Mississauga. Początek o godz. 19.30. Serdecznie zapraszam!

sobota, 8 października 2011

czwartek, 6 października 2011

Motyw z Grottgera

Są wśród nas. Żyją w Polsce, chodzą tymi samymi ulicami. A jednak wzbudzają dystans. Pogrążeni w żałobie, naznaczeni przez Boga, noszą autentyczną ranę, która zupełnie nie przystaje do błazeńskiej kultury. Irytuje, drażni, urąga współczesnej estetyce.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 5 października 2011

Przez rząd Donalda Tuska traktowani są jak trędowaci. Tłuszcza pluje im pod nogi, uważając, by przypadkiem się o nich nie otrzeć. Najbliżsi tych, którzy zginęli w Smoleńsku, podobni są do wdów portretowanych przez Artura Grottgera. Można się o tym przekonać, oglądając „Pogardę” Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej, film znakomicie ukazujący mechanizm panującego w III RP systemu kłamstwa.

Po upadku powstania styczniowego władze carskie wprowadziły zakaz noszenia żałoby. W specjalnej instrukcji namiestnik Królestwa Polskiego Fiodor Berg szczegółowo wyliczył zabronione elementy stroju, od czarnych woalek po pióra przy kapeluszach. Wyjątek uczynił dla kobiet, które straciły męża czy ojca, ale musiały one postarać się o stosowne zaświadczenie i nosić je przy sobie na wypadek kontroli. Polacy nie poddali się tym wytycznym. Noszenie czarnych ubrań i patriotycznej biżuterii stało się powszechną formą wyrażania świadomości niepodległościowej.

Dzisiejsza władza postępuje podobnie jak rosyjscy zaborcy: walczy z krzyżem, zniczami i innymi znakami pamięci. Jedynie rodziny smoleńskich ofiar, oczywiście po okazaniu stosownego zaświadczenia, mają prawo wracać do tematu tragedii. Przy każdej okazji daje się im jednak odczuć, że są namolnymi petentami, którzy wiecznie czegoś chcą. Najpewniej pieniędzy, bo przecież prawda w dzisiejszej Polsce nie istnieje. Zresztą niektórzy funkcjonariusze systemu, jak Kazimierz Kutz, nawet wobec najbliższych ofiar kwestionują prawo do noszenia żałoby. Publiczne pojawianie się „w czerniach” kojarzą z „manierami Mao Tse-tunga”.

Ale postawa systemowych polityków to tylko czubek góry lodowej, konsekwencja postmodernistycznej rewolucji, która dokonała się w kulturze, głównie poprzez media. W filmie „Pogarda” jest krótka, ale ważna scena: w opozycji do ludzi modlących się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu szaleje roześmiana tłuszcza. Na jednym z transparentów widać hasło: „Dupa”. To najbardziej precyzyjny manifest dzisiejszej kultury, która coraz szybciej przeistacza się w nowy totalitaryzm.

Wbrew pozorom napędem cywilizacji śmierci nie jest nienawiść. Jest nim śmiech. Wulgarny, orgiastyczny rechot z bliźnich, których udało się zaszokować. Do podtrzymywania tego transu służą happeningi w stylu jackass, występy Palikota i Wojewódzkiego, show Jerry’ego Springera czy filmy takie jak „Brüno” Larry’ego Charlesa. Bezmyślny śmiech z rzeczy poważnych najpierw odbiera człowiekowi godność, a później znieczula go jak narkotyk, rodzi pogardę dla słabości i poświęcenia. Jorge, ślepy zakonnik z „Imienia róży” Umberta Eco, wiedział, co robi, gdy w trosce o dobro ludzkości bronił dostępu do traktatu Arystotelesa o komedii. Gdyby pewnego dnia media przestały inspirować widzów do nieustannego rechotu, diabeł oszalałby z rozpaczy.

W drugiej połowie XIX w. Polacy nie znali tego rechotu. Carska władza kupowała pojedynczych karierowiczów czy użytecznych idiotów, rusyfikowała administrację i szkolnictwo, jednak pozostawała na zewnątrz polskiego społeczeństwa. Grottgerowskie wdowy były samotne, ale poruszały się w ramach niepodległościowej wspólnoty. Ich żałoba mogła zarażać naród. Dziś między władzą a roześmianą tłuszczą istnieje ciągłość. Styl rządzenia, zakładający, że nic nie dzieje się na serio, to odbicie obyczajowości „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, którym przykazanie „Wyluzuj!” zastąpiło cały dekalog.

