środa, 23 grudnia 2015

Bóg się rodzi

Wszystkim Czytelnikom i Przyjaciołom życzę rodzinnych, radosnych i błogosławionych świąt Narodzenia Pańskiego.

Fragment grafiki Bohuslava Reynka

wtorek, 22 grudnia 2015

Ludzie spod samotnej gwiazdy

Zaprośmy niezłomnych pielgrzymów polskości do wigilijnego stołu. 

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 50/2015

Paryż, narożna kamienica przy Rue de l’Université. Z apartamentu Jana Lechonia, attaché kulturalnego ambasady polskiej, można podziwiać efektowną panoramę Esplanade des Invalides. W ciągu dnia, bo teraz okna zasłonięte są ciężkimi kotarami w obawie przed niemieckim nalotem. Jest wieczór 24 grudnia 1939 r. Do wieczerzy wigilijnej zasiadają, oprócz gospodarza, przybyli niedawno z podbitego kraju Kazimierz i Halina Wierzyńscy, Julian i Stefania Tuwimowie, Antoni i Janina Słonimscy, Maria i Jerzy Kuncewiczowie, Stanisław Baliński, Józef Wittlin. Są też m.in. utalentowany pianista Witold Małcużyński i naczelny karykaturzysta elit II RP Zdzisław Czermański.

Jeszcze w sierpniu w środowiskach literackich, nie wyłączając skamandrytów, narastały polityczne podziały. Miało znaczenie, kto jest piłsudczykiem, a kto pacyfistą, kto wierzy w rządową i wojskową propagandę z cyklu „nie damy nawet guzika”, a kto za swoją życiową misję uznaje piętnowanie endeckich pamfletów o „duszy żydowskiej”. Ale tego wieczoru wszyscy są wychodźcami z ukochanej Warszawy. Przy płonących świecach rozmawiają o klęsce wrześniowej i sytuacji w Europie. Spotkanie – wspomni po latach Baliński – jest „owiane złudzeniami”: „Byliśmy przybici, oszołomieni. A mimo wszystko pełni nadziei, że wojna długo nie potrwa. To był ostatni chyba rok, kiedy wierzyło się w siłę, wierność, honor Francji”.

Jakie nastroje panują wówczas w okupowanej stolicy Polski? Baliński, mimo wielu kilometrów dzielących go od kraju, potrafi je wyrazić jak nikt inny. W wierszu „Kolęda warszawska 1939” zwraca się do Matki Boskiej: „Niechaj się rodzi Syn najmilejszy/ Wśród innych gwiazd,/ Ale nie u nas, nie w najsmutniejszym/ Ze wszystkich miast”. I kończy wstrząsającymi słowami: „A jeśli chcesz już narodzić w cieniu/ Warszawskich zgliszcz,/ To lepiej zaraz po narodzeniu/ Rzuć Go na Krzyż”.



Przebieg wojny szybko rozwiewa złudzenia wobec Francji, która – jak to po latach określi Baliński – „połyka swoje hańby jak ostrygi”. Pisarze przenoszą się do Londynu albo przez Portugalię i Brazylię docierają do Nowego Jorku. W okupowanym przez Niemców Paryżu zostają outsiderzy. W Wigilię roku 1940 Andrzej Bobkowski i jego żona Basia układają na stole fotografie bliskich i patrząc na nie, przełamują się opłatkiem. „To więcej niż samotność, to zupełna pustka, podkreślająca obcość wszystkiego dokoła. [...] Jesteśmy sami we dwoje i każde z nas trzyma się drugiego jak masztu na okręcie wśród burzy. Przez cały rok można nie odczuwać tego osamotnienia, można być nawet zadowolonym z tego; teraz to boli” – notuje autor „Szkiców piórkiem”.

Pod koniec wojny jedność skamandrytów z paryskiej Wigilii 1939 r. jest już tylko wspomnieniem. Lechoń, Wierzyński i Baliński działają w środowiskach nowojorskiego „Tygodnika Polskiego” i londyńskich „Wiadomości”, przypominając światu o ofiarności naszych żołnierzy, zdradzie aliantów i sowieckich zbrodniach. Tuwim i Słonimski wkrótce wrócą do kraju, by robić karierę w komunistycznej propagandzie. Pisarze, którzy zostaną na emigracji, będą się starzeć z przedwojennym polskim paszportem w kieszeni. Ich sytuacja materialna w wielu przypadkach stanie się dramatyczna.

W latach 50. Andrzej Bobkowski jest już z żoną w Gwatemali. Jednak wyprawa za ocean nie przynosi spodziewanego ukojenia: podczas każdej Wigilii pisarz płacze jak dziecko. „Święta prześliczne tutaj – pisze w jednym z listów. – [...] Ściągają Indianie ze wszystkich plemion. Ci z gór przynoszą ze sobą drzewka, nasze najprawdziwsze świerki [...] i wyrasta wokół katedry nasz las, jak na Rynku pod Sukiennicami”. „Angielskie dzieci śpiewają na ulicach, pod bramami domów: »Noel, Noel«, my zaś, idąc przez mgłę, nie słyszymy ich, tylko słyszymy refren »A Słowo Ciałem się stało«...” – mówi w 1953 r. na antenie Radia Wolna Europa Zygmunt Nowakowski. „Samotna gwiazda betlejemska, ta gwiazda chrześcijaństwa, jest zarazem gwiazdą naszego narodu” – rok później patetycznie ogłasza Lechoń. W życiu prywatnym nie jest jednak łatwo zachować cierpliwość. 23 grudnia 1950 r. Lechoń notuje w swoim „Dzienniku”: „Po raz pierwszy w życiu [...] chybię tego staropolskiego zwyczaju i nie będę siedział przy wigilijnym stole. Ale doprawdy nie mam domu, w którym najbardziej chciałbym ten wieczór spędzić”.

Lechoń, Wierzyński, Baliński, Nowakowski, Bobkowski nad Wisłę nigdy nie wrócili. Wracały przepuszczone przez cenzurę „nieszkodliwe” fragmenty ich twórczości, a nawet ich skremowane ciała, ale ich dziedzictwo rozproszyło się w zaułkach Paryża, Londynu, Nowego Jorku. PRL słusznie uznała ich za wrogów systemu, a III RP wzgardziła ich twórczym i historycznym świadectwem, stawiając na ciągłość z kulturą tworzoną przez komunistycznych propagandystów. My jednak wciąż mamy szansę zaprosić niezłomnych pielgrzymów polskości do wigilijnego stołu. I czytając ich gorzkie wiersze lub prozę, wspólnie świętować narodziny trudnej wolności. W polskim Betlejem, w blasku samotnej gwiazdy.

niedziela, 15 listopada 2015

Nike na dziobie okrętu

Odradzające się państwo polskie potrzebuje ofensywnej i skutecznej polityki historycznej.





Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 46/2015

W genialnych „Szkicach piórkiem” Andrzej Bobkowski opisuje dzień wyzwolenia Paryża przez Amerykanów. Jest 25 sierpnia 1944 roku. Pisarz stoi pod drzewem, widzi żołnierzy niosących Francuzom wolność i daje się ponieść zbiorowemu entuzjazmowi. – Oni żują gumę! – krzyczy po polsku. Ale po chwili traci dobry nastrój. Amerykańska sanitariuszka pyta go, dlaczego płacze. – Jestem Polakiem i myślę o Warszawie – odpowiada.

Wojenna emigracja niepodległościowa w Londynie i Nowym Jorku zrobiła wszystko, co mogła, by uświadomić światu polityczną rangę polskiego heroizmu. Przez wiele lat konsekwentnie przypominała, że to Polacy dwukrotnie ocalili europejską cywilizację od zagłady. Najpierw – w 1920 r. – zatrzymali bolszewików, później – w 1939 r. – wzięli na siebie furię niemieckich barbarzyńców, dając czas Francji i Anglii na przygotowanie się do wojny. Nasi sojusznicy z rosnącą irytacją słuchali o honorze i niezłomności, o wysiłku bohaterów Bitwy o Anglię i zdobywców Monte Cassino, o sowieckich zbrodniach: masowych wywózkach, łagrach, dołach śmierci, o osamotnieniu powstańców warszawskich, wreszcie o Polsce zdradzonej w Teheranie i Jałcie. Efekty prowadzonej przez emigrantów kampanii okazały się mizerne. W 1952 r. komisja Kongresu USA opublikowała raport w sprawie Katynia, reszta naszych traumatycznych doświadczeń podzieliła los rządu londyńskiego – znalazła się poza przestrzenią międzynarodowej polityki.

Sprawdziły się słowa Ignacego Matuszewskiego z jego profetycznego przemówienia w Instytucie Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku 13 grudnia 1944 r.: „Ginie prawda o Polsce z dymami rozwiewana nad Polską. Na miejsce prawdy idzie kłamstwo. Nadciąga z zewnątrz, ze wschodu i zachodu, z rotami wojsk, co nawet walcząc ze sobą, nie przestają przecież z Polską walczyć. Skrada się z wewnątrz jak złodziej, by chyłkiem berło Jagiełłowe z rąk wielkości wyrwać – małości polskiej je oddać. Kłamstwem usiłują dzisiaj bohaterów zamienić na tchórzy, przekonać naród polski, że bohaterstwo jest próżnym szaleństwem. Kłamstwem usiłują przeszłość naszą skalać. I kłamstwem mogą przyszłość naszą zabić”.

Minęły dziesięciolecia, w kraju skończył się komunizm, podobno odzyskaliśmy własne państwo. Ale w III RP nikt nie chciał podejmować misji rozpoczętej przez niepodległościową emigrację. Nasz honor nieopłacalny, nasze rany wstydliwe, nasze klęski skrywane były źle widziane nawet w poezji, cóż dopiero na językach dyplomatów. Prace Instytutu Pamięci Narodowej, choć trudne do przecenienia, znalazły rezonans – i to nie zawsze pozytywny – wyłącznie w polityce wewnętrznej. W centrum Warszawy pozostał Pałac im. Józefa Stalina – upokarzający symbol sowieckiej okupacji.

Polskie doświadczenia historyczne to nie tylko stacje wspólnotowej Drogi Krzyżowej. To także olbrzymi kapitał polityczny, który po 1989 roku nie został w najmniejszym stopniu wykorzystany. Podobno Izrael ma silną armię i najlepsze na świecie służby specjalne. Ale jego najbardziej skutecznym orężem jest polityka historyczna – tak ekspansywna, że jej odpryski trafiają niekiedy i w nas. Dość wspomnieć oszczerstwa Jana Tomasza Grossa czy powtarzane w światowych mediach wzmianki o „polskich obozach koncentracyjnych”. Wyrazistą politykę historyczną prowadzi Władimir Putin, świętując kolejne rocznice zakończenia „Wielkiej Wojny Ojczyźnianej” i zwycięstwa „zjednoczonych sił pokoju” nad „faszyzmem”. W patosie własnej narracji historycznej pławią się Amerykanie. Tymczasem my marzymy jedynie o tarczy antyrakietowej, lekceważąc potężną tarczę polskich dziejów, którą mamy pod ręką. Dlaczego tak łatwo daliśmy sobie wmówić, że nasza heroiczna historia nie jest szczególna? I że nieustanne nawiązywanie do niej kłóci się z pragmatyzmem?

