czwartek, 4 grudnia 2014

Nieskończona wolność

Ani słowa o sfałszowanych wyborach.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 49/2014

Od rana rozpalam w piecu wycinkami gazet z recenzjami moich pierwszych książek. Żadna metafora. Po prostu kilka lat temu zniosłem do kotłowni archiwum, żeby ocalić je dla potomności, i dzisiaj nie mam problemu z papierem na podpałkę. Z czasem kurczy się miłość własna, a w domu musi być ciepło.

Gdzieś nad moją głową żona krząta się po kuchni, żeby zdążyć z obiadem, zanim dzieci wrócą ze szkoły. „Dzieci” to termin umowny, bo z naszych chłopców – nie wiadomo kiedy – wyrośli dwaj młodzi mężczyźni. Niedawno (wczoraj? przedwczoraj?) pisałem w wierszu, że „spacerowy wózek dźwiga słodki ciężar”, a dziś ten „słodki ciężar” jest studentem historii. Drugi syn zapisał się w poezji ojczystej, czy raczej ojcowskiej, jako berbeć zawsze znajdujący „czas na bieganie i czas na dreptanie/ na przewracanie się co pięć sekund/ przez kocie łby albo w mokrą trawę”. A teraz kończy gimnazjum i słucha polskiego hip hopu. Zamiłowanie do hopsania nie zmieniło się, poziom hałasu w mieszkaniu – owszem.

Gdy w kotłowni rozgrzewa się piec, w kuchni brzękają talerze. „Próżna młodość, kochana – powtarzam w myślach słowa ulubionej bałkańskiej pieśni – próżna młodość. Starość idzie za nią jak cień”. Kim byliśmy dawniej – pięć, dziewięć, szesnaście lat temu, dwa tygodnie po ślubie? Chciałbym to sobie przypomnieć, ale gdy sięgam pamięcią, widzę tylko Ciebie. Zmęczoną sprawdzaniem klasówek, śpiącą z odkrytym ramieniem, wieszającą pranie... Nasza miłość jest codziennym umieraniem, słodkim jarzmem i lekkim brzemieniem. Miał rację Kazimierz Wierzyński, gdy pisał, że „tym się tylko żyje, za co się umiera”.

Pamiętam reakcje mojego środowiska na zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich w 1995 roku. Najdosadniejszy był chyba komentarz Jarosława Marka Rymkiewicza: „Wielu Polaków opowiedziało się za komunizmem. (...) Tym Polakom ja odpowiadam, parafrazując trochę słowa »Pierwszej Brygady«: j...ł was pies. (...) Polska was nie potrzebuje. My będziemy umierać z tą Polską, powoli i z godnością”. Podobnie musieli czuć się kochający ojczyznę Polacy po 1945 roku. Ci żyjący w kraju, gdy zrozumieli, że system komunistyczny jest nie do ruszenia. I ci z niepodległościowej emigracji, gdy okazało się, że naciski na byłych sojuszników zachodnich nie odwrócą jałtańskiego porządku.

Wtedy, w listopadzie 1995 roku, powstał jednak również przedziwny wiersz Krzysztofa Koehlera, w którym zamiast przekleństwa pojawiło się błogosławieństwo niepomyślnego losu: „W więzieniu rozbrzmiewającym/ głosem. Pieśnią dziękczynną./ W domostwie nieskończonej wolności.// W Polsce. Teraz i tu”. Potrzebowałem wielu lat, by zrozumieć sens tego wiersza i doświadczyć „nieskończonej wolności”, której nie może dać żaden ustrój ani żaden polityk, bo jej jedynym źródłem jest żywy Bóg. Gdybym nie miał miłości, już dawno zwariowałbym od kolejnych zawiedzionych nadziei, niezrealizowanych planów, zdruzgotanych marzeń o prawdziwie niepodległym państwie.

Chciałbym umieć codziennie dziękować za cuda, które Jezus Chrystus uczynił w moim życiu: za rodzinę, za poezję i jej czytelników, za pięcioletnią abstynencję, za przebudzenie po Smoleńsku, za znicze na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, za ludzi, których tam spotykam, za książki Kazimierza Wierzyńskiego i Jana Lechonia, Floriana Czarnyszewicza i Zygmunta Nowakowskiego. Wreszcie za Polskę wyobrażoną, wieczną, żyjącą w moim sercu. Tę, w której żadna sprawiedliwa ofiara nie idzie na marne, a dawni i nowi bohaterowie trwają w blasku chwały Bożej, silniejsi od wszystkich armii tego świata. Ale chciałbym też nauczyć się dziękować za zdarzenia trudne, niezrozumiałe, obracające w proch moje ludzkie plany. Najgorsze, co mógłbym zrobić, to zapomnieć, że Bóg jest Panem historii, przez którą prowadzi nas – ludzi i narody – do zbawienia. Zadziwiająca jest ta Jego wierność wobec grzesznika, który raz po raz łamie święte przymierze, tracąc z oczu dary miłości i próbując układać świat po swojemu.

Lubię siadać z żoną przy oknie, żeby wspólnie popatrzeć na starą lipę. Każdej zimy przylatują tu dwie sójki, które nie potrafią lub nie chcą odlecieć za morze. Czasem myślę, że jesteśmy jak one. Szarzy do (i od) bólu, z błękitnym stygmatem nieba na skrzydłach. „Spójrz: umieramy i już nas nie będzie/ za lat czterdzieści albo za dwa lata/ lecz przyda nam się co było w nas święte:/ miłość – przepustka do lepszego świata”. Wiersz napisany 14 lat temu, a miłość wciąż trwa, owocując poczuciem „nieskończonej wolności”. Wierzę, że gdy wreszcie skrzydła poniosą nas do lepszego świata, nasi synowie przekażą tę miłość swoim dzieciom i wnukom. Nie wiem, ile pokoleń wolnych Polaków trzeba, by ta misja się wypełniła, ale jestem pewien, że dzięki niej powstanie kiedyś wieczna Polska. Całkiem realna, wskrzeszona mocą swojego Boga. Niezwyciężona.

piątek, 24 października 2014

Nic nie mają, a posiadają wszystko

Czy jako Polacy chcemy nadal łączyć swoją historię z Chrystusem? A może wolimy „wprzęgnąć się z niewierzącymi w jedno jarzmo”?

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 43/2014

Włocławek, sobota 18 października 2014 roku, dziedziniec sanktuarium Męczeństwa bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Podczas Eucharystii młoda kobieta czyta fragment 2 Listu do Koryntian: „Bracia! Okazujemy się sługami Boga przez wszystko: przez wielką cierpliwość, wśród utrapień, przeciwności i ucisków, w chłostach, więzieniach, podczas rozruchów, w trudach, w nocnych czuwaniach i w postach, przez czystość i umiejętność, przez wielkoduszność i łagodność, przez objawy Ducha Świętego i miłość nieobłudną, przez głoszenie prawdy i moc Bożą, przez oręż sprawiedliwości zaczepny i obronny, wśród czci i pohańbienia, przez dobrą sławę i zniesławienie...”.

Do kogo właściwie zwraca się w swoim liście św. Paweł? Czy tylko do historycznej wspólnoty chrześcijan w Koryncie? Oczywiście, że nie. Tu i teraz, nieopodal tamy na Wiśle, w miejscu złożenia relikwii wskrzesiciela polskiej duszy, w wigilię 30. rocznicy jego męczeńskiej śmierci, św. Paweł mówi do nas, Polaków, osadzonych w konkretnej historii i nauczonych przez pokolenia, „aby nie ufać sobie samemu, lecz Bogu, który wskrzesza umarłych”. Żaden podręcznik historii nie opisuje precyzyjniej apostolskiego wymiaru polskich dziejów.

Ta nasza bezprzykładna cierpliwość w oczekiwaniu na owoce przymierza z Bogiem. Modlitwy, które nie odsunęły kielicha goryczy. Powstania, które nie przyniosły politycznej wolności. Obrona europejskiej cywilizacji najpierw przed bolszewickim, potem przed niemieckim barbarzyństwem, „nagrodzona” zdradą aliantów w Teheranie i Jałcie. Honor przestrzelony sowiecką kulą. Idea jagiellońska przebita ukraińskimi widłami. Dwie wielkie emigracje. Pół wieku komunistycznej niewoli. Strażnicy pamięci i wolności strąceni w smoleńskie błoto. I po każdej traumie ta sama wierna śpiewka: „Ileż to razy Tyś nas nie smagał,/ A my nie zmyci ze świeżych ran,/ Znowu wołamy: On się przebłagał,/ Bo On nasz Ojciec, bo On nasz Pan!” (Kornel Ujejski, „Z dymem pożarów”).

Ile było przez wieki tych „utrapień, przeciwności i ucisków”? Ilu Polaków wleczonych na Sybir, rozstrzeliwanych w ulicznych egzekucjach, chłostanych w Cytadeli, spalanych na popiół w niemieckich obozach śmierci? Żołnierze wyklęci, chrzczeni brudną wodą w karcerze mokotowskiej katowni, ze stopami wspartymi na czarnym kamieniu. Matki, żony, siostry „w trudach, w nocnych czuwaniach i w postach”. Ich czarne sukienki na Krakowskim Przedmieściu, ich białe dłonie przygotowujące posiłki dla więźniów, opatrujące rannych, zamykające powieki poległym. Księża w bagażnikach wiezieni na swoją Golgotę, studenci mordowani na klatkach schodowych. Uczniowie, stoczniowcy, górnicy chowani w ziemi nocą, pod ścisłą kontrolą SB. Smoleńskie wdowy z twarzami wykrzywionymi z bólu.

Błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko nauczał: „Przez krzyż idzie się do zmartwychwstania. Innej drogi nie ma. I dlatego krzyże naszej Ojczyzny, krzyże nasze osobiste, krzyże naszych rodzin muszą doprowadzić do zmartwychwstania, jeżeli łączymy je z Chrystusem”. Czy jako Polacy chcemy nadal łączyć swoją historię z Chrystusem? A może wolimy „wprzęgnąć się z niewierzącymi w jedno jarzmo”, pomieszać sprawiedliwość z niesprawiedliwością, światło z ciemnością, a Boga ustawić w galerii współczesnych bożków? Pytam tych, którzy dziś głoszą, że lepiej było dla Polski sprzymierzyć się w 1939 r. z Adolfem Hitlerem, a „prawdę i honor” traktują jako „pojęcia emocjonalne”, wykorzystywane przez dowódców powstania warszawskiego do podejmowania „nieodpowiedzialnych” decyzji. Tylko proszę nie odpowiadać „tak” i „nie” jednocześnie, bo nie da się pogodzić żywego chrześcijaństwa z materialistyczną polityką.

Albo jako naród wybieramy Boga i dostajemy krzyż, który oprócz cierpień rodzi czystość, wielkoduszność i łagodność, wierność Duchowi Świętemu i miłość nieobłudną, uzdalnia do głoszenia prawdy i pokładania ufności w mocy Bożej. Albo wybieramy Beliara i otrzymujemy iluzję dozgonnych korzyści w grze zdegenerowanych państw o wieniec niesprawiedliwości.

W tej pierwszej perspektywie widzę wspaniałość polskiej historii. To nic, że dziś większość Polaków boi się wielkości, którą przewidział dla nas wszystkich Bóg. Ważne, że pod skorupą lawy, co „zimna i twarda, sucha i plugawa”, wciąż płonie wewnętrzny ogień. Ciągle trwa sztafeta pokoleń, dla których polskość znaczy tyle, co „w dobrych zawodach wystąpić, bieg ukończyć, wiary ustrzec”. I ewangelizować ten świat mocą Chrystusa, „który nas pociesza w każdym naszym ucisku, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakimkolwiek ucisku, tą pociechą, której doznajemy od Boga”.