Członkowie rodzin smoleńskich, jak my wszyscy, żyją pośród obcego, barbarzyńskiego żywiołu. Zapewne nic nie ukoi ich samotności, ale ich misja już dziś jest wspaniałym świadectwem Bożej mocy. Jeśli ktokolwiek ma przełamać w Polsce dyktaturę śmiechu, to właśnie oni. Wierni do końca, trochę z tego i trochę nie z tego świata, prowadzeni doświadczeniem osobistej tragedii, są jak żywe pochodnie. Bije od nich blask prawdy, veritatis splendor.

wtorek, 4 października 2011

Wygrajmy niepodległość. Duży wywiad w „Nowym Państwie”















JOANNA LICHOCKA: Jednym z głównych elementów propagandy rządowej jest teza o „wykorzystywaniu tragedii smoleńskiej do walki politycznej” i wykpiwanie żałoby smoleńskiej. Pan twierdzi, podobnie jak Jarosław Marek Rymkiewicz, że 10 kwietnia zrodziła się wspólnota wolnych Polaków. To oznaczałoby przywrócenie podziału znanego z PRL – my, naród (wspólnota), oni, władza.

WOJCIECH WENCEL: Oczywiście, że funkcjonuje dziś ten sam konflikt wartości, który istniał w PRL. „My jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO”. Z jednej strony – mamy łaknący prawdy, godności i wolności naród, z drugiej – zakłamaną, dbającą o własne interesy władzę, jej medialnych funkcjonariuszy, aparat bezpieczeństwa i wyborców wyznających ideologię świętego spokoju. Przynajmniej podział znów jest czytelny, jak w poezji Herberta. Albo stajesz po stronie dobra, albo po stronie zła. Nie ma już miejsca na wątpliwości. Politycy i sympatycy PO prywatnie mogą mieć wiele cnót moralnych, np. szczerze kochać rodzinę albo łożyć na hospicja, ale dopóki podtrzymują system kłamstwa, ponoszą współodpowiedzialność za upodlenie Polski.
Podział, o którym mówimy, wziął się miedzy innymi z tego, że rządzący uznali pamięć o Smoleńsku za swojego osobistego wroga. Właściwie nie powinno to dziwić – słusznie dostrzeżono, że był to moment odradzania się narodu, jego ducha. Niestety, Donald Tusk i Bronisław Komorowski zinterpretowali to wydarzenie ściśle politykiersko, jako moment, który może zostać wykorzystany przez PiS do przejęcia władzy. Mnie takie partyjne myślenie o jednej z największych tragedii w dziejach Polski nie mieści się w głowie, ale rządzący nie mieli z tym problemu. W imię cynicznej gry partyjnej wypowiedzieli wojnę polskiej duszy. Środki zaradcze powzięte przeciwko spontanicznemu, głębokiemu przeżywaniu narodowej żałoby są dowodem strachu Donalda Tuska.

Całość rozmowy w najnowszym numerze miesięcznika "Nowe Państwo". Do kupienia w empikach.

niedziela, 2 października 2011

Kaszubska krew, polskie serce

Nie wiadomo, co robił protoplasta Donalda Tuska w czasach, kiedy mój pradziad Balcer Wencel zakładał pod Grabowem pierwszą hutę szkła na Kaszubach. Może uganiał się za walkiriami w jakichś germańskich lasach? Albo przygrywał na lutni gdańskim patrycjuszkom? W każdym razie musiał być to człowiek nieprzeciętny, skoro w domu Tusków jeszcze po wojnie kolędy śpiewało się po niemiecku.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 28 września 2011

Moje tradycje rodzinne są mniej multikulturowe, choć kaszubskości się nie wyprę. Ojciec, nauczyciel i społecznik, urodził się w Grabowskiej Hucie, a matka w Sierakowicach. W 1964 r. rodzice przeprowadzili się z Kartuz do Matarni. Na studiach poznałem przyszłą żonę – białkę z Somonina. Teściowie od lat zaopatrują okolicznych mieszkańców w chryzantemy na Wszystkich Świętych. Zdecydowanie nie ma we mnie tego gdańskiego sznytu, który cechuje premiera.