Zapewne zraża nas fakt, że w obcej polityce historycznej jest wiele niegodziwości. Gross kłamie, Putin kłamie, Amerykanie nie mówią całej prawdy. Ale my nie musimy kłamać ani gwałcić wolności badań naukowych dla osiągnięcia politycznych korzyści. Gdy okręt europejskiej cywilizacji płynął po wzburzonym morzu, Polska była jak Nike z Samotraki ustawiona na jego dziobie. Wbrew zasadom realpolitik zbierała huragan pędzący na połamanie masztów. Kto wie? Może gdyby nie straciła głowy, nie wyrosłyby jej skrzydła i okręt na zawsze pogrążyłby się w paszczy Lewiatana?

Po II wojnie światowej okaleczona bogini zwycięstwa trafiła do muzeum. Okręt dryfuje, miotany coraz silniejszymi podmuchami wiatru. Mam nadzieję, że w nowym polskim rządzie i w jego zapleczu znajdą się ludzie, którzy będą potrafili przywrócić heroicznej Nike jej dawne miejsce. Polska potrzebuje maksymalistów tworzących tkankę narodowej kultury, niewstydzących się romantycznej tradycji i chrześcijaństwa – wymagających wobec Europy. Żeby odzyskać podmiotowość, odradzające się państwo musi zbudować ofensywną i skuteczną politykę historyczną. Obywatelskie akcje Reduty Dobrego Imienia to – z całym szacunkiem – za mało.

W 1936 r., kilka miesięcy po pogrzebie Józefa Piłsudskiego, poeta Kazimierz Wierzyński formułował duchowy testament Marszałka: „Skazuję was na wielkość. Bez niej zewsząd zguba”. Wypełnienie tego testamentu było, jest i będzie polską racją stanu.

wtorek, 10 listopada 2015

Dwa wiersze na Święto Niepodległości

rys. Zdzisław Czermański



























Czornyje worony

(ballada katyńska)


Gdy dzień jak szpion w porannej mgle
do ściśle tajnej wkracza zony
z letniska dla NKWD
ruszają czornyje worony

a dokąd jadą – któż to wie
a kogo wiozą po kryjomu
Bóg tylko jeden widzi je
lecz On nie powie nic nikomu

na próżno burzy się zła krew
za fasadami czarnych okien
spóźniona myśl daremny szept
powrozem skrępowane dłonie

pachnie igliwie szumi Dniepr
zwalniają krztusząc się gruchoty
przed nimi wiotkie krzyże drzew
i rozkopany szczyt Golgoty

czy to pragmatyzm czy to grzech
że wyrok zapadł bez obrony
wykona go Sowietów trzech
państwową wódką znieczulonych

już słychać przeładunku chrzęst
żołnierski płaszcz zasłania głowę
Ten który patrzy – jeśli jest –
czemu się nie odezwie Słowem

między korzenie wpełza zmierzch
skrwawieni jeńcy leżą w dole
jeden jak gdyby zdjęty snem
z kolczastych drutów ma koronę

Wielki Piątek, 3 kwietnia 2015


Czarna legenda

Moją ojczyzną jest Polska podziemna.
Walcząca w mroku, samotna i ciemna.
 
Stanisław Baliński

Chłopcy polegli za ojczyznę
odnajdują się w czarnej legendzie
czarne są ich młode twarze
ich marzenia spalone na popiół

codziennie po ciemnej jutrzni
na nowo formują oddziały
i z dołów śmierci ruszają
w drogę do granic otchłani

nie wierzą w żadne amnestie
wolą pozostać w podziemiu
wiedzą gdzie broń zakopana
więc mają jej pod dostatkiem

kolumną dusz maszerują
przez siedem kamieniołomów
przez siedem lasów zwęglonych
przez siedem zapadłych wiosek

i walczą – jak zawsze – za innych
na wiecznej linii Curzona
między modlitwą a kpiną
honorem a zbydlęceniem

błyskają w świetle eksplozji
ryngrafy z Czarną Madonną
dymi jak susz w kadzielnicy
dantejski las naszych sumień

Pierwodruk: tygodnik "wSieci" 2015 nr 45 (do niedzieli w kioskach)

sobota, 3 października 2015

poniedziałek, 21 września 2015

Serce z plasteliny

Absurdem jest wierzyć, że muzułmanie, którzy wyruszyli w pielgrzymkę do Bramy Brandenburskiej, nagle obiorą kurs na Jasną Górę.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 38/2015

Kiedyś środowiska lewicowe rozprowadzały T-shirty z nadrukami typu: „Jestem Żydem”, „Jestem gejem”, „Nie chodzę do kościoła”, „Usunęłam ciążę”. Później, po zamachu na redakcję francuskiej gazety przypominającej „Nie” Jerzego Urbana, w modzie było hasło: „Je suis Charlie”. Teraz szyte są koszulki z napisem: „Jestem muzułmańskim imigrantem”. Dla każdego Polaka na miarę.


Na zaproszenie Angeli Merkel wyznawcy Allacha i proroka Mahometa przedzierają się do Niemiec, gardząc zasadami porządku i bezpieczeństwa, które obowiązują w krajach tranzytowych. Szarpią się z policyjną eskortą, dumnie wyrzucają przygotowane dla nich posiłki i napoje. Pamiętają, skąd przychodzą i kim są, a tego, dokąd zmierzają, dowiedzieli się od swoich braci, którzy wcześniej osiedlili się w ojczyźnie Goethego. Otóż zmierzają do raju na ziemi, gdzie każdemu muzułmaninowi, jak psu buda, należy się opieka socjalna na odpowiednim poziomie.

Oczywiście uogólniam. Jest jednak faktem, że w tłumie śmiałków maszerujących przez południową i środkową Europę trudno dostrzec ludzi starszych, kobiety i dzieci. Widać za to tysiące mężczyzn – młodych, wysportowanych, buńczucznie uśmiechniętych, niekiedy wytatuowanych. Skoro czują się zagrożeni przez terrorystów z ISIS, dlaczego nie próbują z nimi walczyć? Czemu porzucają swoich bliskich w ogniu wojny? A jeśli naprawdę nie stać ich na zbrojny opór, to dlaczego nie szukają azylu w zamożnych i bezpiecznych państwach własnego kręgu kulturowego?

Ale mniejsza o ich motywacje. Bardziej interesująca jest medialna kampania, mająca skłonić Polaków do zaopiekowania się tymi muzułmanami, którzy z braku miejsc nie zostaną wpuszczeni do Niemiec. Absurdem jest przecież wierzyć, że ludzie, którzy wyruszyli w pielgrzymkę do Bramy Brandenburskiej, nagle obiorą kurs na Jasną Górę. Może znajdzie się wśród nich dziesięciu sprawiedliwych, którzy rzeczywiście uciekają z rodzinami przed okrucieństwami wojny i marzą o skromnym, ale spokojnym życiu gdziekolwiek, choćby nad Wisłą. W porządku, rozważmy przyjęcie tych dziesięciu. Bez sensu jest jednak udawać, że muzułmański żywioł składa się głównie z „ubogich w duchu”.

Dlaczego zatem część z nas ulega medialnej propagandzie? Może dlatego, że od lat nasza wrażliwość jest urabiana przez siewców chaosu. Postmodernistyczna cywilizacja odbiera człowiekowi serce z kamienia, ale w zamian oferuje nie serce z ciała, lecz serce z plasteliny. Przede wszystkim mówi nam: „Wybierzmy przyszłość!”, a zatem niszczy pamięć historyczną, uważając ją za przeszkodę w relacjach międzyludzkich. Nasze kontakty z bliźnimi mają opierać się nie na prawdzie, lecz na powierzchownej życzliwości, której warunkiem jest niemal religijny kult przygodności i tolerancji. Najgłębsze uczucia: miłość, przyjaźń, czułość, także miłosierdzie, zostają oderwane od konkretu, rodzinnego czy – szerzej – wspólnotowego. W efekcie nie szukamy już w przeszłości wzorców zachowań: wiary, poświęcenia, siły charakteru. Przestajemy rozumieć idee i procesy historyczne. Nasze współczucie staje się abstrakcyjne, infantylne, sterowane przez media, które podtykają nam pod nos wzruszające obrazki.

To dlatego wielu Polaków odnajduje w sobie tkliwość dla muzułmańskiego chłopczyka ze zdjęcia, ale już los naszych rodaków z dawnych Kresów, którzy marzą o powrocie do ojczyzny, jest im obojętny. Stąd też niektórzy z nas protestują przeciwko dekomunizacji i lustracji, bo „nie godzi się czepiać starych ludzi”, a nie przejmują się krzywdą ich ofiar, która odciska swoje piętno na całych pokoleniach. Dla świętego spokoju są nawet gotowi przepraszać za rzekome winy własnych przodków z AK i NSZ.

Serce oderwane od realnych doświadczeń zostaje następnie sformatowane przez media. Sztuczne światy, prezentowane w telenowelach i paradokumentach typu „Jerry Springer”, „Trudne sprawy”, „Dlaczego ja?” czy „Rolnik szuka żony” (w większości tzw. formaty międzynarodowe), na masową skalę wywołują sztuczne emocje. Tak wielkie, że gdyby producenci zaapelowali o wsparcie finansowe któregoś z poszkodowanych bohaterów, na ich konto z pewnością wpłynęłaby pokaźna suma pieniędzy.

Po tym praniu serc i mózgów odbiorcy mediów są już w pełni przygotowani na wzruszanie się losem homoseksualistów i transwestytów, nie wspominając o przestępcach aresztowanych przez CBA o szóstej rano. Gdy oglądają na ekranie posłankę, która zgodziła się na korupcję, widzą jedynie czyste, rzęsiste łzy „oszukanej” kobiety. Logika i wartości nie mają już dla nich żadnego znaczenia. Błąkając się w labiryncie medialnej iluzji, chcą po prostu poczuć się dobrymi ludźmi. Ich plastelinowe serca mogą być dowolnie kształtowane przez siewców chaosu.