Natomiast drugi pomysł na Polskę budzi we mnie fizyczne obrzydzenie. Wolałbym być banitą na łasce i niełasce obcych niż członkiem pogańskiego plemienia, którego jedyną misją jest gra w kości z diabłem o zachowanie „narodowej substancji”. Polskość jest wieczna jak miłość, i jak ona cierpliwa. To o nas, wolnych Polakach wszystkich epok, mówi św. Paweł: „Uchodzący za oszustów, a przecież prawdomówni, niby nieznani, a przecież dobrze znani, niby umierający, a oto żyjemy, jakby karceni, lecz nie uśmiercani, jakby smutni, lecz zawsze radośni, jakby ubodzy, a jednak wzbogacający wielu, jako ci, którzy nic nie mają, a posiadają wszystko”.

czwartek, 9 października 2014

Zychowszczyzna kontra historia

Jak przemądrzali publicyści próbują zrobić z Polaków kolaborantów, zdrajców i cyników.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 41/2014

Gdy ponad dwa lata temu młody dziennikarz „Rzeczpospolitej” i tygodnika „Uważam Rze” Piotr Zychowicz opublikował książkę „Pakt Ribbentrop–Beck, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki”, wydawało się, że to jednorazowa prowokacja, która znajdzie uznanie wyłącznie wśród konsumentów tabloidów. Okazało się jednak, że zapotrzebowanie na cudowne projekty, które mają zrewidować polską historię i uchronić nas przed kolejnymi klęskami, jest zjawiskiem szerszym.

Witryny sieciowych księgarń i kiosków pełne są dziś materiałów służących do budowy nowego porządku historycznego. W dziejach III RP chyba tylko wyborcza idea Donalda Tuska: „Nie róbmy polityki, budujmy stadiony”, miała porównywalną promocję. Po debiutanckiej cegle Zychowicz zdążył już dostarczyć na rynek dwa następne pustaki: „Obłęd ’44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie” i „Opcja niemiecka, czyli jak polscy antykomuniści próbowali porozumieć się z Trzecią Rzeszą”. Solidny bloczek betonowy pt. „Jakie piękne samobójstwo. Dlaczego Polacy walczyli o swoje zniewolenie?” dorzucił Rafał Ziemkiewicz. O atrakcyjne opakowanie materiałów zadbał z kolei Sławomir Cenckiewicz – jedyny w tym gronie zawodowy historyk, bezkrytycznie wychwalający samowolę budowlaną w tygodniku „Do Rzeczy”.

Główne tezy rewizjonistów brzmią: w 1939 roku Polska powinna była zawrzeć sojusz z III Rzeszą, decyzja o wywołaniu powstania warszawskiego była zbrodniczą głupotą, w świecie międzynarodowej polityki musimy kierować się cynizmem, a nie takimi abstrakcyjnymi wartościami jak prawda czy honor. Na hipotetyczny zarzut, że porozumienie z Hitlerem byłoby „sojuszem z diabłem”, Ziemkiewicz odpowiada: „Tak, oczywiście. I co z tego? Poza jedną jedyną Polską jakoś nikt wtedy zawieraniem sojuszu z diabłem się nie brzydził”. Wyjątkowość niezłomnej postawy Polaków podczas wojny ma być więc argumentem przeciwko nim. Cnota zostaje uznana za grzech, wierność wartościom europejskiej cywilizacji – za zawstydzający anachronizm. Zychowicz i jego koledzy starają się nas przekonać, byśmy raz na zawsze zapomnieli o ideałach. W zamian obiecują niekończące się pasmo zwycięstw. Trafnie podsumował te rojenia Piotr Gursztyn, pisząc w „Do Rzeczy”, że zdaniem rewizjonistów, „wszystko da się przewidzieć, sąsiedzi i partnerzy są od nas głupsi i dadzą się ograć jak w każdym dowcipie o Polaku, Rusku i Niemcu”.

Najbardziej klarowna reakcja na rewizjonistyczne brednie nastąpiła jednak na długo przed pojawieniem się zychowszczyzny. W październiku 1941 roku Ignacy Matuszewski pytał retorycznie na łamach londyńskich „Wiadomości”: „Dlaczego taka prosta i taka logiczna rzecz, jak, nieunikniony rzekomo, wybór »albo Rosja, albo Niemcy« – nie nastąpił, choć miał mniej więcej tysiąc lat czasu, by się stać? Czemu, do diabła, Polska w ciągu tysiąca lat ani przez godzinę nie poddała się dobrowolnie kierownictwu niemieckiemu czy rosyjskiemu? Czemu nigdy nie weszła »in close association« z tym lub tamtym z tych sąsiadów? (...) Przypisanie tego tylko przekornemu charakterowi Polaków – jest doprawdy zbyt płytkie”.

W artykule „Wola Polski” Matuszewski dowodził, że Polska nie mogła sprzymierzyć się z sąsiednimi mocarstwami, bo od początku swego istnienia należy do innej wspólnoty. Cywilizacyjna i duchowa przepaść wobec Rosji jest oczywista. Ale i Niemcy „na wschodzie zawsze były tym, czym są dzisiaj Niemcy hitlerowskie dla świata”. „Nie tylko z sadyzmu niszczy się bez potrzeby Zamek królewski w Warszawie, nie tylko z barbarzyństwa czyni się z królewskiej sypialni św. Jadwigi na Wawelu miejsce odchodowe dla żołdactwa. (...) Naród niemiecki nie chce być członkiem wspólnoty zachodnioeuropejskiej – gdyż musiałby w niej zasiadać »inter pares«. Dlatego musi tę wspólnotę zamordować”.

Materialistyczne potęgi, jak Anglia czy Francja, które zdradziły kulturę Zachodu, gwałcąc wierność słowu, świętość sojuszniczego kontraktu, wyszły z wojny uświnione, ale zwycięskie. Polska za dochowanie wierności płaci najwyższą cenę do dzisiaj. To prawda. Czy jednak mamy pewność, że gdybyśmy w porę zaprzedali duszę diabłu, dopuszczono by nas do wspólnego koryta? Obawiam się, że w naszej sytuacji geopolitycznej cynizm nie jest gwarancją sukcesu. Choćby w głębi kontynentu sól zwietrzała, my wciąż musimy być ośrodkiem chrześcijańskiej cywilizacji, żeby istnieć. A swoją drogą: jak nisko trzeba upaść, żeby tęsknić do wegetacji w oborze?

Pisał kiedyś Gilbert Keith Chesterton: „Doszedłem do niezawodnego wniosku, że nieprzyjaciele Polski są prawie zawsze nieprzyjaciółmi wielkoduszności i męstwa. Ilekroć zdarzyło mi się spotkać osobnika o niewolniczej duszy, uprawiającego lichwę i kult terroru, grzęznącego przy tym w bagnie materialistycznej polityki, tylekroć odkrywałem w tych osobnikach, obok powyższych właściwości, namiętną nienawiść do Polski”.

Wielkoduszność i męstwo. Taka jest nasza misja, której – we własnym interesie – musimy pozostać wierni. Dzięki Bogu, mężowie stanu II RP z Józefem Beckiem na czele oparli się pokusie podpisania sojuszu z Hitlerem. Gdyby to zrobili, dziś nie byłoby już polskiej duszy. Ani – tym bardziej – polskiego państwa.

poniedziałek, 15 września 2014

Znowu będzie wojna?

Europa, która wyzionęła ducha, nie jest w stanie dłużej trwać w obecnym kształcie.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 37/2014

To się nie ma prawa wydarzyć. Nie teraz, gdy Polska jest członkiem NATO i Unii Europejskiej. Władimir Putin pręży muskuły, bo chce odbudować mocarstwowy wizerunek Rosji, jednak nie zaryzykuje globalnego konfliktu. Ukraina? Co tam Ukraina! Przecież nie należy do naszego świata, nie mamy wobec niej żadnych zobowiązań. Być może Amerykanie i Brytyjczycy – w nagrodę za nuklearne rozbrojenie – obiecali respektować jej integralność terytorialną, ale zrobili to dwadzieścia lat temu w formie kurtuazyjnej deklaracji. Czyli było to dawno i nieprawda.

Zresztą ci Ukraińcy też nie są święci. Tylko czekają, żeby nas porąbać siekierami jak na Wołyniu w 1943 roku. Na szczęście w porę się w tym połapaliśmy. „W naszym interesie jest, aby ta wojna (rosyjsko-ukraińska – przyp. WW) trwała jak najdłużej, bo angażuje ona zarówno rosyjski imperializm, jak i ukraiński nacjonalizm o ponad tysiąc kilometrów od naszej granicy” – naucza Rafał Ziemkiewicz. I dodaje, iż „trzeba liczyć się także z możliwością, że przyjdzie nam kiedyś współpracować z Rosją przeciwko najbliższym wschodnim sąsiadom, jeśli staną się nam wrodzy”.

Współpracować z Rosją? Mój Boże... Gdy Putin osiąga kolejne cele na drodze przetestowanej przez Hitlera, publicysta tygodnika „Do Rzeczy” wieszczy polsko--rosyjski sojusz w obronie naszych granic. To nic, że ukraińscy żołnierze walczą dziś z demonem Wschodu o własną niepodległość. Każdy z nich jest zapewne „faszystą” i skrywa pod hełmem znamię bestii, która chce pożreć pół Europy.

Zostawmy jednak fobie Ziemkiewicza i skupmy się na realnych zagrożeniach. Czy rzeczywiście Putin blefuje, konflikt na Ukrainie rozejdzie się po kościach, a rosyjskie uderzenie na Warszawę jest projekcją z gatunku science fiction? Gdy przegląda się rejestr wydarzeń 1939 roku, trudno nie zauważyć analogii do naszych czasów. W marcu Niemcy proklamowały utworzenie Protektoratu Czech i Moraw i zmusiły Litwę do oddania portowej Kłajpedy. 6 kwietnia w Londynie ogłoszono polsko-brytyjskie zobowiązanie do udzielenia wzajemnej pomocy w wypadku bezpośredniego lub pośredniego zagrożenia niepodległości. W reakcji na ten sojusz 28 kwietnia Hitler wygłosił w Reichstagu przemówienie, w którym wypowiedział Anglii układ morski, polsko--niemiecki pakt o nieagresji uznał za zerwany z winy Polski i ujawnił skrywane dotąd przez dyplomatów żądania „powrotu Gdańska do Rzeszy” i budowy autostrady eksterytorialnej przez Pomorze.

Polska prasa obszernie relacjonowała te wydarzenia, śledziła ofensywę nazistowskiej propagandy i donosiła o incydentach wywoływanych przez niemieckich prowokatorów. A jednak Polacy w swojej masie nadal nie tracili humoru, mając nadzieję, że beczka prochu, na której posadził ich los, jednak nie wybuchnie. W „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym” jakiś żartowniś tłumaczył, że wojny nie będzie, bo... niemieckie biura podróży wciąż oferują swoim klientom egzotyczne wycieczki.

Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że o wybuchu wojny zdecydowała nie tylko determinacja Niemców i Sowietów. Równie ważnym czynnikiem była duchowa słabość ówczesnej Europy, która stworzyła swoim obywatelom iluzję wiecznego dobrobytu i bezpieczeństwa. Niedawno w „Gazecie Polskiej Codziennie” ukazał się ważny tekst Wandy Zwinogrodzkiej o arogancji dzisiejszych zarządców Europy, którzy uwierzyli, że hedonistyczna, uwolniona od „chrześcijańskich przesądów” kultura jest obiektywną wartością dla całej ludzkości. Twórcy „nowego wspaniałego świata” nie rozumieją, dlaczego „Putin ostrzeliwuje Donieck, skoro może bogacić się na handlu z Zachodem i stopniowo adaptować do tamtejszych standardów”. Dziwią się żyjącym w Londynie czy Paryżu dżihadystom, którzy chcą zbrojnie wspierać Państwo Islamskie, zamiast korzystać z uroków liberalnej demokracji. Nie dostrzegają, że oferując wyłącznie nowe technologie, zdrowe jedzenie i redukcjonistyczne ideologie w rodzaju ekologii, europejska kultura ignoruje naturalną ludzką tęsknotę do Boga, poświęcenia dla idei i przekraczania śmierci. Nic dziwnego, że nasz kontynent jest dziś zupełnie bezbronny wobec wojującego islamu czy „wynaturzonej namiastki religii”, czyli rosyjskiego imperializmu.