Gdy w marcu tego roku na rogatkach Gdańska pojawiły się tablice z napisem „Gduńsk – stolëca Kaszëb”, poczułem się zdezorientowany. Czyżby Kartuzy wyrzekły się swojego historycznego tytułu? Nawet gdyby tak było, to kaszubską stolicę należałoby przenieść do Kościerzyny. Skąd pomysł, by przenosić ją do miasta, gdzie Kaszubi wprawdzie pracowali i handlowali, ale zawsze otaczał ich obcy żywioł? Sprawdziłem: o ustawieniu tablic zdecydował Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska, członek Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego i polityk PO.

Wśród pól, lasów i jezior Kaszubi zbudowali przez setki lat wspaniałą kulturę. Do niedawna mieli też ducha, dzięki któremu nie pozwalali się ujarzmić. Ich siłą była głęboka maryjność, manifestowana jeszcze w czasach pontyfikatu Jana Pawła II. Ta katolicka duchowość tradycyjnie wiązała ich z Rzecząpospolitą, co najcelniej ujął poeta Hieronim Derdowski: „Nié mô Kaszëb bez Pòlonii, a bez Kaszëb Pòlsczi”. Tym, co osłabiało Kaszubów przed wojną, była idea regionalizmu, propagowana przez niemiecką i gdańską prasę. Ten wyssany z palca projekt powrócił na początku III RP za sprawą Tuska i jego gdańskich przyjaciół z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. W strukturach ZK-P zaroiło się od młodych aktywistów o nastawieniu separatystycznym. Na szczeblu samorządów Kaszuby obrosły pajęczyną „nowych kaszubskich inteligentów” związanych z KLD, następnie UW, wreszcie PO. Zanim Tusk zaprezentował wszystkim Polakom retorykę „polityki miłości”, przetestował ją na lokalnej społeczności. Ponad połowa Kaszubów dała się na nią nabrać, skoro w każdych kolejnych wyborach głosuje na Mira, Zbycha albo Bronka.

Podczas niedawnego Zjazdu Kaszubów w Lęborku Tusk mówił, że mieszkańcy tej ziemi „wypracowali własny pomysł na politykę”. Ma on polegać na dbaniu o „spokój i pokój” i wyrzekaniu się „wszelkich radykalizmów”. Nieugięty duch Kaszubów został sprowadzony do pegeerowskiej mentalności i hasła „Zgoda buduje!”. Zupełnie nie przystaje to do historii kaszubskiej inteligencji, która niezmiennie wspierała polskie zrywy niepodległościowe. Alfons Flisykowski z Goręczyna najpierw jako ochotnik walczył z bolszewikami, a we wrześniu 1939 r. dowodził obroną Poczty Polskiej. Razem z nim poległo za ojczyznę wielu Kaszubów. Jedni zostali wymordowani w Piaśnicy, inni trafili do obozu w Stutthofie. Niektórzy do końca wojny toczyli walkę z najeźdźcą w oddziałach „Gryfa Pomorskiego”. To głównie mieszkańcy kaszubskich wsi wzięli udział w wydarzeniach Grudnia’70 i Sierpnia’80.

Kochani Kaszubi! Zwracam się do was wprost, jak Antoni Abraham, który w ostatnich latach zaborów krytykował swoich ziomków za bierność w walce o świadomość narodową. Nie dajcie sobie wmówić, że jesteście prymitywnym ludem, skazanym na konsumpcyjną wegetację. Do zachowania spokoju i izolacji od reszty narodu wzywa się niewolników, żeby łatwiej było nad nimi zapanować. Nie zgadzajcie się na dyktat gdańskich polityków. Oni was oszukują. Chcą wychować geszefciarzy, którzy do końca życia będą sprowadzać z Niemiec samochody, a urzędowe znajomości wykorzystywać do zbijania kasy. Bądźcie ofensywni. Zamiast zamykać się w „regionalizmie”, obudźcie katolickiego ducha i przekażcie go reszcie Polaków. Tylko tak – wzbogacając polskie życie własną tradycją – przetrwacie. Pamiętajcie o tym, idąc do wyborów 9 października. Niech tego dnia burzy się kaszubska krew, a serce bije dla Polski.