Fabuła o muzułmańskich biedaczkach, którzy rzekomo na gwałt potrzebują naszej pomocy, jest kolejnym odcinkiem tego serialu dla naiwnych. Przykro mi, że w debacie na ten temat pojawiły się odniesienia do miłosierdzia. Wiem, że są katolickie instytucje, które wyciągają z Syrii i Iraku chrześcijan śmiertelnie zagrożonych przez ISIS. Niech z Bożą pomocą robią to nadal, na jeszcze większą skalę. Nie nazywajmy jednak miłosierdziem powierzchownego, sterowanego medialnie afektu do muzułmanów, którzy wyruszyli z pielgrzymką do Niemiec i mają w... głębokim poważaniu staropolską gościnność.

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Nigdy nie będzie takiego lata

Blask Twoich oczu – moja lampa oliwna...























Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 35/2015

Nienawidzę końca wakacji. Wprawdzie moja sytuacja niewiele się zmienia, bo przez okrągły rok muszę smarować felietony, ale moja żona wraca do pracy w szkole, a to oznacza kres wspólnych podróży. Oczywiście, można żyć bez roztoczańskich uroczysk, nałęczowskich alejek czy zamojskich flaczków, jednak oboje robimy się bledsi, trochę śpiący, trochę bardziej milczący...

Dziwna sprawa. Dawniej każde z nas dysponowało osobnym samopoczuciem, zależnym od indywidualnych sukcesów i klęsk, relacji z ludźmi, rachunków sumienia, chorób czy zmian pogody. A dziś, po dwudziestu latach małżeństwa, wszystko odczuwamy wspólnie. Nie chodzi o identyczne gusta i zainteresowania, bo tu wciąż panuje daleko posunięty pluralizm. Jeśli np. mnie podczas wakacji trudno wyciągnąć z antykwariatu, to żonę trzeba siłą odklejać od produktów pszczelarskich, sprzedawanych na lokalnych straganach. Rzecz polega na tym, że gdy ja wracam z książką opatrzoną autentycznym wpisem Zygmunta Nowakowskiego z 1933 r., moja druga połowa cieszy się tak, jakby dedykacja była dla niej, natomiast gdy ona raczy się miodem fasolowym, mnie robi się słodko i fasolowo.

Wiem, że zabrzmi to jak moralizm, ale chyba naprawdę jesteśmy jednego ciała i jednego ducha. Jakoś tak wyszło, bez specjalnej mobilizacji, może dlatego, że od bardzo wielu lat nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Jednocześnie bolą nas głowy, podnoszą na duchu bociany z kościelnej wieży, ranią grzechy. Zanim mnie przydarzy się coś złego, ona już o tym wie z przeczuć. Kiedy ona kupuje nową sukienkę, ja także czuję się wyjątkowo... Nie w sensie gender, jak chcieliby współcześni siewcy chaosu. Po prostu z miłości.

Czas biegnie szybciej niż kiedyś. Doprawdy? A może to ludzie stali się bardziej nieuważni, spięci, egocentryczni... W zbiorach wspomnień, które kupuję w antykwariatach, każde zdarzenie jest dokładnie umiejscowione w kalendarzu. Z reguły towarzyszy mu dokładna data, często z zaznaczeniem dnia tygodnia (niedziela, wtorek...) czy wręcz pory dnia (po południu, wczesnym wieczorem). Nawet bardziej ogólne adnotacje: „późną wiosną”, „w drugiej połowie sierpnia”, „przed Wielkanocą”, są bardziej precyzyjne od dzisiejszych, sprowadzonych do roku, ewentualnie miesiąca. Mieszkańcy tego świata są głęboko chorzy, skoro nie potrafią cenić danych im dni, godzin i chwil wypełnionych intensywnym życiem.


























W czwartek 16 lipca zabrałem żonę w romantyczne miejsce. Z Gdańska do Modlina polecieliśmy samolotem, bo okazał się dużo tańszy od pociągu. Na lotnisku odczekaliśmy, aż pospolite ruszenie obierze kurs na Warszawę, i udaliśmy się w kierunku przeciwnym. Kolejami Mazowieckimi dotarliśmy do Ciechanowa, a stamtąd pustym pekaesem do Opinogóry, gdzie w dawnym majątku Krasińskich mieści się Muzeum Romantyzmu. Park piękny, wnętrza cudowne, obrazy – zwłaszcza Januarego Suchodolskiego – zapierają dech w piersiach. Tylko wieszcz Zygmunt głupi, że dał się omamić tak pretensjonalnej osobie, jak Delfina Potocka, choć miał obok siebie Elizę z Branickich, piękną, mądrą i wierną żonę. Niby zdarza się w najlepszej rodzinie, ale niegasnąca sława tego romansu jest jednak trochę groteskowa. Dotąd uważałem się za stuprocentowego romantyka, teraz mam wątpliwości.

Tydzień później jesteśmy już w Józefowie, niedaleko Biłgoraja, gdzie w grobie powstańców styczniowych spoczywa podobno Mieczysław Romanowski, poległy w bitwie z Rosjanami 24 kwietnia 1863 roku. Podobno, bo w źródłach historycznych brakuje świadectw jego pochówku. Według Konrada Bartoszewskiego, trzydziestoletni autor „Dziewczęcia z Sącza” został porzucony na bagnach przez uciekających towarzyszy i pochowany później w nieznanym miejscu pod nadzorem carskiej administracji. Tak miały się wypełnić jego własne słowa: „Jeśli polegnę, niechaj mi w nagrodę/ Za was nie kładą pamięci kamienia!/ Ziemią niech piersi przysypią mi młode,/ Mój kurhan niech mi trawa ozielenia”. Ja jednak, stojąc z żoną na józefowskim cmentarzu, cytuję z pamięci inny wiersz Romanowskiego, adresowany do jego narzeczonej Modesty Krasnopolskiej w przeddzień wybuchu powstania: „Módl się za nas, lilio biała!/ Bogu poleć serca żal; Tyś powstańca pokochała –/ Pobłogosław stal!”. I oboje, jak zwykle, czujemy to samo.























Powiedz, kochana, jak zatrzymać tę chwilę i całą resztę tegorocznych wakacji? Niezwykłych, bo spędzonych wśród pamiątek przeszłości w Opinogórze, Radziejowicach, Warszawie, Lublinie, Kazimierzu, Nałęczowie, Zwierzyńcu, Zamościu, Krakowie, Wadowicach... Mając świadomość, że – jak w piosence Świetlików – już nigdy nie będzie takiego lata.

Mówię Ci: jesteśmy jednocześnie żywi i dawno zmarli. Chwiejemy się na drzewie życia i śmierci, wplątani w gałęzie ludzkich losów. Nasza przewaga nad zmarłymi to pozór, bo przecież wszyscy wyrastamy z tego samego pnia i z tych samych korzeni. Ale to, że zrośliśmy się z sobą, jest cudem. W dwudziestą rocznicę naszego ślubu chcę Ci powiedzieć, że nie potrafiłbym być romantycznym wieszczem ani samotnym powstańcem. Metafizycznym napędem całego mojego życia i całej mojej poezji jest nasze małżeństwo. Jesteś wierszem pisanym przez Boga w moim sercu. Zmarszczka na Twoim czole – mój kompas, Twój oddech – wiatr w żagle, blask Twoich oczu – moja lampa oliwna.

sobota, 29 sierpnia 2015

Trwa zbiórka środków na Nagrodę Rejtana dla Jarosława Marka Rymkiewicza



NAGRODA REJTANA - DAR WOLNYCH POLAKÓW

I gdy wszystko przemocy gotuje owację,
On woła: „Nie pozwalam!”. I to on ma rację.

(Jan Lechoń, Rejtan)

Nagroda Rejtana została ustanowiona w 2015 roku przez Fundację Obrony Wolności Słowa i jest wyrazem wdzięczności narodu polskiego, dla wybitnych twórców kultury, ludzi nauki i działaczy społecznych, którzy swoją pracą, wiedzą i postawą obywatelską przyczyniają się do ocalenia ideałów polskości w życiu publicznym. Prezesem Fundacji Obrony Wolności Słowa jest Krzysztof Wyszkowski.

Kapituła w składzie: prof. Zdzisław Krasnodębski, prof. Andrzej Nowak, Wojciech Wencel, prof. Andrzej Zybertowicz, postanowiła przyznać Nagrodę Rejtana za rok 2015 Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, którego integralna postawa, zwłaszcza po tragedii smoleńskiej, ożywiła romantyczną figurę wieszcza narodowego, przywracając tysiącom Polaków godność i dumę.

Od początku III RP Jarosław Marek Rymkiewicz przełamuje dominującą w życiu publicznym „pedagogikę wstydu”. Polskość jest dla niego fundamentalnym doświadczeniem wolności, dającym poczucie szczęścia. W porywających esejach autor „Samuela Zborowskiego” ukazuje wspaniałość i ciągłość polskiej historii, odbudowując wspólnotową tożsamość, rozbitą przez komunistyczną i postkomunistyczną propagandę. W komentarzach do bieżących wydarzeń przenikliwie analizuje genezę i mechanizmy działania współczesnego systemu kłamstwa. Za swoją bezkompromisowość w głoszeniu prawdy Poeta wielokrotnie płacił wysoką cenę, m.in. padł ofiarą procesu politycznego, wytoczonego przez spółkę Agora.

Nagroda Rejtana zostanie uroczyście wręczona Laureatowi jesienią 2015 roku. Zgodnie z jej wspólnotowym charakterem środki finansowe są pozyskiwane drogą zbiórki publicznej. Wpłaty prosimy kierować na rachunek:

ING Bank 47105017641000009030397054

Fundacja Obrony Wolności Słowa,
ul. Władysława Andersa 12/5
81–831 SOPOT
Strona internetowa Fundacji

czwartek, 2 lipca 2015

Popiół i miód

O moim tajemnym spotkaniu z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem.

Jacek Malczewski, Idź nad strumienie (fragment)
























 Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 26/2015

Żadne „kosmate”, „wytrwałe” ani nawet „z sąsiedztwa”. Słowo „zdziczałe” jest jednak nie do zastąpienia, zwłaszcza że ładnie współbrzmi z wyrazem „pszczoły”. Zamiast uli w „klasztornej pasiece” zostanie więc barć w „kaskadach srebrzących się liści”. I trzeba będzie wyobrażać sobie, jak najmłodsza ze służebnic krzyża wspina się po drabinie, żeby ściągnąć dla swoich podopiecznych plastry pełne miodu. Ale to dopiero w drugiej strofie. Na razie cieszmy się z wygładzenia pierwszej: „W sierpniu nad leśną mogiłą Lechonia/ przy której czuwa już tylko Bóg/ zdziczałe pszczoły harcują w begoniach/ zbierając z kwiatów popiół na miód”.