Niestety to wszystko prawda. Europa, która wyzionęła ducha, nie jest w stanie dłużej trwać w obecnym kształcie. Jeśli z politycznego punktu widzenia istnieją pewne szanse na zażegnanie globalnego konfliktu, to spojrzenie w perspektywie cywilizacyjnej nie pozostawia złudzeń. Wojna wydaje się nieunikniona i tylko miłosierny Bóg może nas przed nią uchronić.

Po 10 kwietnia 2010 roku miałem nadzieję, że Polacy masowo podejmą inną batalię. Pisałem o potrzebie walki z własnym lenistwem, niechęcią do podejmowania wielkich wyzwań, minimalizmem oczekiwań i wyobraźni. Marzyłem, że jako naród odzyskamy pasję, odwagę i zdolność do ponoszenia ofiar. Od tamtej pory historia wyraźnie przyspieszyła. Może czas już – choćby ku przestrodze – przypomnieć słowa Kazimierza Wierzyńskiego, zapisane 27 sierpnia 1939 roku we „Wstążce z Warszawianki”: „Powstaje dramat – żywy. Okopcie kurhany/ I żywi na kurhanach, na okopach stańcie./ Naprawdę dokonywa się świat rymowany,/ Biją polskie zegary kurant po kurancie./ Naprawdę idzie pożar. Na ściany się wedrze/ Gęstą łuną, co wszystko z tych murów pościera/ Oprócz krwi zapisanej na waszej katedrze:/ Że tym się tylko żyje, za co się umiera”.


niedziela, 31 sierpnia 2014

Świat jak z Bruegla

Dzisiaj wieczorem Trzeci Program Czeskiego Radia „Vltava” przypomni reportaż z wizyty Miloša Doležala w Matarni, poświęcony moim wierszom i inspiracjom.

Godzinna audycja w języku czeskim „Svět jako z Brueghela” rozpocznie się o godz. 20.00. Zapraszam do słuchania na żywo za pośrednictwem portalu rozgłośni (rubryka „Živé vysílání”, ikonka przypominająca przycisk „play”).

środa, 20 sierpnia 2014

Gorycz i chwała

120 lat temu urodził się Kazimierz Wierzyński.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 33/2014

Korzenie rodzinne Kazimierza Wierzyńskiego sięgają niemieckiej osady Unterwalden, założonej niedaleko Lwowa w ramach tzw. kolonizacji józefińskiej. Stamtąd pochodził Andreas Wirstlein, który szybko rozpoczął pracę w kolejnictwie, a po śmierci pierwszej żony poślubił polską szlachciankę Felicję z Dunin-Wąsowiczów. Przyszły poeta urodził się jako ich drugi syn 27 sierpnia 1894 roku na stacji kolejowej w Drohobyczu. Jego wyobraźnię ukształtowały torowiska Galicji Wschodniej, które jak krwiobieg wypełniały nową energią wielokulturową krainę, a także piesze wycieczki ze stacji w Stryju, Samborze czy Stanisławowie w stronę północnych stoków Karpat. „Nagłe polany w lasach, kiedy z chłodnego cienia wychodzi się na złotą misę kipiących traw, legowiska sarnie z wygniecioną pościółką, dzikie maliny wśród pajęczyn, na których rosa nie wysycha do południa, i przełęcze, przełęcze, gdzie wieje mocny wiatr i otwierają się dwa widoki, z prawa i z lewa, spadające w dół, z kucymi wsiami w georginiach i malwach, z dziewanną, z jastrzębiami pod niebem i kwiczołami na jałowcach jesienią” – wspominał poeta po latach tę Atlantydę swego dzieciństwa i II Rzeczypospolitej.

W tej ostatniej Wierzyński – jako czołowy skamandryta – zrobił błyskotliwą karierę. Jego beztroskie wiersze z tomów „Wiosna i wino” (1919) i „Wróble na dachu” (1921), współbrzmiące z ogólnym entuzjazmem po odzyskaniu niepodległości, utorowały mu drogę do serc pensjonarek i na warszawskie salony. Niestety, również dla większości dzisiejszych wykładowców i studentów polonistyki pozostaje Wierzyński młodym poetą, co to „zielono ma w głowie i fiołki w niej kwitną”. Tymczasem jego dojrzała – długa i wspaniała! – droga pisarska zaczęła się dopiero od tomu „Wolność tragiczna” (1936), w którym dawny lekkoduch podjął refleksję historiozoficzną, opierając się na tradycji legionowej. Włożona w usta Józefa Piłsudskiego fraza: „Skazuję was na wielkość. Bez niej zewsząd zguba” brzmiała tak sugestywnie, że powszechnie uznawano ją wówczas za dosłowny cytat z Marszałka.

Cała późniejsza droga Wierzyńskiego – twórcza i życiowa – to historia heroicznego przełamywania „artystowskiej” próżności w imię wspólnoty polskiego losu. Od września 1939 roku przebywający na emigracji poeta zapisywał doświadczenie narodu, który honorowo stanął w obronie cywilizacji europejskiej, a później został przez swych „aliantów” zdradzony w Teheranie i Jałcie. Tej Polsce dumnej i nieujarzmionej, choć pozbawionej własnego państwa, Wierzyński oddał serce i talent. Był wieszczem Rzeczypospolitej pielgrzymiej, rozproszonej po wszystkich kontynentach. Tej, która wyszła z domu niewoli z armią Władysława Andersa, walczyła pod Monte Cassino, opłakiwała płonącą Warszawę, organizowała przyczółki narodowej kultury w Londynie czy Nowym Jorku i przechowała depozyt II RP. Tej, która powinna stać się fundamentem III RP, ale się nie stała.

Łatwo zrozumieć, dlaczego w PRL twórczość Wierzyńskiego padła łupem komunistycznej cenzury. Trudniej pojąć, dlaczego jego wstrząsające wiersze o naszym wspólnym losie, zwłaszcza te z tomu „Krzyże i miecze” (1946), doczekały się tylko jednej edycji po 1989 roku. Nie możemy jednak o nich zapomnieć. Musimy szukać ich w internecie, wydaniach emigracyjnych i w tej jedynej kompletnej edycji „Poezji zebranych” (Wydawnictwo Łuk, Białystok 1994). Trzeba uczyć się ich na pamięć: „Jeśli padnie Warszawa, to nie miasto padnie,/ I nie polska stolica w podziemiach swych skona,/ Lecz wolność wszystkich ludzi, zdeptana gdzieś na dnie,/ I prawda wszystkich czasów, przez wszystkich zdradzona”.

Wierzyński głęboko wierzył w sens zrywu warszawskiej Nike, która „umiera pokonana, umiera zwycięska”. I zamiast rozliczać dowódców powstania warszawskiego, przysięgał generałowi, co „przezwał się dla innych Borem,/ A dla nas – o Lwim Sercu pozostał legendą”, nieustającą pamięć narodu. Aby „Śród grobów, z których łuna nad światem wyrasta/ Szedł nie regiment ruski, nie marszałek Żukow,/ Lecz aby tam powstała, wierna do ostatka,/ I, jak duch niewidzialny, szła pokoleniami/ Miłość nasza raniona, wieczna nasza matka,/ A imię jej niech będzie wciąż pomiędzy nami”.

Tej wiary w chrześcijańską moc polskości nie zmieniła bolesna świadomość sowieckich i ubeckich represji ani gorzka wiedza o zdradzie „aliantów”. Poeta nie miał złudzeń co do natury Moskali i prawideł międzynarodowej polityki. „Dopiero gdy uskrzydlisz się wspólnym zwyczajem/ I zrównasz do obłudy, która wszystkich brata,/ Przywrócą ci honory i obdarzą krajem,/ I taką świat cię znowu wprowadzi do świata” – pisał w wierszu „Polsko, którą przezwano”. Myśl, że mógłby dać się zamknąć w peerelowskiej „złotej klatce” była dla niego obelgą. Podróżując po USA i Europie, nie prowadził gier z cenzurą, nie spotykał się z esbekami, żeby uzyskać paszport, nie ściskał dłoni komunistycznych literatów i dygnitarzy. Mówił głosem wolnego pisarza, świadcząc o prawdzie historycznej.

Oczywiście, płacił za to jątrzącym poczuciem samotności i wyobcowania. Czy nie tak właśnie czujemy się dziś my wszyscy – „mohery”, „katoliccy talibowie”, „pisiory” – zepchnięci na margines III RP? Może to do nas kieruje Wierzyński swe gorzkie słowa: „Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny,/ Wstąp tu, gdzie czekam po kryjomu:/ W ugornej pustce jałowizny/ Będziemy razem nie mieć domu”.

piątek, 1 sierpnia 2014

wtorek, 22 lipca 2014

Zanim rzucą nas lwom na pożarcie

Chrześcijanie protestują, rząd robi swoje.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 29/2014

Reakcja Kościoła na głośny spektakl „Golgota Picnic” i państwową nagonkę na prof. Bogdana Chazana ma niewątpliwie wymiar ewangelizacyjny. W całej Polsce chrześcijanie wychodzą na place i ulice, żeby bronić życia i rodziny, upominać się o prawo lekarzy do stosowania klauzuli sumienia, protestować przeciwko bluźnierczym tendencjom w kulturze, a przy okazji świadczyć o darmowej miłości Boga. Niestety, są to już tylko manifestacje mniejszości, która przez ogół społeczeństwa jest postrzegana jako grupa fanatyków lub dziwaków.

Gdy w połowie lat 90. XX wieku jedna z niemieckich gazet z okazji kolejnej rocznicy pontyfikatu Jana Pawła II opublikowała reportaż o polskim katolicyzmie ludowym, jego tytuł brzmiał: „Tam, gdzie Bóg ma jeszcze swoją ojczyznę”. Dziś sytuacja chrześcijan nad Wisłą nie różni się zasadniczo od położenia naszych braci na Zachodzie. Mamy swoje organizacje pro-life i liderów posługujących się retoryką przejętą od amerykańskich pastorów-aktywistów. Podpisujemy setki listów otwartych, rozpaczliwie upominamy się o swoje „prawa”, ale mury, które przed nami postawiono, wciąż „rosną, rosną, rosną”, jak w piosence Jacka Kaczmarskiego. Przestrzeń naszej „wolności religijnej” skurczyła się do rozmiarów getta i z każdym rokiem będzie mniejsza. Żarliwe protesty spowalniają ten proces, ale go nie zatrzymają.

Choć postmodernistyczna rewolucja zaczęła się w Polsce z lekkim opóźnieniem w stosunku do krajów Zachodu, to posiada ten sam mechanizm. Służy jej przede wszystkim metoda małych kroków i programowego stopniowania zła. Gdy trwają jeszcze dyskusje nad jedną transgresją kulturową, np. nad zdefiniowaniem homoseksualizmu jako „orientacji seksualnej”, w przestrzeń publiczną zostaje wrzucony kolejny „kontrowersyjny” projekt, np. powszechne prawo kobiet do aborcji. Wskutek protestów katolików ten drugi pomysł udaje się czasowo zablokować, ale większość z nas ustępuje w pierwszej sprawie, która wobec zabijania nienarodzonych wydaje się błahostką. Kiedy jednak pojawia się temat adopcji dzieci przez „gejów”, wielu katolików, zwłaszcza nominalnych, jest skłonnych zaakceptować kompromisowe ustawodawstwo w sprawie aborcji. Dziś jesteśmy dumni z faktu, że zdołaliśmy powstrzymać ideologów gender przed ingerencją w tożsamość płciową przedszkolaków. A genderyści się cieszą, że w konsekwencji mniej poważnie traktujemy kwestię seksedukacji i popularyzacji antykoncepcji w szkołach.