Wybaczą Państwo hermetyzm tych rozważań, ale tak bywa, gdy kończy się pracę nad nowym tomem wierszy. W dzień i w nocy chodzi człowiek po domu z głową pełną poezji, a mówiąc ściślej – różnych wersji konkretnej fabuły, frazy, rymu czy słowa. Większość pomysłów okazuje się oczywiście do bani, ale po kilku tygodniach pojawia się ten jeden, jedyny, trafiający w punkt, przynajmniej w mniemaniu autora. I w trakcie, dajmy na to, rodzinnego obiadu zrywa się poeta z krzesła i leci, pędzi do komputera zapisać, co zostało mu objawione. Żona woła za nim: „Będzie zimne!”, synowie wygłaszają tradycyjny moralizm: „Tata zachowuje się nieodpowiedzialnie. To nie jest dobre, to jest przykre”. Ale poeta czuje, że to, co robi, jest właśnie dobre. Lepsze nawet od stygnącego na stole schabowego z kapustą, skądinąd bardzo smacznego.

A potem żona musi odpowiedzieć na pytanie: „Pamiętasz, jak w zeszłym roku byliśmy w Laskach pod Warszawą?”. Podchwytliwe, bo traktowane przez poetę jako wstęp do długiego wykładu o tym, że słynny cmentarzyk graniczy z ośrodkiem dla niewidomych, prowadzonym przez Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża. Że w rodzinnym grobie Leszka Serafinowicza (Jana Lechonia) leży tradycja polskiego romantyzmu, a obok spacerują dzieci, którym „czucie i wiara” na co dzień zastępują wzrok. Że na mogile kwitną begonie, z których pszczoły zbierają gorzki nektar romantycznej Polski, by go przerobić na słodki miód. I że w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy dziś ociemniali i pilnie potrzebujemy wskrzeszenia romantycznego mitu. Żeby wchodząc w naturę, kulturę, politykę, polskość, chrześcijaństwo, „sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga”, a spotykając drugiego człowieka – „mieć serce i patrzać w serce”.

Po wysłuchaniu takich i podobnych objawień żona zwykle uśmiecha się z wyrozumiałością. Natomiast synowie, naziewawszy się za wszystkie czasy, włączają jakiś mecz w telewizji. I to także jest dobre, a nie przykre, bo nie pozwala poecie odlecieć zbyt wysoko.

Któryś z zapomnianych dziś autorów pisma „brulion” skreślił u schyłku PRL ironiczne wyznanie: „ja nie piszę wierszy dziecino ja je rodzę”. Gdybym miał opisać przebieg własnego procesu twórczego, powtórzyłbym te słowa, tyle że bez ironii. Bezpośrednio po wydaniu książki poetyckiej trudno mi myśleć o kolejnej, bo dla odreagowania wzruszeń rzucam się w wir felietonistyki, ale już kilka miesięcy później zaczyna we mnie dojrzewać nowe życie. Pojawiają się pojedyncze metafory, po głowie krążą tematy, choć wielkiego ciśnienia jeszcze nie ma. Gdy próbuję dokończyć wiersz, fragmenty nie składają się w całość. Aż wreszcie któregoś dnia z głębi duszy zaczynają dochodzić sygnały zbliżającego się „terminu”: pierwsze kopnięcie, potem drugie. W ostatnich miesiącach przed porodem nie potrafię już skupić się na prozaicznych sprawach. Między jednym felietonem a drugim zarywam noce, żeby pulsujące we mnie wiersze przygotować do przyjścia na świat. Mam nawet ilustrację na okładkę: lewe skrzydło tryptyku „Idź nad strumienie” Jacka Malczewskiego. Oj! Ewidentnie zaczynają się bóle porodowe.

I właśnie w tym momencie listonosz przynosi mi świeżo wydany tom Jarosława Marka Rymkiewicza z piękną dedykacją „od starego poety”. Tytuł: „Koniec lata w zdziczałym ogrodzie” („zdziczałym” jak moje pszczoły). Wewnątrz znajome tropy romantyczne, wiersze o Lechoniu i Słowackim, wreszcie... „mój” obraz Malczewskiego na okładce! Ktoś powie, że we własnym, dobrze pojętym interesie powinienem wyjaśnić tę tajemniczą zbieżność, bo inaczej jakiś spostrzegawczy krytyk oskarży mnie o plagiat. Ale ja wiem, że nie ma czego wyjaśniać tam, gdzie bije ciemne źródło poezji. W zachwyceniu czytam nowe wiersze Rymkiewicza, wdzięczny poetyckiemu nurtowi polszczyzny, że poniósł nas obu w to samo miejsce. W romantycznym pejzażu spotykają się „nihilista” z Milanówka i „dewot” z Matarni. Każdy z nas przeszedł własną ciążę, a urodzą się bliźnięta!

Być jak te pszczoły z nagrobnych begonii, które popiół zamieniają w miód. Przywrócić polskiej kulturze „czucie i wiarę”; odsłonić na nowo wieczny wymiar polszczyzny. Jak tego dokonać? Myślę, że recepta jest tylko jedna – Rymkiewicz stosuje ją od półwiecza. „Później urodzony wciąż słyszę ich głosy/ szepczą krzyczą śpiewają we mnie dawni poeci...” Trzeba zamknąć się w sobie i próbować znaleźć z nimi to, co zgubiliśmy ze światem. Wspólny język.

piątek, 5 czerwca 2015

Nie jest kolorowo


Satyra z tygodnika "wSieci" 2015 nr 22

W powyborczy poniedziałek
płacze aktor Poniedziałek.
Lis, któremu zrzedła mina,
zmokłą kurę przypomina.
Pszoniak smarka w szal jedwabny,
swoją drogą – bardzo ładny.
Stypa trwa nie byle jaka
w garderobie Karolaka.

 Do poduszki łka Materna
– chandra dręczy go cholerna.
Janda też pociąga nosem
wciąż nie pogodzona z losem.
Pełna jest goryczy czara
przeznaczona dla Kuźniara.
Ruską wódkę pije z żalu
klub czerwonych generałów.

Zrozpaczona jest Olejnik,
chociaż stara się gryźć w język.
Myśląc: „Koniec świata bliski”,
włosy z głowy rwie Olbrychski.
Kraśko o urlopie marzy
– dziwny grymas ma na twarzy.
Czekoladę w łóżku wcina
Czartoryska z Konstancina.

Mknie Saleta na policję
– chce odzyskać rękawice.
Na świat boczy się Boczarska
– szlocha to znów śmiechem parska.
Wojewódzki – nie do wiary! –
stwierdził, że już jest za stary.
Smętnym głosem newsy czyta
Werner. Herzog? Nie. Anita.

Na kanapie jęczy Wołek
jakby go łamano kołem.
Sowa – ksiądz, co się nie modli –
tonie w czarnej melancholii.
„Nie płacz, Ewka” – Hołdys ryczy
do tej, co go ma na smyczy.
Wyje konformizmu sztuka
– wierna muza Maleńczuka.

Wajda jest dziś przygnębiony,
nie odzywa się do żony.
Gortat drze wyborczy plakat,
bo już nie ma siły płakać.
Pije piwo Ferdek Kiepski
– nie przyznaje się do klęski.
Zegar biologiczny tyka,
potęgując lęk Michnika.

Tadla silną gra kobietę,
ale drży na randce z Kretem.
Talent Młynarskiego leży,
wart najwyżej pięć halerzy.
Turnau się o Polskę lęka
– zmory depczą mu po piętach.
Ktoś powtarza wciąż „ten tego”
w studiu „Szkła kontaktowego”.

Gajos pot ociera z czoła,
szepcząc: „Ciężka ludzka dola”.
Holland się pochyla nad nim
przed wylotem do Holandii.
Penderecki requiem składa
dla „nadzieji” Bronisława.
Dramatycznie pyta „Czemu?”
Sobieniowski z TVN-u.

Chodzą strachy za Opanią,
teatralnie, choć dość tanio.
Wiarę w przyszłość ma Gugała,
lecz jest ona bardzo mała.
Michalczewski przestał beczeć
– nie chce być trafiony skeczem.
Delikatnie roni łezki
wieszcz salonu Zagajewski.

Morozowski kręci głową:
„Kurka! Nie jest kolorowo!”.
Nałęcz z pędem do tytułów
trwa nieutulony w „bulu”.
Szejnfeld kłucie poczuł w płucach
– telewizor z okna zrzuca.
Na ekranie uśmiechnięta
twarz nowego Prezydenta.

czwartek, 28 maja 2015

Krzyczeli, żeśmy stumanieni...

Zesłanie Ducha Świętego przesądziło o zwycięstwie Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 22/2015

Trzy miesiące temu Tomasz Lis twierdził, że wyniki wyborów są już znane, nie wiadomo tylko, „jak zwycięzca wygra oraz jak pokonani przegrają”. Znany jasnowidz i krzewiciel pozytywnych emocji pisał wprost: „Wybory prezydenckie w roku 2015 wygrał Bronisław Komorowski”. Martwił się jedynie, że pasywna postawa hegemona może narazić na szwank jego prestiż i niepotrzebnie wydłużyć męki skazańców, którzy ośmielili się rzucić mu wyzwanie. W komentarzu podkreślał, że druga tura byłaby dla władcy „porażką, oczywistą w sytuacji, gdy wiadomo, że jego pragnieniem jest zwycięstwo w turze pierwszej”. Wprawdzie „w drugiej turze Komorowski nie spotkałby się z żadnym politycznym gigantem, ale z praktykantem z PiS, wyciągniętym jak królik z cylindra przez prezesa Kaczyńskiego”, jednak „już sam wyścig z Dudą umniejszałby Komorowskiego”.

Jeszcze sugestywniej wypowiedział się na ten sam temat Adam Michnik: „No to mnie się zdaje, że jeżeli tu się nie stanie coś takiego, co ja nie jestem w stanie przewidzieć – że Bronisław Komorowski po pijanemu na pasach przejedzie niepełnosprawną zakonnicę w ciąży – no to oczywiście, że będzie prezydentem!”. Podobnie zresztą swoją dominację postrzegał chyba sam imperator, skoro na jego oficjalnym profilu na Twitterze można było przeczytać następującą refleksję o postawie kontrkandydatów: „Ktoś, kto idzie do wyborów, wiedząc, że nie wygra, jest nie w porządku wobec wyborców”.

Przez pół roku armia chroniących system III RP dziennikarzy, celebrytów, politologów, socjologów, polityków koalicji rządzącej i innych proroków usiłowała nas przekonać, że kandydat PiS nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo. „Krzyczeli, żeśmy stumanieni, nie wierząc nam, że chcieć – to móc”. A jednak Andrzej Duda, niesiony wolą narodu, wytrzymał to ciśnienie i wygrał. Został wybrany na prezydenta Rzeczypospolitej mimo nagonki w głównych mediach, która w ostatnich dniach przed drugą turą zdecydowanie przekroczyła standardy rosyjskie i białoruskie; zatriumfował na przekór sztucznie rozbudzanej nienawiści do PiS i wbrew sceptycyzmowi części własnego środowiska.

Co zadecydowało o tym niewyobrażalnym sukcesie? Z pewnością świetnie prowadzona kampania wyborcza, odwaga cywilna kandydata, jego wysoka kultura osobista, pracowitość, otwartość i wrażliwość społeczna. Być może wsparcie pięknych, inteligentnych kobiet: żony i córki. Niewątpliwie pomoc młodych wyborców Pawła Kukiza, Janusza Korwin-Mikkego, Grzegorza Brauna. Zapewne wzrost popularności internetu przy relatywnym spadku zainteresowania telewizją. Myślę jednak, że wszystko to okazałoby się niewystarczające do rozbicia systemu kłamstwa, gdyby ostateczna rozgrywka wyborcza odbywała się w innym terminie. Tak, drodzy Czytelnicy. Jestem przekonany, że o zwycięstwie Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich przesądziło zesłanie Ducha Świętego, który otworzył nowy rozdział polskich dziejów. Zważywszy, że uroczystość zaprzysiężenia prezydenta jest zaplanowana na dzień Przemienienia Pańskiego, możemy mieć pewność, że odbudowa narodowej wspólnoty będzie przez Boga kontynuowana. Nasze modlitwy zostały wysłuchane.

Wbrew pozorom zwycięstwo Andrzeja Dudy to nie tylko skutek zmienionej strategii politycznej PiS – sukces osiągnięty dzięki energii sztabowców, nowoczesnym środkom wyrazu i usunięciu się w cień Jarosława Kaczyńskiego czy Antoniego Macierewicza. To raczej kontynuacja zbiorowego wysiłku, podejmowanego przez wolnych Polaków od dnia tragedii w Smoleńsku. W początkowym okresie najważniejsze było rozbrzmiewające na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie wołanie o pamięć i prawdę, później dominowało doświadczenie klęski i upokorzenia, teraz nadszedł czas nadziei i budowania nowego państwa. Ale wszystkie te etapy, połączone modlitwą żywych i umarłych, współtworzą jedną opowieść o wyprowadzeniu Polaków z domu niewoli. Błogosławiona historia, w której objawia się wszechmoc jedynego Boga!

Nie jestem pewien, czy każdy wyborca Andrzeja Dudy zdaje sobie sprawę, jak wielką zmianę oznaczają wyniki wyborów. Na pewno mają tego świadomość akcjonariusze systemu kłamstwa, którzy na decyzję narodu zareagowali paniką. W startej rosyjskim walcem i wypełnionej partyjną propagandą Polsce zwyciężył bliski współpracownik śp. Lecha Kaczyńskiego, by – już jako mąż stanu – odtworzyć skład kancelarii, zjednoczyć rozbitą wspólnotę i na nowo podjąć przerwaną misję, która po smoleńskiej masakrze wydawała się stracona na zawsze.

Wielokrotnie pisałem, że po 10 kwietnia 2010 r. Polska stała się państwem bez głowy. Teraz mogę ogłosić z radością: znów mamy głowę państwa na miarę polskiej historii!

poniedziałek, 25 maja 2015

Prezydent Andrzej Duda!

Zwycięstwo w dniu Zesłania Ducha Świętego. Zaprzysiężenie w dniu Przemienienia Pańskiego. Polska jest nieśmiertelna! Dzięki Ci, Boże, za naszą historię, w której objawia się Twoja moc! Serdeczne gratulacje dla prezydenta elekta i jego rodziny.

środa, 20 maja 2015

„Niechaj Polskę skrzydlatą zobaczę...”

Wszystkich, którym bliska jest moja twórczość i wyznawane przeze mnie wartości, proszę o głosowanie na Andrzeja Dudę w drugiej turze wyborów prezydenckich.

piątek, 1 maja 2015

My z Napoleonem?

Czynienie sobie bożków z możnych tego świata nie prowadzi do niczego dobrego.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 18/2015

Dyrektor FBI James Comey, który niedawno oskarżył Niemców, Polaków i Węgrów o pomaganie anonimowym nazistom w mordowaniu Żydów, skreślił odręczny list do ambasadora III RP w Waszyngtonie. Napisał w nim m.in.: „Żałuję, że powiązałem w mojej wypowiedzi Polskę z Niemcami, gdyż Polska została zaatakowana i była okupowana przez Niemcy. Państwo Polskie nie ponosi odpowiedzialności za okrucieństwa, których dopuszczali się naziści”.


Czy tak sformułowane wyjaśnienie można traktować jako oficjalne przeprosiny? Premier Ewa Kopacz uznała, że „to i tak więcej, niż można było się spodziewać”. Prezydent Bronisław Komorowski stwierdził filozoficznie, że pismo Comeya „wskazuje na głęboką refleksję, jego osobistą, ale być może także struktur państwa amerykańskiego, idącą w dobrą stronę”. A minister spraw zagranicznych Grzegorz Schetyna zawyrokował: „Lepiej późno niż wcale. Sprawa jest zamknięta”.

Wygląda więc na to, że szef FBI nie przepraszając, jednak przeprosił. I nie wspominając ani słowem o ratowaniu Żydów przez Polaków, z pewnością miał to na myśli. Zresztą nie bądźmy przesadnie upierdliwi, bo nawet dziecko wie, że w języku dyplomatycznym światowych mocarstw nie istnieje słowo „przepraszam”. Ważne, że minęło zagrożenie dla tradycyjnej przyjaźni polsko--amerykańskiej, ufundowanej na historycznym poświęceniu Pułaskiego i Kościuszki. Rząd III RP może wrócić do żebrania w Waszyngtonie o dwa śmigłowce i dwunastu gniewnych ludzi w mundurach, a reszta narodu – ustawić się w kolejce po pozwolenie na wjazd do USA. Ewentualnie pomodlić się do różowego słonika i wygrać wizę na dorocznej loterii.

Rozumiem, że w interesie Polski jest szukanie sprzymierzeńców, którzy byliby w stanie zabezpieczyć nas przed agresją Rosji. Unia Europejska jest tak słaba, że obecność w jej strukturach nie wystarczy nam do skutecznej obrony. Coraz częściej dosięga mnie jednak uczucie irytacji, gdy obserwuję zmowę milczenia w kwestii realnej polityki Białego Domu. Prawda jest bowiem taka, że Amerykanie wcale nie myślą o III RP w kategoriach strategicznego sojusznika i nie robią praktycznie nic, żeby zwiększyć nasze bezpieczeństwo w regionie. A my zamiast zdecydowanie domagać się od nich spłaty moralnego długu za Teheran i Jałtę (z odsetkami!), bierzemy za dobrą monetę polityczne slogany, jak ten wypowiedziany przez Baracka Obamę w 2014 r. w Warszawie: „Stoimy ramię w ramię, teraz i zawsze, za wolność waszą i naszą”. Redaktor emigracyjnych „Wiadomości”, Mieczysław Grydzewski, napisał w 1951 r., że „społeczeństwo polskie ma skłonność do brania na serio i do upajania się nic nie znaczącymi frazesami, wypowiadanymi na temat Polski przez cudzoziemców”. Niestety, od tamtej pory niewiele się zmieniło.

A przecież powinniśmy już wiedzieć, że czynienie sobie bożków z możnych tego świata nie prowadzi do niczego dobrego. Boleśnie przekonali się o tym nasi przodkowie, którzy na początku XIX w. przelewali krew za Francję i układali świeckie litanie do Napoleona. Tę chorobliwą zależność najlepiej opisał Elias Regnault w książce „L’Odyssée Polonaise” (Paryż 1862): „Nigdy jeszcze w historii szlachetna żarliwość nie spotkała się z tak okrutną odpłatą. Przez cały czas swego panowania Napoleon łudził Polaków mirażem ojczyzny i raz po raz go rozwiewał. Odwoływał się do ich uczucia, by we właściwej chwili skorzystać z niego dla ubicia własnego interesu. Przyrzekał narodowi polskiemu zmartwychwstanie, by godzić się później na wepchnięcie go z powrotem do grobu. Posługiwał się Polakami jako groźbą przy każdym alarmie wojennym i cofał tę groźbę przy każdym zawieszeniu broni. Nigdy nie myślał poważnie o wskrzeszeniu Polski, a jeśli o nim mówił, to tylko po to, by wycisnąć z Polski rekruta i straszyć wrogów powrotem widma. Nie wiadomo, kogo bardziej podziwiać: czy stanowczość Napoleona w prowadzeniu tej złowrogiej gry, za każdym razem uwieńczanej powodzeniem, czy upartą cierpliwość nieszczęsnych Polaków, którzy wytrwali w swojej wierze do końca i naiwnie biorąc kusiciela za zbawcę, uczynili z Napoleona bohatera swojej legendy”.

W XX w. doczekaliśmy się wreszcie własnego wodza z prawdziwego zdarzenia, Józefa Piłsudskiego, ale po jego śmierci znów zaczęliśmy szukać sobie Napoleonów, wyznaczając im misję zbawiania Polski. A ci, zwłaszcza Churchill i Roosevelt, doświadczali nas jeszcze okrutniej niż robił to cesarz Francuzów. Nie przeszkadza nam to wciąż deklarować się jako „najbardziej proamerykański naród na świecie” i z nadzieją spoglądać przez ocean. Wprawdzie trudno spodziewać się cudów po Obamie, ale już za chwileczkę, już za momencik urna z głosami zacznie się kręcić i nowy, republikański prezydent USA wyprowadzi nas z grobu. Czyżby? James Comey to również republikanin.

Żeby nie było wątpliwości: nie uważam, że najlepszym programem dla Polski jest polityczna izolacja. Marzy mi się jednak zerwanie z tradycją odlewania złotych cielców na obraz i podobieństwo władców Babilonu. Mamy już bowiem swojego Pana, który dwa tysiące lat temu otworzył przed nami bramy niezwyciężonego Królestwa Wolności. Wystarczy pójść za Nim.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Gloria victis

Święty Boże, który odkupiłeś grzechy wszystkich ludzi, jednocz żywych i otwieraj serca umarłym. Święty Mocny, nie zostawiaj nas samych na Krakowskim Przedmieściu. Święty a Nieśmiertelny, nie zostawiaj ich samych w Nierzeczywistym Mieście.