Ta manipulacja powtarza się jak wątek zdrady małżeńskiej w telenoweli. To dzięki metodzie małych kroków Polacy obojętnieją na in vitro, odbieranie dzieci rodzicom oskarżonym o „chłód emocjonalny”, a niedługo bez większych oporów pogodzą się pewnie z „prawem” do eutanazji, które w praktyce oznacza eksterminację ubezwłasnowolnionych staruszków. Niedawno usłyszałem relację kobiety w stanie błogosławionym, która poddała się w Skandynawii badaniom USG. Na proste pytanie: „Chłopiec czy dziewczynka?”, szwedzki lekarz odpowiedział jej: „Tego przecież nie można stwierdzić. Chyba nie sądzi pani, że organ zewnętrzny determinuje tożsamość płciową”. Czy w Polsce takie „doradztwo medyczne” jest niemożliwe? Poczekajmy kilka lat, a wtedy przekonamy się, że jest nie tylko możliwe, ale i nakazane przez prawo.

Ktoś powie, że nie powinniśmy byli wstępować do Unii Europejskiej, która narzuca barbarzyńskie tendencje w kulturze. Jan Paweł II uważał inaczej. Miał nadzieję, że „przyjęcie nowych państw członkowskich wzbogaci nasz kontynent o wspaniałe dziedzictwo tradycji kulturalnych i religijnych”. Ale wzywał nas jednocześnie do wykonania pewnej pracy duchowej w kulturze, bez której dążenia polityczne nie mogą wydać spodziewanych owoców. Tej pracy w wymiarze powszechnym nie wykonaliśmy. Papież brał pod uwagę również taką ewentualność. Wielokrotnie przestrzegał, że „demokracja bez wartości zamienia się w jawny lub ukryty totalitaryzm”. Żyjemy właśnie w takim systemie, dziś już bardziej jawnym niż ukrytym. Obecna władza nad Wisłą od lat realizuje dwa programy: antypolski i antychrześcijański, obsadzając instytucje kultury tęczowymi rewolucjonistami. Ale wielu chrześcijan nadal nie widzi związku między polityką państwa a własną sytuacją. Niektórzy są w stanie nawet popierać rząd aferzystów, porównując Donalda Tuska do zagubionej jawnogrzesznicy.

Protesty są oczywiście potrzebne, zwłaszcza gdy towarzyszy im ewangelizacja. Świadectwa na placach tworzą pomost między żywym Chrystusem a pojedynczymi ludźmi. Aby ewangelizować cały kontynent, trzeba jednak odtworzyć kulturę narodową, która będzie chronić wartości duchowe, wolność sumienia i pamięć o poświęceniu przeszłych pokoleń. A tego z kolei nie da się osiągnąć bez zaangażowania społecznego i politycznego, włącznie z masowym i odpowiedzialnym głosowaniem w wyborach. Być może jest już za późno na odzyskanie państwa. W takim wypadku czeka nas lub nasze dzieci perspektywa dalszych protestów, stopniowe poddawanie się prześladowaniom, wreszcie osobiste spotkanie z lwami na Stadionie Narodowym („Nie róbmy polityki, budujmy stadiony”). Ma to swój głęboko ewangeliczny sens. Czy jednak nie okazujemy się sługami gnuśnymi i nieużytecznymi, już dziś ustawiając się w kolejce do wybiegu? I czy nie popełniamy grzechu zaniechania, rezygnując z walki o wolną Polskę?

wtorek, 15 lipca 2014

Krwawa Niedziela

Wyczytywanie nazwisk ofiar rzezi wołyńskiej na wrocławskim Rynku





















 
O świcie 11 lipca 1943 roku oddziały UPA dokonały
skoordynowanego ataku na 99 polskich miejscowości na
Wołyniu. Mieszkańców przecinano piłą do drewna, rąbano
siekierami, palono żywcem, wleczono końmi, wyłupywano
im oczy, wyrywano języki. Po wymordowaniu ludności wsie
były palone, by uniemożliwić ponowne osiedlenie.

Oto jest dzień kiedy jaskółki
podrywają się z gniazd
lecz nie potrafią ulecieć w niebo

oto jest dzień kiedy konie
Hucułów kładą się na grzbietach
Czarnohory

oto jest dzień kiedy wilki
przechodzą obok owiec
nie czyniąc im krzywdy

oto jest dzień kiedy Swanowie
opuszczają kaukaskie baszty
i schodzą do miasta

oto jest dzień kiedy puszczyki
wybijają obole oczu
patrząc prosto w słońce

oto jest dzień kiedy dusze
Ormian stają w szeregu
tyłem do Araratu

oto jest dzień kiedy lilie
na polu zaczynają zazdrościć
Salomonowi

oto jest dzień kiedy cichną
modlitwy w monastyrach
na świętej górze Athos

oto jest dzień kiedy wiatr
roznosi dymy z Wołynia
aż po krańce ziemi

oto jest dzień
który dał nam Pan

(wiersz z tomu „De profundis”)

Ze Stanisławem Srokowskim i Feliksem Trusiewiczem w siedzibie Civitas Christiana

piątek, 4 lipca 2014

niedziela, 8 czerwca 2014

Dziękuję słuchaczom radiowej Dwójki

„Oda na dzień św. Cecylii” zajęła czwarte miejsce w plebiscycie „25 książek na 25-lecie”.

Szczegółowe wyniki
Czytaj więcej na portalu „Gościa Niedzielnego”

A jednak nie dali się Państwo namówić na rezygnację z głosowania. Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy wysłali SMS ze wskazaniem na mój tom wierszy. Świadomość, że Czytelnicy odnajdują się w tej poezji, jest dla mnie najcenniejszą nagrodą.

Jednocześnie informuję, że z wyboru sumienia nie wezmę udziału w dzisiejszej gali, która odbędzie się w warszawskich Łazienkach w ramach „Pikniku Wolności”. Do tematu wrócę w jednym z najbliższych felietonów dla tygodnika „wSieci”.

czwartek, 5 czerwca 2014

Obyczaje pośmiertne

Od miejsca na śmietniku po salwę honorową.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 23/2014

1.

Ciała żołnierzy wyklętych, zamordowanych metodą katyńską w więzieniu mokotowskim, wywożono pod mur Cmentarza Wojskowego na Powązkach ciężarówką, furmanką, furgonem do chleba. Pod osłoną nocy zwłoki bohaterów niepodległościowego podziemia były wrzucane do dołów śmierci i natychmiast zasypywane. „Szczątki wrośnięte w ziemię – pisze Przemysław Dakowicz – splecione w nierozerwalny, krwawy węzeł – czaszki, kości rąk i nóg, żebra i paliczki lub to, co z nich zostało. (...) W latach pięćdziesiątych na »Łączkę« nawieziono grubą (od 1 do 1,5 metra) warstwę ziemi i gruzu. W ten sposób – wydawało się, nieodwracalnie – przysypano, zagruzowano tamtą niewygodną przeszłość. Rodziny, które poszukiwały swoich bliskich (niekiedy nawet docierały do grabarzy znających prawdę o tajnych pochówkach), mogły teraz co najwyżej wołać w głąb ziemi. To była druga warstwa – ziemia i gruz. Warstwa maskująca. Narosła na niej warstwa trzecia – tyleż materialna, co symboliczna (jak wszystko, co związane z kwaterą »Ł«): cmentarne wysypisko. Nad grobami największych bohaterów, którzy stali się bezimiennymi ofiarami, ulokowano śmietnik. (...) Ale władze komunistyczne podejmowały dalsze działania. W siódmej dekadzie ubiegłego wieku zdecydowano o poszerzeniu obszaru cmentarnego i część »Łączki« przystosowano do oficjalnych pochówków. Na powierzchni kwatery »Ł« zaczęły wyrastać groby – przede wszystkim osób zasłużonych dla »władzy ludowej«. Szczątki budowniczych totalitarnego systemu legły na prochach tych, których machina władzy zmełła i wypluła, których symbolicznie i faktycznie przemieniła w »nawóz historii«”.

2.

Stoczniowcy zamordowani w grudniu 1970 r. byli grzebani nocą, bez świadków, czasami z udziałem najbliższej rodziny, którą SB dowoziła na miejsce pochówku. Zdarzało się, że rodziny nie uczestniczyły w pogrzebach. Fragment relacji jednej z matek: „Na pogrzebie nie byłam i nie wiem, kiedy się odbył. W prokuraturze wskazano mi tylko numer grobu syna na cmentarzu w Gdańsku przy ulicy Kartuskiej. Byłam na tym grobie, ale nie wiem, mnie się wydaje, że to nie on tam leży. Przeżyłam wiele nieprzyjemnych sytuacji. Prokurator skomentował śmierć mojego syna w ten sposób, że nie trzeba było rozrabiać i występować przeciwko Polsce Ludowej”.

3.

Kilka dni przed Wigilią 1981 r. w Katowicach oraz w innych miejscach Polski odbyły się pogrzeby górników zamordowanych w kopalni „Wujek”. Do kontrolowania wydarzeń „w celu niedopuszczenia do ewentualnego zakłócenia ładu i porządku, względnie zorganizowania manifestacji na terenie Katowic” zostało zmobilizowanych wielu funkcjonariuszy SB, MO i ZOMO. Kilkudziesięcioosobowe patrole rozstawiono na trasie przewozu zwłok i na cmentarzach. Tajniacy towarzyszyli rodzinom we wszystkich przygotowaniach do uroczystości, przypatrując się np. zakupowi wieńca czy wizycie u organisty. Krzyże i szarfy z politycznymi napisami (np. „Solidarność”) zostały nocą usunięte z grobów przez „nieznanych sprawców”.

4.

21 kwietnia 2010 roku. na cmentarzu Srebrzysko w Gdańsku-Wrzeszczu formalnie pochowano Annę Walentynowicz. Uroczystość miała charakter prywatny. Po przeprowadzonej ponad dwa lata później ekshumacji zwłok okazało się, że w grobie spoczywa inna ofiara katastrofy smoleńskiej. Powtórny pogrzeb legendarnej działaczki „Solidarności” odbył się 28 września 2012 roku – znów bez udziału przedstawicieli państwa.

5.

30 maja 2014 roku na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach państwo polskie złożyło hołd Wojciechowi Jaruzelskiemu. Pogrzeb odbył się zgodnie z ceremoniałem wojskowym, z salwą honorową dla sowieckiego namiestnika, który za życia na wniosek IPN był oskarżony o zbrodnie komunistyczne, m.in. o wprowadzenie stanu wojennego i o „sprawstwo kierownicze” masakry robotników Wybrzeża w grudniu 1970 roku. W uroczystościach pogrzebowych uczestniczyli prezydenci III RP: Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Bronisław Komorowski, a także m.in. Czesław Kiszczak, Jerzy Urban, Adam Michnik i ambasador Rosji w Polsce Aleksandr Aleksiejew.