Felieton z tygodnika "wSieci" 2015 nr 14*

Wyjść na wiatr. Stanąć wśród zwyciężonych na Krakowskim Przedmieściu i patrzeć w wyłupione oczy kamienic. „Tak wielu – nie przypuszczałem – śmierć wzięła tak wielu” – pisał Thomas Stearns Eliot. I jeszcze: „Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień – spod ziemi / martwej wyciąga gałęzie bzu, miesza / wspomnienie z pożądaniem, niepokoi / wiosennym deszczem zdrętwiałe korzenie”.

Umarli piszą doktoraty, pracują na etatach, spłacają kredyty. Rano biegną do pracy, do pieluch, do punktów obsługi klienta, wieczorem chronią się w modnych klubach albo składając dłonie, recytują z przejęciem: „Ząb mnie boli, my dwoje, nas czworo”. Marzą o innej Polsce, innej historii, innej poezji. Przez całą dobę porządkują swoje małe dzieje, swoje przytulne mieszkania, swoje kolekcje płyt z muzyką elektroniczną. Gdy grzeszą, są nam bliźniaczo podobni. Jeśli się modlą, to żarliwie. Do boga umarłych.

Przyjaciel z dawnych lat okazał się skrybą w pałacu gubernatora. Mieszka w beczce, nie wierzy nikomu, musi zarobić na rodzinę. Miłośnik teologii i zdrowego rozsądku podkreśla swój dystans wobec „sprawy smoleńskiej”. Nie uważa, by narracja medialna była przez kogoś sterowana. Spadkobierca endecji układa pamflety przeciwko honorowi. Bryluje we wszystkich mediach. Jest celebrytą, więc ma obowiązki celebryckie.

Żywi mieszkają głębiej – w kanałach, pod chodnikami, na powązkowskiej „Łączce”, w smoleńskich mogiłach. Słyszymy się nawzajem, lecz dzieli nas ziemia, brama do wieczności, przedziwna granica światów. Przed kościołem św. Krzyża – spiżowa figura Chrystusa. Tego, który zszedł na ziemię i poległ w powstaniu. Wyżej, w niebieskiej przestrzeni – miasto nieujarzmione. Nie zbawiła go Armia Czerwona. Zbawił je Syn Boży, rozstrzelany przez Niemców gdzieś na Wąskim Dunaju.

Historia wciąż się powtarza. Wieczorem pod narożnym barem gromadzą się rzymscy żołnierze. Wiatr niesie ich przekleństwa po całej Jerozolimie. Członkowie Sanhedrynu śledzą wypadki z oddali. Jesteśmy trzciną nadłamaną, garstką prostych ludzi przywiązanych do krzyża. Nocą zabiorą ten krzyż i skryją przed wzrokiem cudzoziemców. Bo nie ma miejsca dla Boga żywych w mieście umarłych. Ale to już będzie tylko walka z symbolem. Cieszmy się i radujmy, bo Chrystus zmartwychwstał, jak zapowiedział. Alleluja!

Po 10 kwietnia 2010 r. powstało kilkaset utworów poetyckich odnoszących się do najważniejszego wydarzenia w powojennych dziejach Polaków. Część z nich gromadzi „Antologia smoleńska. 96 wierszy” świeżo wydana przez Stowarzyszenie Solidarni 2010. Niektóre doczekały się także oprawy muzycznej. Dla mnie jednak najbardziej poruszającym utworem smoleńskim pozostaje modlitewna „Suplikacja”, nagrana przez Andrzeja Dziubka do filmu „Mgła” Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej. Niezwykłe świadectwo wspólnotowego zawierzenia. „Potężny głos zamilkłych chórów” z głębi polskiego losu.

Zanim się uda przełamać los, trzeba go podźwignąć. Po Herbertowsku spojrzeć „w twarz głodu twarz ognia twarz śmierci / najgorszą ze wszystkich – twarz zdrady”. W piątą rocznicę narodowej tragedii trzeba przyjechać do Warszawy, wyjść na wiatr i stanąć wśród tych, którzy – cytując marszałka Józefa Piłsudskiego – zostali zwyciężeni, lecz nie ulegli. Chwała rodzinom smoleńskim i najwierniejszym uczestnikom miesięcznic w archikatedrze, którzy ocalają dla nas, dla naszych dzieci i wnuków, ducha polskości.

Święty Boże, który odkupiłeś grzechy wszystkich ludzi, jednocz żywych i otwieraj serca umarłym. Święty Mocny, nie zostawiaj nas samych na Krakowskim Przedmieściu. Święty a Nieśmiertelny, nie zostawiaj ich samych w Nierzeczywistym Mieście.

Od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas, Panie! Niech demon wschodu, który zaczął swe krwawe dzieło w Smoleńsku, upadnie na Ukrainie, zanim zgnuśniała Europa zaprosi go do siebie.

Od nagłej i niespodzianej śmierci zachowaj nas, Panie! Spraw, by każdy z nas zdążył wypełnić swoje powołanie i na łożu śmierci mógł z czystym sumieniem zawołać: „Jeszcze Polska nie zginęła, / Choć nas już nie będzie. / Czego starość nie dopięła, / To młodość zdobędzie!”.

My grzeszni Ciebie Boga prosimy: wysłuchaj nas, Panie!

* W piątą rocznicę Smoleńska wyjątkowo udostępniam mój tekst z aktualnego numeru "wSieci". Zachęcam do kupowania papierowego wydania tygodnika. W każdy poniedziałek w kioskach – z moim nowym felietonem.

niedziela, 5 kwietnia 2015

sobota, 4 kwietnia 2015

Światło paschału

Zbliża się kolejna Pascha. Zanim światło Chrystusa znów rozproszy ciemności, pora spojrzeć prawdzie w oczy.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 14/2015

Gdy rano widzę się w lustrze, muszę przyznać, że to, co stworzył Pan Bóg, ma ręce i nogi. Niestety, ma też krzywe zęby i sporą nadwagę. Wprawdzie akurat te parametry nie są dziełem Pana Boga, tylko niezdrowego trybu życia, ale to inna sprawa. Liczy się efekt, a ten jest godny pożałowania. Chciało się być młodym, pięknym i bogatym poetą chrześcijańskim, w sam raz na okładkę nowej, lajfstajlowej „Frondy”, a zostało się nołlajfem, którego zaprzyjaźnieni redaktorzy katolickich mediów litościwie chronią przed blaskiem fleszy. Bogu dzięki, bo nie istnieje taki fotoszop, który przystosowałby mnie do wymogów popkulturowej ewangelizacji.

Zostawmy jednak fizis i przejdźmy do psyche. Niestety, również w tej sferze nie mam się czym pochwalić. Zazwyczaj przyznaję rację moim hejterom, którzy pod internetowymi wersjami felietonów wstukują komentarze w rodzaju: „Wencel wpadł w tak egzaltowane, pseudoreligijne stany, że jest w tej chwili absolutnie nie do czytania”. I tak łagodnie powiedziane. Ileż to razy, przeglądając własne teksty w druku, powtarzałem w myślach: „Co za patos! Jaka sztuczność! Masakra!”. Choćbym miał pisać o modzie, wakacjach albo przepisach kulinarnych, w końcu zawsze wylezie ze mnie nadęty buc z tendencjami do moralizowania.

O tym, że jestem czepialski, przekonywać nikogo nie muszę. Wystarczy śledzić rubrykę „Wencel poleca / odradza” w dodatku telewizyjnym. Raz na ruski miesiąc wyjdzie mi zabawny opis jakiegoś programu, ale częściej wychodzi coś, z czego wyłącznie ja się śmieję. Nic dziwnego, że w skrzynce e-mailowej co pewien czas znajduję listy od zbulwersowanych czytelników, np. „Co pan ma do filmu »Faceci w czerni«? To jest świetny film, a pana argument, że dlatego, że Polacy nie mają wiz do Ameryki, a robaki mają, jest porażający. To żaden argument. Może po prostu pan nie lubi filmów fantasy”. Faktycznie nie lubię, po prostu, ale na list oczywiście nie chce mi się odpowiedzieć. Postawę pokornego sługi łatwiej mi opiewać w felietonach niż stosować w życiu.

Albo ten Smoleńsk. Wydarzenie tragiczne, głębokie i poważne, ale to przecież nie powód, by pisać o nim również wtedy, gdy traci się do tego ducha. Nawet autentyczny narodowy wieszcz stałby się groteskowy, gdyby w momencie posuchy próbował na siłę sprostać tematowi. Cóż dopiero taki gryzipiórek jak ja. A jednak i mnie się to zdarza. W takich chwilach szczególnie dziwię się redaktorom katolickich mediów, że wciąż uważają mnie za człowieka, który ma coś ciekawego do powiedzenia. Niedawno np. dzwonił Szymon Babuchowski, prosząc o refleksje o Wielkim Poście do „Gościa Niedzielnego”. Odmówiłem. Powiedziałem, że nie czuję się na siłach. W końcu ile się można wymądrzać, jeśli w życiu duchowym nie jest kolorowo.

Bo kolorowo nie jest. Jest ciemno. W Wigilię Paschalną lampy pogaszone, cisza jak makiem zasiał, po chwili gdzieś za ścianą stłumiony głos kapłana: „Chrystus wczoraj i dziś, początek i koniec, Alfa i Omega, do Niego należy czas i wieczność, Jemu chwała i panowanie przez wszystkie wieki wieków. Amen”. Drzwi powoli otwierają się i prezbiter, który się w nich pojawia, unosi paschał ze śpiewem: „Światło Chrystusa”. Odpowiadamy: „Bogu niech będą dzięki”, a później odpalamy swoje świece od paschalnego płomienia. Ale świece to tylko widzialny znak łaski. Ważniejsze jest to, co dzieje się w głębi mojej duszy, która od poprzedniej Paschy tak intensywnie była kształtowana przez próżność, że stała się dosłownie pusta. Teraz stopniowo wypełnia się miłością żywego Boga.

Temu światłu, które wlewa się do naczynia ograniczonego ułomnościami ciała i słabościami charakteru, zawdzięczam wszystko, co w moim życiu i pisaniu wartościowe: miłość rodzinną, pięcioletnią trzeźwość, więź z umarłymi, czułość dla zwyciężonych, poezję i fragmenty prozy. Kiedyś próbowałem licytować się z Bogiem w zasługach: Ty powołałeś mnie do małżeństwa, ale to moje tradycyjne poglądy są gwarancją jego trwania; Ty przeznaczyłeś mnie do pisania, lecz ja sam nauczyłem się rzemiosła; Ty mnie wysyłasz na głęboką wodę, bo ja mam niezbędną odwagę. O (nie)święta naiwności! Co stałoby się z moim małżeństwem, gdybyś nie zesłał mi w charakterze żony najbardziej cierpliwego ze swoich aniołów? Na co byłaby mi znajomość zasad wersyfikacji, gdybyś nie dawał mi od czasu do czasu łaski głębokiego skupienia? Na jaki gest niezależności byłoby mnie stać, gdybyś poskąpił mi pokoju serca albo umieścił na etacie w instytucji państwowej? Umówmy się: „Ty Panie podnosisz mnie kiedy upadam/ i żywą wodą struchlałe oczy obmywasz/ bardziej cierpliwy niż światło w zamkniętej celi/ jesteś ze mną gdy wstaję i kładę się do snu/ i nie ma nic ponad Tobą na świecie nic nie ma/ i nie ma większej miłości niż Twoje kochanie/ doprawdy nie ma nic nad to i nic się nie zmienia:/ ta sama ścieżka za grobem i taki sam kamień”.

Zbliża się kolejna Pascha. Zanim światło Chrystusa znów rozproszy ciemności, pora spojrzeć prawdzie w oczy: po ludzku jestem żałosną postacią z pierwszej części tego felietonu. Ale właśnie takiego – grzesznego i ograniczonego – potrzebuje mnie Zbawiciel. Pan mój i Bóg mój. Niech działa. Bo inaczej hejterzy mnie zjedzą.

środa, 11 marca 2015

Droga Krzyżowa 2007



Teksty rozważań: Wojciech Wencel

Wystąpili: Zbigniew Zapasiewicz, Stanisława Celińska, Jerzy Trela, Dorota Segda, Borys Szyc, Michał Urbaniak, Robert Więckiewicz, Marian Opania, Maciej Kozłowski, Cezary Pazura, Katarzyna Groniec, Stanisław Kubasiak

Muzyka: Marcin Pospieszalski
Wykonanie: Marcin Pospieszalski, Joszko Broda

Scenariusz i reżyseria: Halina Bisztyga-Przebinda, Krzysztof Landsberg
Produkcja: TOProduction dla Programu 2 TVP
Rok produkcji: 2007

niedziela, 8 marca 2015

Dwie czarne legendy

Żeby spłacić dług żołnierzom wyklętym, musimy wydobyć spod ziemi nie tylko ich kości, ale i sny o wolnej Polsce.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 10/2015

W czwartkowy wieczór 1 marca 1951 r. w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie kaci z Urzędu Bezpieczeństwa zamordowali strzałem w tył głowy pułkownika Łukasza Cieplińskiego i sześciu jego współpracowników z IV Zarządu Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. W 60. rocznicę tej daty ustanowiono Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, który nadspodziewanie szybko zapuścił korzenie w sercach i umysłach Polaków. W tegorocznych marszach ulicznych, biegach „tropem wilczym”, rekonstrukcjach historycznych i na wernisażach wystaw dominowały osoby młode i bardzo młode, z zasady przecież nieufne wobec oficjalnego języka. To znak, że tradycja antykomunistycznego podziemia jest żywa i może stać się fundamentem nowej, naprawdę niepodległej Rzeczypospolitej.

Punktem kulminacyjnym tegorocznych obchodów okazała się wiadomość o zidentyfikowaniu szczątków Danuty Siedzikówny „Inki”. Legendarna sanitariuszka 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej, została zastrzelona przez komunistów w 1946 r. i zagrzebana na terenie cmentarza garnizonowego w Gdańsku, gdzie jesienią ubiegłego roku rozpoczęły się prace ekshumacyjne pod kierunkiem prof. Krzysztofa Szwagrzyka. Szkoda tylko, że Instytut Pamięci Narodowej podał przełomową informację podczas spotkania z Bronisławem Komorowskim, który już wielokrotnie dowiódł, że ma kłopoty z ortografią, nie wspominając o wiedzy historycznej. Tym razem prezydent w krótkim przemówieniu podkreślił potrzebę pamięci „o ofiarach, które były ofiarami właśnie tych żołnierzy wyklętych”. Fakt, iż głowa państwa nawołuje Polaków do uczczenia funkcjonariuszy NKWD, UB, partii komunistycznej oraz cywilnych donosicieli, wywołał pewną konsternację w środowiskach niepodległościowych. Na szczęście rzecznicy prezydenckiego majestatu szybko wyjaśnili, że eto była prosta oszybka.

Przez prawie pół wieku czerwona propaganda budowała wokół żołnierzy wyklętych „czarną legendę”. Ostatni po wojnie zbrojni obrońcy Niepodległej, często – jak wspomniany już Łukasz Ciepliński czy rotmistrz Witold Pilecki – przeżywający swoją chrześcijańską wiarę w sposób głęboko mistyczny, byli przedstawiani jako „zaplute karły reakcji”, bandyci, zdrajcy narodu, antysemici i złodzieje. Dopiero po 1989 r. stało się jasne, choć nie dla wszystkich, że ten propagandowy bohomaz został namalowany po to, by zneutralizować duchową siłę najbardziej wartościowych, ideowych i odważnych Polaków, jacy pozostali w kraju po wojnie. Trzeba było poczekać kolejną dekadę, by świeżo utworzony IPN rozpoczął poszukiwania potajemnie grzebanych szczątków, wypełniając poetycki testament Zbigniewa Herberta: „jak trudno ustalić imiona/ wszystkich tych co zginęli/ w walce z władzą nieludzką// a przecież w tych sprawach/ konieczna jest akuratność/ nie wolno się pomylić nawet o jednego// jesteśmy mimo wszystko/ stróżami naszych braci// musimy zatem wiedzieć/ policzyć dokładnie/ zawołać po imieniu/ opatrzyć na drogę”.

W ostatnich latach odnaleziono szczątki wielu ofiar komunistycznego terroru, w tym Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Mimo to mam wrażenie, że bohaterowie antykomunistycznej partyzantki opornie wychodzą z podziemia. Może czekają, aż III RP stanie się takim państwem, o jakie walczyli? Może pamiętają, czym kończyły się komunistyczne amnestie, i nie chcą przedwcześnie się ujawniać? Może w swoich gliniastych kryjówkach powtarzają za emigracyjnym poetą, Stanisławem Balińskim: „Moją ojczyzną jest Polska Podziemna,/ Walcząca w mroku, samotna i ciemna”?

Oczyma wyobraźni (jak to się dawniej mówiło) widzę tych chłopców, którzy w dzieciństwie wsparli stopy na Chrystusowym czarnym kamieniu. Gdzieś głęboko, w duchowej przestrzeni maszerują przez dantejski las. Na ich piersiach kołyszą się ciężko ryngrafy z Czarną Madonną. To jest ich autentyczna czarna legenda, którą my, żywi, nosimy w sobie. Dosłownie, bo walka o niepodległość rozgrywa się w naszych sumieniach, coraz mniej odpornych na pokusy tego świata. Kto próbuje dorosnąć do wiary, codziennie staje przed wyborem: wytrwać w mniejszości, bez szans na doczesną nagrodę, albo zaakceptować „ historyczną konieczność” i pójść drogą oprawców, zdrajców, donosicieli.

Jesteśmy grzesznikami, więc w każdym z nas tkwi kawał ubeka. Ale właśnie przeciwko tej części naszej natury posłani są żołnierze wyklęci, żeby swoim świadectwem ufności wobec Boga rozsadzać nasze kajdany. To właśnie stamtąd, z głębi naszych sumień, dobiega głos siedemnastoletniej „Inki”: „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się, jak trzeba”. To tam leśne oddziały przedzierają się przez bagno mojej pychy i twojego konformizmu, mojego lenistwa i twojego lęku, byśmy obaj powstali do nowego życia. Swoim zwyczajem będą bić się do końca naszych dni i nigdy nie wywieszą białej szmaty.

Dlaczego tak bardzo im na nas zależy? Czemu nie zastygną w „umarłe formuły”, by odpocząć po heroicznej walce? Odpowiedź kryje się w jednym z grypsów, które pułkownik Łukasz Ciepliński napisał w celi śmierci do żony i synka: „Pytam – czy ofiary nasze nie pójdą na marne, czy niespełnione sny powstaną z mogił, czy Andrzejek będzie kontynuował idee ojca? Wierzę – nie pójdą, sny wstaną, syn zastąpi ojca, Ojczyzna niepodległość odzyska”.

Żeby spłacić dług żołnierzom wyklętym, musimy wydobyć spod ziemi nie tylko ich kości, ale i sny o wolnej Polsce.

czwartek, 5 lutego 2015

Piekło Houellebecqa

„Je suis Charlie”? Jeśli miałbym wejść w paryski tłum, to tylko z imieniem „Jésus-Christ” w sercu i na ustach. Bo jedynie Odkupiciel wszystkich ludzi jest w stanie rozwiązać problemy dzisiejszej, pogrążonej w upadku cywilizacji zachodniej.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 6/2015

Kilka dni temu na katolickich i konserwatywnych portalach internetowych pojawił się nagłówek: „Houellebecq: Już nie jestem ateistą”. Podejrzewam, że po przeczytaniu tak krzepiącego tytułu część internautów natychmiast pobiegła do lodówki, by otworzyć bezalkoholowego szampana. Ja jednak postanowiłem poprzedzić świętowanie lekturą umieszczonej pod nagłówkiem notki. I dowiedziałem się, że w wywiadzie dla tygodnika „La Vie” francuski pisarz stwierdził, iż „dziś nie nazwałby siebie ateistą, lecz agnostykiem”. Faktycznie, kolosalna różnica.

Michel Houellebecq, lat 59, postmodernistyczny prozaik, skandalista i celebryta, potrafiący regularnie przedłużać swoją popularność o kolejne pięć minut. Dziś na językach dziennikarzy i polityków, nie tylko nad Sekwaną, jest jego powieść „Soumission” („Uległość”), rozwijająca w konwencji political fiction wizję zwycięstwa muzułmańskiego kandydata w wyborach prezydenckich i przekształcenia Francji w państwo wyznaniowe. Houellebecq już wcześniej był oskarżany w głównych mediach o szerzenie islamofobii. Ale prawdziwa wrzawa wokół niego wybuchła po premierze książki, która zbiegła się w czasie z atakiem terrorystów islamskich na redakcję „Charlie Hebdo”. Zwłaszcza, że karykatura umieszczona na okładce ostatniego przed tragedią numeru tygodnika przedstawia Houellebecqa w roli wróżbity z dopiskiem: „W 2015 roku stracę zęby, w 2020 roku będę świętował ramadan”.

Jest oczywiste, że zamach w Paryżu był starciem dwóch zdegenerowanych ideologii, które nie mają nic wspólnego z wartościami europejskiej cywilizacji. To konfrontacja dżumy z cholerą, konflikt przemocy fizycznej z przemocą symboliczną. Naiwniacy, którzy w redaktorach „Charlie Hebdo” widzą męczenników wolności słowa, lubią powtarzać, że dostawało się od nich po równo „wszystkim: muzułmanom, katolikom, żydom”. Jakaś krótka ta lista w kontekście słowa „wszystkim”. Brakuje na niej lewackich bojowników, aborterów (pigułka dzień po) i propagatorów eutanazji (pigułka 70 lat po), libertynów, skrajnych materialistów, politycznie poprawnych siewców nienawiści i innych urbaniątek. Czyli akurat tych, z których składa się środowisko „Charlie Hebdo”.