* * *

Kto dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, w jakim państwie żyje, ma szansę wyciągnąć wnioski z przytoczonych wyżej faktów. Jeśli uzna, że wszystko jest w porządku, a państwowy pogrzeb Jaruzelskiego to jedynie „czas próby dla wierzących”, nie mam mu nic do powiedzenia. Niech razem z beneficjentami III RP świętuje tzw. „25-lecie Wolności”, które dla ludzi rzeczywiście kochających wolność było ćwierćwieczem dramatycznej walki o prawdę historyczną, godność i przechowanie ducha narodowego. Istnieją różne wizje polskości, nad którymi można debatować, ale są też zdarzenia zamykające wszelką dyskusję. Gdzie rozbrzmiewa salwa honorowa dla komunistycznego generała, z pewnością jest wiele pseudochrześcijańskich emocji. Ale Polski już nie ma.

sobota, 24 maja 2014

Charakterniak

Wspomnienie o Marku Nowakowskim

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 21/2014

Autora „Powidoków” poznałem kilkanaście lat temu w scenerii jakby przeniesionej z jego mistrzowskiej prozy. Restauracja rybna „Mesa” na warszawskim placu Zbawiciela, wyjątkowo uprzejmy kelner, na stole dorsz w galarecie i butelka wódki. Pamiętam, że idąc na spotkanie, obawiałem się, iż Marek Nowakowski, znany z zamiłowania do peryferyjnego autentyzmu, wyszydzi „świętoszkowatego” szczeniaka, a moi koledzy chętnie ten ton podchwycą. Ale nic takiego nie nastąpiło. Słynny pisarz okazał się człowiekiem niezwykle bezpośrednim. Od anegdot z życia literackiego, które wyciągał jak króliki z kapelusza, potrafił płynnie przechodzić do wnikliwych pytań. Interesowały go nasze lektury, fascynacje historyczne, refleksje o współczesnej Polsce. Dziś nie istnieje już knajpa, w której spędziliśmy ten niezapomniany wieczór. Na placu Zbawiciela sterczy tęczowa instalacja, mająca przekonać bywalców lokalnego bazarku do ideologii gender. Nie ma też wśród nas pana Marka. Mistrz realizmu w prozie i „charakterniak” w życiu zmarł w piątek 16 maja w Warszawie. Miał 79 lat.

Zawsze mocno wierzył w literaturę, którą traktował jako przestrzeń osobistej niepodległości. W PRL inspirowały go luki w komunistycznym systemie: środowiska „badylarzy”, „doliniarzy” i innych „królów życia”. Kochał peryferyjne dzielnice Warszawy, a swoje spostrzeżenia potrafił przerobić na soczystą, realistyczną prozę. To mitologizowanie peerelowskiego półświatka w dużej mierze wynikało z braku alternatywy, bo przecież celebrowane przez „k... i złodziei” strzępy wolności miały w sobie coś głęboko upodlającego. Pod koniec życia Nowakowski zdawał sobie chyba z tego sprawę, skoro w autobiografii literackiej „Pióro” przytoczył brutalną, ale trafną diagnozę Janusza Szpotańskiego: „Piliśmy w towarzystwie fundatorów z prywaciarskiego stanu, cwaniaków robiących interesy w szczelinach państwowej gospodarki, mistrzów korumpowania urzędników ze skarbówki i gliniarzy z wydziałów przestępczości gospodarczej w komendach tropiących lewiznę. Lubili popisywać się zamożnością w stylu mocno prostackim. Szpot popijał z nami i milczał skromnie. (...) Naraz wstąpił w niego demon. Sprężył się w sobie i wygłosił monolog o nędzy duchowej Polaków. Bardzo wyraźnie skierowany do biesiadników. O bydlęcej chciwości, zadufaniu i braku wyższych lotów, fantazji. Nazwał ich nieodrodnymi dziećmi Polski niewolnej, zsowietyzowanej, gnojnikami żywiącymi się rozkładem”.

W ostatnim dwudziestoleciu PRL Nowakowski działał w opozycji, publikował w drugim obiegu i paryskiej „Kulturze”. Trzeźwy osąd komunizmu zachował także w III RP, gdy zdecydowanie stanął po stronie prawdy historycznej, odrzucając pokusę wejścia na salony. Świetny kontakt miał za to z czytelnikami, którzy w jego licznych książkach odnajdowali odbicie własnych dramatów, szacunek dla rzeczywistości i narrację pozbawioną językowego narcyzmu. Są w opowiadaniach z tego okresu portrety starych kryminalistów, pielęgnujących przebrzmiałą etykę złodziejskiej odwagi, lojalności, honoru, ale i sceny z życia szarych ludzi, którzy – z racji wieku, biedy czy wyboru – znaleźli się na marginesie nowego porządku. Większość tych prostych historii fascynuje ułomnością egzystencji, ranami, które zadaje los, czyli prawdą o człowieku. Fabularny minimalizm kryje esencję ludzkich doświadczeń: doskonale uchwycone pragnienie bliskości i moralnego ładu, samotność i grozę świata. Zamiast piętrzyć intrygi, Nowakowski skupia się na pierwotnych odruchach, ukazując kruchość i wagę jednostkowego życia. Czas płynie tu znacznie wolniej niż w świadomości dzisiejszych wielkomiejskich japiszonów. Ważna jest każda minuta, bo wszystko, co się wydarza – choćby jedno słowo czy gest – ma swoją wartość.

Po 10 kwietnia 2010 roku poruszony upadkiem państwa Nowakowski zaangażował się w rekonstrukcję polskiej kultury. Przewodził m.in. kapitule Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza oraz Stowarzyszeniu Twórców dla Rzeczypospolitej, prowadził debaty o kształcie przyszłych elit, publikował w „Gazecie Polskiej”, przygotowywał do druku kolejne tomy wspomnień. W wywiadach krytykował konsumpcyjny styl życia i podkreślał, że „odduchowienie” społeczeństwa zamienia nas w roboty, którymi łatwo sterować: „W III RP zostały zatarte granice między uległością a niepodległością, wolnością a niewolą, zniknęły granice osądów moralnych. (...) Ludzie mało myślą o tym, kim są, kim byli”. Zamiast realizować własne powołania, stajemy się jednolitą „magmą”.

Przedziwna jest droga, którą przeszedł autor „Benka Kwiaciarza”: od obrony cwaniactwa po apologię duchowości, od pochwały outsiderów po zaangażowanie w życie wspólnoty, od zanurzenia w peerelowskiej teraźniejszości po głębokie rozumienie niepodległościowych tradycji historycznych. Wbrew pozorom jest to jednak droga konsekwentna: od postawy „antypaństwowej” w PRL do odpowiedzialności za Polskę, w której żyjemy. Za państwo skażone postkomunizmem i liberalnym nihilizmem, ale wolne od aparatu terroru i umożliwiające realne działanie. Trzeba kontynuować przerwaną pracę pana Marka, żeby autentyczna polska kultura, która dziś funkcjonuje w szczelinach systemu, wydostała się na powierzchnię. Jak bohaterom prozy Nowakowskiego, potrzeba nam etyki odwagi, lojalności i honoru. Niekoniecznie w wersji znanej z peerelowskiego półświatka.

czwartek, 22 maja 2014

Spotkanie w Lubinie

Salezjańska Wspólnota Rodzin „Nazaret” zaprasza na spotkanie z Wojciechem Wenclem - poetą, felietonistą tygodników „wSieci” i „Gość Niedzielny” - w ramach cyklu pt. „Salezjański Kociołek Kultury”.

Temat: „Chrześcijanin w piecu ognistym współczesnej kultury”.
Czas: piątek 23 maja 2014, początek o godz. 18.30.
Miejsce: sala teatralna pod kościołem pw. św. Jana Bosko w Lubinie.

Celem „Salezjańskiego Kociołka Kultury”, który działa od marca 2013 r., jest zwrócenie uwagi na dylematy współczesnej kultury, której kształt i kondycja są obecnie jednym z najważniejszych wyzwań dla Kościoła. Spotkania mają formować ludzi świeckich, by w świetle wiary widzieli swe życiowe powołanie oraz by podejmowali odpowiedzialność za wychowanie dzieci, budowanie więzi rodzinnych, Kościół, ojczyznę.

sobota, 17 maja 2014

Marek Nowakowski nie żyje

Mistrz realizmu w prozie zmarł wczoraj w wieku 79 lat.



















Był „charakterniakiem”. Mocno wierzył w literaturę, którą traktował jako przestrzeń osobistej niepodległości. W PRL inspirowały go szczeliny w komunistycznym systemie: środowiska „prywaciarzy”, „badylarzy”, „doliniarzy” i knajpianych „królów życia”. Kochał peryferyjne dzielnice Warszawy. Działał w opozycji, książki wydawał w drugim obiegu i paryskiej „Kulturze”. W III RP zdecydowanie stał po stronie prawdy historycznej. Po 10 kwietnia 2010 r., poruszony upadkiem państwa, zaangażował się w rekonstrukcję polskiej kultury. Przewodził m.in. kapitule Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza oraz Stowarzyszeniu Twórców dla Rzeczypospolitej, prowadził debaty, publikował w „Gazecie Polskiej”, przygotowywał do druku kolejne tomy wspomnień. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci.

niedziela, 11 maja 2014

Nowe wiersze w „Arcanach”





„Epigonia”, „Lechoń” i „Dwie miłości” to tytuły moich nowych utworów, które znajdą Państwo w 116 (2/2014) numerze krakowskiego dwumiesięcznika. Poniżej ostatni z opublikowanych wierszy.




Vlastimil Hofman, Eloe nad zwłokami Anhellego (1917)
















DWIE MIŁOŚCI

Ty pójdziesz górą do domu Ojca a ja doliną
ciemną doliną gdzie się stoczyła raniona miłość
ty będziesz wołać mnie po imieniu z grani niebieskiej
ja ci odpowiem z głębi doliny złamanym szeptem
gdybyśmy granią biegli oboje byłoby prościej
ale nie umiem na dnie zostawić tamtej miłości

oni tu wszyscy – jak zapomniana rota przysięgi
pogruchotana składnia polskości Biblia wyklętych
w Ezechielową dolinę kości strącona mowa
hełmy jak słowa sprzączki jak słowa czaszki jak słowa
chciałbym się z tobą układać do snu w rozbłyskach planet
lecz moje serce jak nieśmiertelnik jest przełamane

z lewej komory płynie tętnicą miłość małżeńska
prawa komora gorzką miłością płuca napędza
ty się nasycisz przy stole Pańskim chlebem i winem
ja będę z nimi dzielił pragnienia czarną godzinę
byłoby piękniej gdybyśmy chatkę mieli z piernika
lecz muszę czuwać nad poległymi żeby oddychać

czwartek, 8 maja 2014

Piknik Niby-Wolności

W notce z 18 marca informowałem o plebiscycie radiowej „Dwójki” na „25 najważniejszych polskich książek opublikowanych w latach 1989-2014”. Mam nadzieję, że nie zdążyli Państwo oddać głosu na moją „Odę na dzień św. Cecylii”.

Dopiero 1 maja na internetowej stronie Programu Drugiego Polskiego Radia zostały ujawnione szczegóły finału plebiscytu. Jak się okazuje, odbędzie się on 8 czerwca w warszawskich Łazienkach Królewskich w ramach „Pikniku Wolności”. Wyróżnienie autorowi zwycięskiego tomu wręczą dyrektor „Dwójki” Magłorzata Małaszko-Stasiewicz, dyrektor Instytut Książki Grzegorz Gauden oraz przedstawiciel Kancelarii Prezydenta Bronisława Komorowskiego. Jedną z imprez towarzyszących będzie akcja „Słowa na wolności”, polegająca na rozdawaniu spacerowiczom „cytatów z utworów Wisławy Szymborskiej, Czesława Miłosza, Bronisława Geremka i Tadeusza Mazowieckiego”.

W związku z tymi okolicznościami proszę moich Czytelników o zbojkotowanie plebiscytu.

środa, 30 kwietnia 2014

Filmowy portret Bohuslava Reynka

Piękny dokument o czeskim poecie i grafiku, który w mojej opinii był najwybitniejszym artystą XX wieku. Przy okazji przypominam swój esej opublikowany pięć lat temu w piśmie „44 / Czterdzieści i Cztery”.



GŁUPKIEM JESTEM W SWOJEJ WSI

Wojciech Wencel

Solą Wyżyny Czesko-Morawskiej są kamienie. Leżą na skraju pól, tworzą mury i ogrodzenia, przykrywają groby gospodarzy, którzy za życia sami wyorali je z ziemi. Najciekawsze okazy mają formę niezgrabnego krzyża albo tablicy z jego zarysem. To pamiątki morderstw popełnionych wieki temu z chciwości, zazdrości i gniewu. W myśl średniowiecznego prawa kanonicznego zabójca był zobowiązany pokryć koszty pogrzebu ofiary, zamówić określoną ilość mszy żałobnych, łożyć na utrzymanie osieroconych dzieci oraz odbyć pieszą pielgrzymkę do Jerozolimy lub Rzymu. Pierwszym krokiem na drodze pokuty i pojednania było jednak wyciosanie krzyża i ustawienie go w miejscu przestępstwa. Za tworzywo służył kamień polny, za dłuto – najczęściej narzędzie zbrodni.