Zresztą nawet gdyby dla tygodnika rzeczywiście „nie było żadnego tematu tabu”, to czy stanowiłoby to dla nas jakąkolwiek wartość? Przeciwnie: niszczenie „wszelkich tabu” jest ciosem w podstawy europejskiej cywilizacji, która przez setki lat, w jedności z ludzkim sumieniem i prawem naturalnym, obejmowała tajemnicą pewne sfery życia. Dlatego, choć jako chrześcijanin potępiam zbrodnię, nie mogę stanąć w jednym z szeregu z tymi, którzy dzierżą tabliczki z napisem: „Je suis Charlie”. Jeśli miałbym wejść w paryski tłum, to tylko z imieniem „Jésus-Christ” w sercu i na ustach. Bo jedynie Odkupiciel wszystkich ludzi jest w stanie rozwiązać problemy dzisiejszej, pogrążonej w upadku cywilizacji zachodniej.

Houellebecq wielokrotnie ukazywał w swoich książkach piekielne kręgi tej cywilizacji. W „Cząstkach elementarnych” seksoholik Bruno wizytuje posiadłość anarchistycznego guru, wioskę naturystów, wreszcie ośrodki seksu grupowego dla par. Cała ideologiczna otoczka, stworzona przez „pokolenie ’68”: buddyzm, ekologia, hasła rozwoju osobowości, okazuje się przynętą dla młodych dziewcząt, „poszukujących nowych wartości duchowych”, w które nie wierzą nawet przywódcy ruchu. Naprawdę chodzi o to, by „nieźle sobie popieprzyć” przy mandali i w dymie wonnych kadzidełek. Pod przybitymi do drzew tabliczkami z napisem „wzajemny szacunek” stoją automaty z prezerwatywami. Nie inaczej jest w „Platformie”, gdzie zgorzkniały urzędnik Michel odbywa seksualne tournée po Tajlandii.

Bohaterowie Houellebecqa to prawie zawsze wypaleni erotomani, którzy poruszają się jak kukiełki w teatrze, kierowani liberalnymi dogmatami i prostymi impulsami biologicznymi: głodem, popędem płciowym czy strachem przed śmiercią. Autor szczegółowo i z wyraźną fascynacją opisuje obsesje seksualne, przeplatając te opisy pseudofilozoficznymi dygresjami. Najczęściej wraca do tezy, że współczesnym światem rządzą dwa systemy, dla których nie ma alternatywy: „męski”, oparty na władzy, pieniądzach i strachu, i „kobiecy”, oparty na uwodzeniu i seksie. W „Poszerzeniu pola walki” dodatkowo pojawia się idea maksimum wolności osiąganego poprzez maksymalizację możliwych wyborów. Wszystko to prowadzi, rzecz jasna, do redukcji relacji międzyludzkich.

Z piekła alienacji są tylko dwa wyjścia: szpital psychiatryczny albo samobójstwo. Houellebecq nie szuka pocieszenia w religii. Jeśli wspomina o zasadach, chodzi mu o obowiązki wyznaczane przez system (konieczność wypełniania zeznań podatkowych, płacenia rachunków itd.). Jego książki mówią o życiu bez Boga to, co wszyscy o nim wiemy albo przeczuwamy: że jest żałosne i smutne. Nie ukazują jednak żadnej pozytywnej drogi wyjścia z matni. W istocie Houellebecq nie jest żadnym „demaskatorem niewygodnych prawd”, lecz cynikiem realizującym swoją karierę pisarską przez kolejne skandale. Dlatego radziłbym nie czynić z niego wyroczni w sprawach starcia cywilizacji ani w żadnej innej. Ktoś, kto łażąc po moralnych kanałach przez dwadzieścia lat, „awansował” z ateisty na agnostyka, nie może być przesadnie rozgarnięty.

niedziela, 11 stycznia 2015

Rzeczpospolita zbawiona

Może gdzieś tam, wysoko, czekają na nas dusze zmartwychwstałych miast i krain: Lwów, Drohobycz, karpackie polany?



Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 2/2015

Valivade – osiedle polskich zesłańców, którzy na mocy układu Sikorski–Majski wydostali się z nieludzkiej ziemi i znaleźli schronienie w Indiach. Na fotografii z 1943 r. widać grupę kobiet i dziewcząt zgromadzonych wokół kościoła św. Andrzeja Boboli. Nad wejściem do świątyni pokaźny napis: „Boże, zbaw Polskę”. Nie „wybaw z niewoli”, nie „zwróć niepodległość”, nie „pomóż zwyciężyć”, ale właśnie „zbaw”.

Formuła pasująca do pojedynczego chrześcijanina, którego główną troską pozostaje życie wieczne, w odniesieniu do okupowanego państwa brzmi dość dziwnie. A przecież nie jest efemerydą wymyśloną przez kapłanów z Valivade. Ta sama fraza „Boże, zbaw Polskę” towarzyszyła naszym przodkom pod zaborami. Wypowiadano ją podczas patriotycznych manifestacji i wypisywano na sztandarach powstania styczniowego. Do dziś można ją znaleźć na pochodzących z XIX i początku XX w. medalach, monetach, zegarkach, obrączkach, broszkach, dewocjonaliach, pocztówkach czy ilustracjach zamieszczonych w emigracyjnych wydaniach poezji. Nie zapomnieli o tej modlitwie uczestnicy walk o niepodległość w latach 1914–1918, umieszczając ją na charakterystycznej odznace z orzełkiem. Po 1939 r. wróciła na żołnierskich ryngrafach, w mowach dowódców, kazaniach księży, listach emigrantów. Wreszcie po wprowadzeniu stanu wojennego odbiła się echem w podziemnej kulturze „Solidarności”.

W zagranicznych katalogach numizmatów legendarna formuła tłumaczona jest jako „God save Poland”, na wzór angielskiego „God save the King/ the Queen”. Z pewnością naszym przodkom zależało na tym, by Bóg chronił albo zachował Ojczyznę, ale w języku polskim pozostawili nieco inny trop znaczeniowy. „Boże, zbaw Polskę”, a więc daj jej zbawienie, podnieś ją z martwych do życia wiecznego. Realista będzie dowodził, że modlitwy okazały się nieskuteczne, bo po krótkim okresie niepodległości nastała era dwóch okupacji, których skutki odczuwamy do dzisiaj. Obecna Rzeczpospolita nie ma trwałości ani ducha swoich dwóch poprzedniczek. Jako państwo wisi na włosku, a mozolne próby nadania jej wielkości i odbudowania idei jagiellońskiej, są brutalnie przerywane, jak 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem.

Faktycznie, nie ma już dawnej Polski, co zgodnie poświadczają ci, którzy pamiętają jej ostatnie rozbłyski. Choć wielu urodzonych na Kresach Polaków odwiedza Wilno czy Lwów, a wojenni emigranci przyjeżdżają czasem do Warszawy, ich refleksja jest zawsze ta sama: – Miasto, które znałem, umarło. Bieleją jeszcze niektóre budynki, jak wysuszone kości, ale tętniący życiem organizm zniknął z powierzchni ziemi. Nawet w przyrodzie trudno się odnaleźć, zrekonstruować kosmos młodości.

Gdzie się podziała dawna, wielokulturowa, żyjąca w zgodzie z Bogiem i naturą Rzeczpospolita? Jej szczegółowy obraz znajdziemy w literaturze. Najdalszy skrawek Polski przedrozbiorowej, z Bobrujskiem i rozsianymi po lasach polskimi chutorami, trwa w „Nadberezyńcach” Floriana Czarnyszewicza, Kraków przełomu wieków w „Przylądku dobrej nadziei” i „Rubikonie” Zygmunta Nowakowskiego, Drohobycz i Borysław w „Atlantydzie” i „Ziemi księżycowej” Andrzeja Chciuka, międzywojenny Tarnów w „Książeczce” Jana Bielatowicza. Zawsze wierne miasto przegląda się w „Moim Lwowie” Józefa Wittlina, Stryj nad rzeką Stryj we wspomnieniach Kazimierza Wierzyńskiego, Wileńszczyzna w opowiadaniach Józefa Mackiewicza, Warszawa w poezji Jana Lechonia i Stanisława Balińskiego. Wreszcie Wołyń mieni się kolorami i zapachami w „Duszohubce” współczesnego strażnika kresowej pamięci, Feliksa Trusiewicza.

Na tym świecie nie ma powrotu do polskiej Atlantydy, chyba że w marzeniach. Słusznie pisał emigrant Chciuk o swoich ukochanych Karpatach Wschodnich, w których jako chłopak najsilniej odczuwał obecność Boga i które „jak hostię” niósł ze sobą we wspomnieniu po drogach wygnania: „Wszyscy wzdychamy: ach, żeby tam jeszcze raz pójść, żeby jeszcze raz tam być! Po co? Gdybym mógł jeszcze raz mieć dwadzieścia lat, gdyby tamte czasy wróciły i ożyły i wrócili wszyscy tamci ludzie w tej postaci, w jakiej ówcześnie byli – to tak! Ale że to niemożliwe, więc po co?”.

Czytam te książki, zachwycające gawędy o spełnionej polskiej misji, o współistnieniu Polaków, Żydów, Ukraińców, Litwinów. O świętach, szkołach, kamienicach, rzekach, sadach, targowiskach, potrawach, podróżach koleją, nawet o meczach piłkarskich. O życzliwości i uprzedzeniach, śmiechu i łzach, miłościach i zdradach. A w głowie kołacze mi się znajome skądinąd „Boże, zbaw Polskę”. Może Bóg wysłuchał tej modlitwy? Może gdzieś tam, wysoko, ponad kośćmi budynków i literaturą, czekają na nas dusze zmartwychwstałych miast i krain: Lwów, Drohobycz, karpackie polany? I nasze własne ukochane krajobrazy, w których przez chwilę, miesiąc, rok, udało nam się doświadczyć istoty polskiego życia, a więc funkcjonować bezinteresownie, w głębokiej jedności z Bogiem, historią i ludźmi, z porządkiem natury i losem Ojczyzny? Kto wie? Może ma rację współczesny poeta Aleksander Rybczyński, który swój wiersz o 96 poległych pielgrzymach do Katynia kończy przedziwnymi słowami: „wkraczają do nieba/ i wita ich Chrystus/ przejmuje stery i/ ofiarowuje im/ Polskę”?