Zapoczątkowany w średniowieczu zwyczaj przetrwał w Europie aż do XIX wieku. W Polsce zachowało się jedynie 600 krzyży pokutnych, głównie na Dolnym Śląsku. W Czechach jest ich prawie cztery razy więcej. Okolice miasta Havlíčkův Brod (do 1945 roku Německý Brod) to prawdziwe zagłębie kamiennych osobliwości, które wprawdzie nie zawierają personaliów uczestników tragedii, ale często informują o sposobie popełnienia zbrodni. Dzięki wyżłobionym motywom wiemy, że w lesie pod Bartoušovem sprawca strzelał z kuszy, przy drodze do wsi Štoky użył topora, a w majątku Český Dvůr wykorzystał ostrew, czyli świerk o przyciętych i zaostrzonych gałęziach. Po odwiedzeniu kilkunastu takich miejsc powietrze gęstnieje od śmierci, a krajobraz zamienia się w księgę winy i odkupienia.

Legenda o pustelniku

Josef Mlejnek mieszka we wsi Lípa, pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym – jeśli wierzyć kamieniowi pokutnemu – jakiś szaleniec zaszlachtował sąsiada nożem myśliwskim. Kiedy siedzimy w miejscowej gospodzie, rozmawiając o piłce nożnej, myśl o śmierci wydaje się niedorzeczna. A jednak uparcie wraca między jednym a drugim wybuchem śmiechu, papierosem, łykiem piwa. Barmanka niespiesznie napełnia kufle, młody chłopak gapi się w ekran telewizora, na którym przesuwają się sylwetki hokeistów, w zadymionym kącie grupka emerytów gra w mariasza. Mam wrażenie, że wszystko to już było, a my jesteśmy jednocześnie żywi i dawno zmarli.

Josef jest poetą, wybitnym krytykiem literackim, tłumaczem polskiej i francuskiej literatury. Jego dziadkowie od strony ojca żyli na Wołyniu. Choć byli prawosławnymi Czechami, posiadali obywatelstwo II Rzeczypospolitej. Do końca życia ze łzami w oczach wspominali dokonaną przez nacjonalistów ukraińskich rzeź, w której zginęło ponad 60 tysięcy Polaków, w tym wielu ich sąsiadów i przyjaciół.

W połowie lat 60. XX wieku, kiedy Josef studiował filologię czeską i filozofię na Uniwersytecie Masaryka w Brnie, po raz pierwszy usłyszał o Bohuslavie Reynku – objętym zakazem druku i zmową milczenia poecie i grafiku, żyjącym jak pustelnik w maleńkim Petrkovie. W maju 1967 roku odwiedził Reynka w jego samotni. Towarzyszył mu przyjaciel ze studiów, poeta Karel Křepelka, który planował napisanie rozprawy o twórczości gospodarza. W trakcie wizyty ambitny badacz zdobył niezbędne informacje, jednak nie potrafił z nich skorzystać zgodnie z prawidłami metodologii. Po latach wspominał, że zrezygnował z pisania, bo praca szybko zamieniła się w hymn pochwalny pod tytułem „Sursum corda”. Obaj studenci już wcześniej szukali dla siebie duchowej przystani, m.in. czytając pisma Jacquesa Maritaina, Ernesta Hello i Léona Bloy. Do Petrkova przyjechali świeżo po konwersji na katolicyzm, a spotkanie z Reynkiem utwierdziło ich w gotowości podejmowania radykalnych wyborów.

Křepelka zrezygnował ze studiów na socjalistycznej uczelni, co nie wyszło mu na dobre, bo niemal natychmiast przypomniało sobie o nim wojsko. Później pracował w ogrodzie zoologicznym i szukał natchnienia w seminarium. Miotał się, próbując rozpoznać swoje powołanie. Mlejnek ostatecznie uzyskał dyplom, ale i jemu było trudno znaleźć odpowiednie zajęcie. Do 1989 roku pracował jako bibliotekarz, weterynarz, palacz, publikując wyłącznie w drugim obiegu.

Ślady ptasich stóp

Lípę od Petrkova dzielą dwa kilometry. Wąska szosa wspina się na wzgórze częściowo pokryte śniegiem. Po obu stronach wyrastają czarne, ograbione z liści jabłonie. Przez ten dramatyczny pejzaż jedziemy do zrujnowanego dworu, w którym Bohuslav Reynek spędził niemal całe życie. Wzniesiony w 1750 roku długi, biały budynek ma prostą konstrukcję. Główne wejście pozbawione jest schodów i ozdób na kamiennym portalu. Jedyną fantazją architekta wydaje się kwadratowa wieża po wschodniej stronie bryły. Historia rodziny Reynków wiąże się z tym miejscem od 1866 roku, kiedy pochodzący z Bohušic dziadek poety zdecydował się kupić dwór wraz ze sporym kawałkiem ziemi.

Co takiego kryje się w wierszach Reynka, że potrafią wpływać na duchowość czytelników? Na pewno nie jest to twórczość dewocyjna ani moralizatorska. Gdybyśmy mieli wskazać polskiego odpowiednika poety z Petrkova, byłby to Józef Czechowicz z jego liryczną, ściszoną dykcją, która rejestruje metafizyczny puls prowincji. W blasku księżyca, w zimowej scenerii ludzie, koty i owce tworzą wspólnotę życia i śmierci, jednak – inaczej niż u Jarosława Marka Rymkiewicza – różnią się od siebie w perspektywie eschatologicznej. Obecna w tych wierszach czułość dla zwierząt jest odbiciem uczucia, jakim „Pasterz prastary” darzy człowieka. W przyrodzie ukryte są biblijne znaki, które po odczytaniu pozwalają nam oswoić codzienne umieranie i dają chrześcijańską nadzieję. Śmierć nie oznacza ostatecznej zagłady. Pozostawione na śniegu ślady stóp ptaka, który wzniósł się do nieba, przypominają koronę cierniową i kolczaste druty obozów koncentracyjnych, ale są również zapowiedzią powtórnego przyjścia Zbawiciela.

Fenomen poezji Reynka polega na jej ścisłym związku z jego biografią. Oszczędne, czyste frazy wydają się destylatem cierpienia, które dzięki głębokiemu zawierzeniu poety przeistoczyło się w chwalebny krzyż Chrystusa. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy po przekroczeniu progu petrkovskiego dworu, jest właśnie wielki, wiszący krucyfiks. Do mieszkania prowadzą szerokie, drewniane schody, ściany wieńczy krzyżowo-żebrowe sklepienie, godne dawnych domów zakonnych, ale największe wrażenie robi sączące się z okna światło. W ciszy przerywanej pomiaukiwaniem kotów wydaje się znakiem Bożej i ludzkiej cierpliwości.

Miejskie trucizny

Bohuslav Reynek urodził się 31. maja 1892 roku w Petrkovie jako jedyny syn właściciela ziemskiego. Do szkoły podstawowej chodził w sąsiedniej wsi Svatý Kříž. Kiedy ojciec wydzierżawił majątek, rodzina przeniosła się na kilka lat do Jihlavy, gdzie Bohuslav ukończył szkołę realną. Studia rolnicze, podjęte na życzenie ojca w cesarsko-królewskiej Wyższej Szkole Technicznej w Pradze, zakończyły się fiaskiem. Wskutek absolutnego braku zainteresowania młody Reynek już po kilku tygodniach nauki wrócił do Petrkova, a miesiąc później wyjechał do francuskiej Bretanii, gdzie zaczął malować i pisać wiersze.

W 1914 roku poznał Josefa Floriana, wydawcę książek ze wsi Staré Říše, wybitną postać ówczesnej katolickiej kultury, i stał się jednym z jego najbliższych współpracowników. Przez kolejne 35 lat tłumaczył dla oficyny „Dobré dílo” poezję i prozę m.in. Charlesa Péguy, Georga Trakla, Paula Claudela, uzupełniając przekłady własnymi wierszami i grafiką. W 1921 roku zadebiutował tomem prozy poetyckiej „Žízně”, a do wybuchu II wojny światowej zdążył opublikować jeszcze sześć autorskich książek.

W połowie lat 20. przełożył debiutancki tom wierszy „Ta vie est lá…” francuskiej poetki Suzanne Renaud. Zafascynowany postanowił znowu wyjechać do Francji, tym razem do Grenoble, aby poznać autorkę osobiście. Miłość do literatury szybko przerodziła się w bardziej konkretne uczucie i w 1926 roku Bohuslav i Suzanne stanęli przed ołtarzem.

  W Grenoble małżonkowie pozostali przez kolejne dziesięć lat. Tam przyszli na świat obaj ich synowie. Dla poety, który dotąd opisywał wyłącznie okolice petrkovskiego dworu, skupiając się na szczegółach fauny i flory, pobyt w obcym mieście stał się traumą. „Deszcze, ciemność, niebo żółte i szare, domy potwornie się pocą i cuchną, schody mokre, mury mokre, ludzie jak świeżo kastrowane psy. Gór nie widać, w kościołach oślinione szopki, a przed nimi anioł ze skarbonką na brzuchu...” – skarżył się w jednym z listów do kraju.

Dopiero po śmierci ojca w 1936 roku Reynek przejął rodzinny majątek. Odtąd zimowe miesiące spędzał z żoną i synami w Petrkovie, a letnie we Francji. Za granicą czuł się jednak coraz gorzej. „Kiedy wracamy z Grenoble – pisał – zawsze jestem jak chrząszcz, który się zderzył z murem. Leży na plecach, stara się wzlecieć, macha nogami, ale nie jest w stanie”. Długimi godzinami przesiadywał w ogrodzie, żeby „oczyścić płuca z miejskich trucizn”.

Wróg ludu

Dylematy cywilizacyjne skończyły się po wybuchu wojny, kiedy wraz z Niemcami wkroczyła na Wyżynę Czesko-Morawską stara znajoma tej ziemi – śmierć. W Lípie powstał obóz pracy dla Żydów. W latach 1940-1945 przeszło przezeń 1353 młodych mężczyzn, z których ocalało jedynie stu. Zdecydowana większość zginęła w obozie koncentracyjnym w Terezínie. W Petrkovie było spokojniej. Przez pierwsze lata okupacji Reynek pracował w majątku zarekwirowanym przez Niemców. Dopiero w 1944 roku został zmuszony do odejścia i schronił się z rodziną w Staréj Říši. Wprawdzie Josef Florian zmarł trzy lata wcześniej, ale pozostawił po sobie dwanaścioro dorosłych dzieci, które chętnie pomogły przyjacielowi ojca.

Do Petrkova Reynek wrócił po zakończeniu wojny. Niestety, po przejęciu władzy przez komunistów w 1948 roku majątek stał się częścią Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej (Jednotné Zemědělské Družstvo – JZD). Rodzina byłego właściciela znalazła w nim zatrudnienie na niezbyt eksponowanych stanowiskach. Starszy syn Daniel został kierowcą ciężarówki, młodszy Jiří przyjął etat oborowego, a senior rodu pracował jako robotnik rolny, zajmując się m.in. gotowaniem ziemniaków dla świń. Z głębi domu śledziła te poczynania Suzanne, autentyczna dama, której nowa władza odebrała możliwość kontaktowania się z rodziną we Francji.

Jakby tego było mało, Reynek został uznany za wroga ludu. Wprawdzie uniknął losu innych katolickich pisarzy, z Janem Zahradníčkiem na czele, którzy w 1951 roku w sfingowanym procesie tzw. „zielonej międzynarodówki” zostali skazani na długoletnie więzienie za „propagowanie najbardziej reakcyjnych poglądów Watykanu”, ale został objęty całkowitym zakazem druku, a jego książki usunięto z publicznych bibliotek. Nie pozwalano mu także wystawiać grafik. Musiał pogodzić się z myślą, że świat już nigdy o nim nie usłyszy. „Głupkiem jestem w swojej wsi,/ poznają mnie smutne psy,/ białe psy ospałe,/ płynące w nieznane,/ żaden z nich nie szczeka:/ witają mnie z daleka,/ są to psy obłoków,/ biegną i się nie skarżą” – pisał w swoim bodaj najbardziej znanym wierszu.

Z tego okresu pochodzą fotografie, na których poeta wygląda jak ptaszek. Drobny, wychudzony, siedzi na krześle przy kuchennym piecu z nogami wspartymi o szczebelek i wodzi rylcem po miedzianej tabliczce. Żył w ubóstwie, modląc się, tworząc i wypasając owce, ale akceptował swój los. Miał świadomość, że duchowe piękno rodzi się w bólu. I że potrzeba nieskończenie długiego czasu, aby się objawiło: „Pod dotykiem skupionych cisz/ ziemia w bielutki się zmienia chleb./ Dojrzewa w winnicach pokornych kryształowe grono ascezy;/ błogosławiąc niemotę swych ust,/ spętanych łańcuchem boleści,/ widzę jak rośnie perła zachwytu”.

Pielgrzymki młodych

W 1957 roku Reynek przestał pracować fizycznie i zajął się wyłącznie twórczością poetycką i graficzną. Często na kilka dni i nocy zamykał się w drewnianej chatce w ogrodzie, gdzie miał łóżko i półkę z książkami. Siedem lat później pochował żonę. W niewielkim stopniu wynagrodziły mu tę stratę pierwsze wystawy jego prac. Do Petrkova zaczęli przyjeżdżać dziennikarze, ale poeta czuł się z tym nieswojo. Nie uczestniczył w wernisażach, a w wywiadach udzielał jednosylabowych odpowiedzi.

Mimo to Petrkov stał się w drugiej połowie lat 60. celem pielgrzymek młodej inteligencji. Křepelka i Mlejnek byli jednymi z wielu spragnionych wolności studentów, artystów i pisarzy, którzy przyjeżdżali do zrujnowanego dworu w przededniu praskiej wiosny. Reynek traktował młodych gości z sympatią, ale nie dawał się im oswoić. Wyjątek uczynił dla pięknej dwudziestoletniej poetki Věry Provazníkovej. W ostatnich latach życia chętnie dawał się jej prowadzić pod rękę po petrkovskim ogrodzie. Latem godził się nawet na udział w piknikach. Dla sąsiadów poety ten widok musiał być osobliwy: oto na kocu rozłożonym wśród łąk świeżo upieczona maturzystka wyciągała z kosza owoce, a blisko osiemdziesięcioletni asceta jadł jej z ręki.

Reynek zmarł 28. września 1971 roku w Petrkovie. Jest pogrzebany obok żony w grobie swoich rodziców na cmentarzu w Svatém Kříži. W tym samym roku Věra napisała wiersze zainspirowane jego graficznym cyklem „Don Quijote”, ale wydała je dopiero w 1994 roku Polityczna odwilż okazała się nietrwała. Jeszcze za życia Reynka, w 1969 roku, pozwolono mu wprawdzie opublikować poezje z lat 40. i 50.: „Podzimní motýli”, „Sníh na zápraží”, „Mráz v okně”, ale już pośmiertny tom „Odlet vlaštovek” ukazał się jedynie na emigracji, w 1980 roku w Monachium. W tym samym czasie Josef Mlejnek wydał w drugim obiegu dwutomowy zbiór „Básnické dílo Bohuslava Reynka”, poprzedzony esejem „Blázen jsem ve své vsi” i mottem z Księgi Koheleta: „Widziałem sługi na koniach, a książąt kroczących, jak słudzy, pieszo”.

Śmierć pod cisem

Do Petrkova podróżowałem trzykrotnie. Dopiero podczas ostatniej wizyty udało mi się zastać w domu synów genialnego poety. Jiří wiele lat temu próbował wstąpić do klasztoru benedyktynów, ale uniemożliwili mu to komuniści. Daniel przedwcześnie pochował żonę niedaleko grobu rodziców. Choć cmentarz znajduje się w Svatém Kříži, do dziś straszy na nim wielka sowiecka gwiazda, umieszczona na nagrobku anonimowego czerwonoarmisty. Poniżej napis sławiący „wyzwoliciela Czechosłowacji” i kwiaty regularnie składane przez emerytowane towarzyszki z okolicy. Paradoks śmierci, chichot ideologii.

Teraz bracia Reynkowie mieszkają razem w domowym klasztorze. Jeden zajmuje się tłumaczeniami z francuskiego, drugi jest uznanym artystą fotografikiem. Przez godzinę siedzimy w kuchni, pijemy herbatę, wspominamy dawne czasy. Do nóg łaszą się nam koty, których w całym obejściu jest kilkanaście. Każdego z nich gospodarze wołają po imieniu: Cygan, Mařenka, Diabeł, Pogoda, Silberstein… Piec zapamiętany ze starej fotografii wciąż funkcjonuje, choć nikt nie nagrzewa już na nim miedzianych tabliczek. Również salon wygląda tak, jakby państwo Reynek na chwilę wyszli z niego do ogrodu. Wystrój zdecydowanie w guście Suzanne: majestatyczny kredens, kanapa, fortepian, na ścianach biało-błękitna tapeta z motywami kwiatów, kilka obrazów, w tym namalowany przez młodego Bohuslava ekspresjonistyczny portret ojca.

Spacerując po zapuszczonym ogrodzie, czuję obecność zmarłego właściciela. Historia jest jak pień drzewa, w którym młode słoje nakładają się na stare, ale ich nie niszczą. Zajmując miejsce umarłych, niby zaczynamy wszystko od początku, ale w rzeczywistości współtworzymy moralny kosmos. Petrkov wciąż pełen jest metafizycznych znaków. Na murze dworu wisi pusta klatka po gołębiach, w topniejącym śniegu gonią się koty, a na odsłoniętym runie z liści leżą muszle porzucone przez winniczki. Nadal stoi tu drewniana chatka, w której pośród kurzu i pajęczyn zawieruszyło się kilka francusko- i niemieckojęzycznych książek.

Kiedy zastanawiam się nad metaforą, która oddałaby istotę biografii i twórczości Reynka, przypominam sobie cis czerwony, oglądany zeszłego lata we wsi Vilémovice. Jest to jedno z najstarszych drzew w Europie. Jego wiek szacuje się na dwa tysiące lat. Ponieważ wydziela toksyny, mówi się, że kto pod nim uśnie, już się nie obudzi. Większość z nas boi się codziennego umierania. Wierzymy, że tym, co da nam życie, jest współczesna cywilizacja, w której za najmniejszy wysiłek natychmiast dostaje się nagrodę. Czy jednak jesteśmy szczęśliwi? Reynek wybrał inną drogę. Położył się pod cisem starym jak drzewo krzyża. Umarł – i znalazł życie.

Pierwodruk: „44 / Czterdzieści i Cztery. Magazyn apokaliptyczny” nr 2 (2009)

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Żyjemy w gnojowisku

Wywiad dla portalu stefczyk.info o Polsce w kontekście kanonizacji Jana Pawła II

[...] Rozumiem, że przykro jest przed świętym rodakiem stanąć w uświnionych butach. Jednak tacy dziś jesteśmy. Nie ma co się oburzać na radykalną lewicę i pozować na świętoszków. Wszyscy dopuściliśmy do tego, by Polska stała się gnojowiskiem. Odświętne glancowanie butów to rozwiązanie krótkowzroczne. Trzeba zacząć wywozić gnój: postmodernizm, gender, propagandę homoseksualną, pogardę wobec własnej historii. Oczywiście pewien margines brudów będzie istniał zawsze, chodzi jednak o to, by zmieścić go w wychodku, a nie roznosić po uniwersytetach czy państwowych instytucjach kultury. Na pewno święty Jan Paweł II, wzorem swego Mistrza, nie gorszy się naszym upodleniem. Raczej nad nim boleje, patrząc z miłością zarówno na patriotów, jak i na ludzi zagubionych w cynizmie. Nie znaczy to przecież, że powinniśmy zaakceptować życie w gnoju. [...]

Czytaj całość na portalu stefczyk.info

niedziela, 27 kwietnia 2014

piątek, 25 kwietnia 2014

Sursum corda!

Bociany, jak białe anioły, krążą nad naszymi domami.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 17/2014

Bardzo się zmieniła przez ostatnie ćwierć wieku moja kochana Matarnia. Jeszcze się zieleni kora starych lip, ale budynki z czerwonej cegły w większości zostały zburzone. Nie ma już Anstaltu ani Vogelsangu, zapodział się gdzieś przydrożny krzyż, wyschły bagna. Ciężkie koparki gryzą ziemię, przygotowując teren pod tory Pomorskiej Kolei Metropolitalnej. Nikt nie wie, że czytając ballady Adama Mickiewicza i Bolesława Leśmiana, zawsze przypominam sobie rzęsę na oczku wodnym za domem, a przy prozie Brunona Schulza niezmiennie odwiedzam w wyobraźni sklep na Zichorii. Za następne ćwierć wieku kosmos mojego dzieciństwa będzie już istniał tylko w wierszach. Robotnicy w plastikowych kaskach zaleją asfaltem brukowaną drogę. Znikną ostatnie zaułki, zarośla i ścieżki służące do przejść na skróty. Żaden przewodnik nie wskaże miejsca, gdzie się położyła wychudzona sarna, która tej zimy przyszła umrzeć pod nasze okna.

Z tych samych okien przez okrągły rok mogę obserwować pocysterski kościół św. Walentego, a dokładnie jego ceglaną wieżę, na której uwiły sobie gniazdo bociany. Czy to przypadek, że te piękne ptaki przylatują do Matarni niedługo przed Wielkanocą? Jeśli Wielki Post to czas budowy nowego życia w parafialnej wspólnocie, bocianie gniazdo jest wiechą naszej wiary. Wzmocnione świeżymi gałązkami i łodygami traw, ma świadczyć o tym, że w dzień Zmartwychwstania praca została ukończona, a nowa konstrukcja będzie dla nas schronieniem przez najbliższy rok. Ale wkrótce bociany odlecą, wiecha zwiędnie, a we wnętrzu wspólnoty nagromadzi się brud naszych grzechów i niewierności. I trzeba będzie zacząć z Chrystusem nową wielkopostną budowę, aż nadejdzie kolejna Pascha i wiecha znów zakwitnie na kościelnej wieży.

Bociany są dobrymi robotnikami w winnicy Pańskiej. Tak dobrymi, że czasem trudno nam je zrozumieć. Kilka lat temu w czasie Triduum Paschalnego chciały zbudować drugie gniazdo na dachu domu katechetycznego, gdzie odbywają się liturgie wspólnoty neokatechumenalnej, ale pogonił je mój osobisty proboszcz. Stwierdził, że strasznie brudzą i powinno im wystarczyć jedno gniazdo. Faktycznie, ptaki muszą się gdzieś załatwiać, ale my, jako grzesznicy, brudzimy bardziej. Proboszcz swój chłop i nie mam do niego żalu, że bardziej zaufał logice niż wyobraźni. Ale ja bym tym bocianom pozwolił się rozbudować. W końcu dwie wiechy wiary to nie jedna. Podwójny znak, że nowe życie w parafii nie jest jedynie pobożnym życzeniem.

Bociany nie tylko w perspektywie religijnej są symbolem nowego życia. Przynoszą przecież rodzicom dzieci, wyraźnie faworyzując pod tym względem braci, a raczej siostry z Drogi. Od 10 lat razem z żoną i synami przeżywam Wigilię Paschalną we wspólnocie neokatechumenalnej, więc wiem, jak wiele maluchów wyrusza z sadzawki chrzcielnej, by w dobrych zawodach wystąpić, bieg ukończyć, wiary ustrzec.

Ale bociany to również symbol polskości. Ich skrzydła, rozpięte nad naszymi głowami, ich wierne powroty do ukochanych gniazd, mocno działają na wyobraźnię i budzą tęsknotę do prawdziwej wolności. Kto chciałby namalować symboliczną panoramę Polski, musiałby w niej zawrzeć wizję powietrznej husarii.

Gdy w 4. rocznicę Smoleńska szedłem Krakowskim Przedmieściem, zatrzymałem się na chwilę przed kościołem Świętego Krzyża i po raz setny spojrzałem na figurę Chrystusa ugiętego pod ciężarem połączonych belek. I przeczytałem napis wykuty w postumencie: „Sursum corda!”. Udręczony Syn Boży, wspinając się na Golgotę, mówi nam: „W górę serca!”. Jak to pogodzić z Jego ziemskim losem i z tragiczną polską historią? Pamiętam zdjęcie z 1944 r., na którym właśnie ta figura Chrystusa leży rozbita w gruzach Warszawy. Gdybym wierzył poczytnym publicystom, którzy w powstaniu warszawskim dostrzegają wyłącznie militarną klęskę i traktują je jako powód do wstydu, pewnie raz na zawsze pożegnałbym się z nadzieją. Ale zaraz pomyślałem o Triduum Paschalnym i o bocianach, które szybują wysoko po niebie, by na wieży kościoła zatknąć wiechę wiary.

Po powrocie do domu postanowiłem przypomnieć sobie literackie konteksty wezwania „Sursum corda!”. I sięgnąłem po „Potop”, w którym Henryk Sienkiewicz tak opisuje postać ks. Augustyna Kordeckiego, obrońcy Jasnej Góry i całej Rzeczypospolitej: „ów ksiądz cichy wiedział, co czynił, że miał świadomość swojej misji, że powstał jako prorok, aby zaświecić krajowi przykładem, by głosem potężnym zawołać na wschód i zachód, na północ i południe: Sursum corda! – by czy to zwycięstwem swoim, czy śmiercią i ofiarą obudzić śpiących ze snu, obmyć z grzechów grzesznych, uczynić światło w ciemnościach”.

Gdy kończyłem czytać, przez okno zauważyłem ruch skrzydeł. Bociany, jak białe anioły, krążyły nad Matarnią. Ciemna rzeczywistość drogi krzyżowej i polskich dziejów rozjaśniła się nagle jak przedsionek nieba. Cieszmy się i radujmy, bo Chrystus zmartwychwstał, jak zapowiedział. Alleluja!

środa, 23 kwietnia 2014

Wiersze moich przyjaciół (II): Szymon Babuchowski (Katowice)

Nakładem Wydawnictwa Republika Ostrowska ukazał się właśnie wybór metafizycznych i religijnych liryków śląskiego poety zatytułowany „Zanim przyjdziesz”.
















Druga Rzeczpospolita miała Jerzego Lieberta. W naszej kulturze podobną rolę pełni Szymon Babuchowski. Gdybym miał podać jedno słowo, które mi się z nim kojarzy, brzmiałoby ono: wierność. Uświęcając czas marny, w którym wszyscy żyjemy, autor „Wierszy na wiatr” realizuje swoje powołanie. Jest wierny doświadczeniu spotkania z Bogiem i poezji, która to doświadczenie rejestruje. A jednocześnie – co rzadkie u poetów – potrafi być wierny w przyjaźni. Najlepsze, najbardziej oryginalne wydają mi się jego skondensowane liryki religijne. Właśnie te, z których składa się ta znakomicie skomponowana książka. [Wojciech Wencel, nota umieszczona na skrzydełku książki]

Publikację można zamówić TUTAJ.

Na co dzień Szymon Babuchowski kieruje działem kultury „Gościa Niedzielnego”. Swoje wiersze prezentuje również w formie muzycznej z zespołem Dobre Ludzie:


niedziela, 20 kwietnia 2014

piątek, 18 kwietnia 2014

Krzyż smoleński tkwi pod moją skórą

Niedawno napisałem w wierszu: „Polska jest trzciną nadłamaną/garstką starych ludzi przywiązanych do krzyża”. Z jednej strony to smutne, z drugiej – właśnie z takiej grupki apostołów i kobiet pod krzyżem wyrosła potężna cywilizacja chrześcijańska. Nie wiem, jakie plany ma Bóg wobec Polski, ale jestem pewien, że tylko wokół Chrystusowego krzyża nasz naród może się odrodzić.

Robert Tekieli: Co to znaczy, że przeżywamy teraz święty czas? Czym są dla Ciebie Wielki Tydzień, Triduum Paschalne?

Wojciech Wencel: Pascha jest dla mnie i mojej rodziny centralnym wydarzeniem w roku, które pozwala odbudować osobiste relacje z Chrystusem. Bierzemy udział w obrzędach Drogi Krzyżowej i Wielkiego Piątku, ale najważniejsza jest dla nas Wigilia Paschalna. Od 10 lat przeżywamy ją we wspólnocie neokatechumenalnej. Całonocne czuwanie zaczyna się liturgią światła. Stojąc w zupełnej ciemności, uświadamiam sobie własną niemoc, grzeszność, zniewolenie. Moment, w którym kapłan wnosi płonący paschał i woła trzykrotnie: „Światło Chrystusa!”, rozjaśnia moją historię. Czuję wtedy, że wszelkie życie pochodzi od Boga. Cokolwiek dobrego czy wartościowego jestem w stanie uczynić, to tylko z Nim i dzięki Niemu. Później jest bardzo rozbudowana, złożona z 9 czytań, liturgia Słowa, chrzest dzieci w autentycznej sadzawce chrzcielnej i Eucharystia, a już nad ranem, w dzień Zmartwychwstania – wspólnotowa agapa. Wszystko to ładuje mi akumulatory na resztę roku, przywraca nadwątloną wiarę w moc Słowa, Ciała i Krwi, chrześcijańskiej miłości i pokory. Mimo zmęczenia zaw­sze przeżywam tę noc bardzo radośnie.

A czym jest ten czas dla naszej wspólnoty narodowej?

Okazją, by uświadomić sobie sens naszej trudnej historii. Każdy z nas ma przecież nie tylko małą historię swojego prywatnego życia, ale i dzieli z braćmi w polskości ten wielki, wspólnotowy los. Zmartwychwstały Chrystus rozświetla ciemność naszych codziennych spraw, ale pragnie też rozświetlić mrok polskich dziejów. W tej perspektywie nawet najgorsze doświadczenia przestają być przekleństwem i stają się błogosławieństwem. Jeśli oddamy je Chrystusowi, zobaczymy, że są częścią Jego drogi krzyżowej, która prowadzi nas, grzesznych, do zbawienia. A jednocześnie już tu, na ziemi, oczyszczają nas w dużym stopniu z doczesnych żądz, pozwalają stanąć po stronie spraw i ludzi „przegranych”, docenić to, co w oczach świata wydaje się głupstwem: honor, wierność, pokorę. Odrzucenie przez świat buduje też niezwykłą ewangeliczną solidarność między Polakami, którzy kochają ojczyznę. Niedawno napisałem w wierszu: „Polska jest trzciną nadłamaną/garstką starych ludzi przywiązanych do krzyża”. Z jednej strony to smutne, z drugiej – właśnie z takiej grupki apostołów i kobiet pod krzyżem wyrosła potężna cywilizacja chrześcijańska. Nie wiem, jakie plany ma Bóg wobec Polski, ale jestem pewien, że tylko wokół Chrystusowego krzyża nasz naród może się odrodzić. Na pewno w wymiarze wiecznym, ale niewykluczone, że również za życia naszego i przyszłych pokoleń – w kulturze czy polityce.

Mówią nam: celebrujecie klęski. Czas wreszcie wybrać nowoczesność

Jasne, tylko jak uciec od własnej historii i odnaleźć szczęście w zupełnie innym świecie? W życiu prywatnym takie ucieczki są ostatnio bardzo modne: mężowie i ojcowie nagle porzucają rodziny dla zakochanych nastolatek, artyści przestają uprawiać swoje rzemiosło i zadowalają się karierą celebrytów, nawet niektórzy księża decydują się zrzucić sutannę i ruszyć w świat. Wszystkim wydaje się, że w nowym układzie będą nareszcie naprawdę szczęśliwi. Czy są? Nie znam ani jednego przypadku takiej życiowej rewolucji, który nie skończyłby się spektakularną klęską, rozpaczą albo zagrzebaniem się w cynizmie. Podobnie jest z naszym wspólnotowym losem. To powołanie, a nie opcja do wyboru. Jedynie idąc drogą, na której postawił nas Bóg, można odnaleźć pokój serca, a do tego zbudować coś wartościowego. Celebrujemy klęski, ale też zwycięstwa, które odnosili nasi przodkowie. Nie jesteśmy masochistami, lecz realistami. To prawda, że w polskiej historii ostatnich wieków więcej jest wylanych łez niż beztroskich okrzyków triumfu, ale musimy podźwignąć to dziedzictwo, bo jest ono istotą polskości. Można je próbować przełamać i różnie interpretować, ale nie odrzucić jako balast. Bez poczucia historycznej ciągłości Polska przestanie istnieć.

Mówią, że polskość jest jak choroba. Może powinniśmy z niej wyrosnąć?

Jest coś na rzeczy w tym porównaniu do choroby, bo często Polacy zachowywali się jak w gorączce. Rejtan, Karol Levittoux, uczestnicy manifestacji patriotycznych przed Powstaniem Styczniowym, później niektórzy Żołnierze Wyklęci, natchniony publicysta emigracyjny Zygmunt Nowakowski, wreszcie Jan Lechoń skaczący z okna nowojorskiego hotelu. Także literacki Konrad z Wielkiej Improwizacji nie wydaje się okazem zdrowia psychicznego. Trzeba jednak pamiętać, że ta „choroba” jest wynikiem bezgranicznego umiłowania ojczyzny i wolności. Jest to, jak pisał Kazimierz Wierzyński, „miłość raniona”. Człowiek, któremu odebrano wszystko, co naprawdę kocha, staje się „chory z miłości”. Od ponad 200 lat jesteśmy poddawani ogromnym ciśnieniom ze strony Niemiec i Rosji, więc w naszych reakcjach nie ma nic dziwnego. Jeśli naprawdę jest to choroba, to nie taka jak świnka, z której można wyrosnąć. Współtworzy ona nasz narodowy charakter, bywa naszą słabością, ale jest również siłą, która powstrzymuje wrogie Bogu i człowiekowi imperia przed marszem w głąb Europy. Tak było w 1920 r., ale moim zdaniem nawet przegrane powstania czy opór Polskiego Państwa Podziemnego były ością w gardle lewiatana. Zamiast gładko połknąć Polskę i resztę Europy, potwór musiał krztusić się i charczeć.

Czy obrażasz się, słysząc o sobie: poeta smoleński?

Ja już się o nic nie obrażam. Nawet gdy ktoś w internecie czy „Gazecie Wyborczej” wylewa na mnie kubeł pomyj, nie czuję żadnych negatywnych emocji, bo świadkiem mojej historii jest Jezus Chrystus. A „poeta smoleński” to uprawnione określenie, bo przecież po 10 kwietnia 2010 r. diametralnie zmieniło się moje życie i do pewnego stopnia myślenie, a w poezji pojawił się nurt historiozoficzny. Oczywiście że etykietka poety smoleńskiego bardzo upraszcza obraz mojej dwudziestoletniej twórczości, ale do tego jestem już przyzwyczajony. Wcześniej nazywano mnie klasycystą albo poetą katolickim i to również były określenia redukujące. Na pewno Smoleńsk to dla mnie doświadczenie pokoleniowe, takie jak wojna, Katyń czy Jałta dla moich poprzedników. Będę pewnie pisał jeszcze o wielu rzeczach, ale krzyż smoleński tkwi we mnie głęboko pod skórą. Póki żyję, nie da się go stamtąd wyrwać.

Wywiad ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie”