środa, 30 listopada 2011

Matrioszka III RP

Po autorytetach ze stajni Adama Michnika pojawiły się autorytety „Krytyki Politycznej”. Miłosierdzie dla dawnych ubeków przeistaczało się we współczucie dla gejów, matek pragnących uśmiercić dziecko itd.

"Gazeta Polska Codziennie" 29 listopada 2011

W najbliższą środę Andrzej Wajda zacznie zdjęcia do długo zapowiadanego filmu o Lechu Wałęsie. – Co jest zachwycające w tym, czego Lech dokonał, to to, że wyszliśmy z tej opresji wolni i z życiem, co wcale nie było takie oczywiste – mówi słynny reżyser o transformacji ustrojowej w 1989 r. I ma rację. Mogliśmy przecież wyjść z tej opresji wolni i z życiem, ale nie wszyscy. Odpowiedzialni za komunistyczne zbrodnie funkcjonariusze SB i ich mocodawcy mogli trafić za kratki, a tajni współpracownicy stracić prawo do funkcjonowania w życiu publicznym. Nic takiego jednak nie nastąpiło.

Nowi Mojżesze

Czy w filmie Wajdy pojawi się wątek opisany przez Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka w głośnej książce „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”? Albo niewygodna prawda o Okrągłym Stole, od lat konsekwentnie poświadczana przez Krzysztofa Wyszkowskiego? Raczej nie, bo reżyser już dwa lata temu deklarował: – Co mnie dziś zasmuca i wzbudza złość, to ataki na wielkiego bohatera, jakim był Lech Wałęsa, przez ludzi, którzy są nikim w porównaniu z nim. Wygląda więc na to, że film będzie kręcony na kolanach wobec postaci „katolickiego Mojżesza”, jak określa Wałęsę autor scenariusza, Janusz Głowacki.

Znamienne, że niedawno obaj autorzy filmu – Wajda i Głowacki – podpisali się pod listem otwartym w obronie „Krytyki Politycznej”, oskarżanej o związki z lewackimi bojówkarzami z Niemiec, którzy zakłócili obchody Święta Niepodległości. Dążenie do ukrycia grzechu pierworodnego III RP zwykle idzie w parze z poparciem dla nowej lewicy. Zazwyczaj jest też równoznaczne z poparciem dla kolejnych partii politycznych, realizujących okrągłostołowy testament.

Struktura szkatułkowa

Gdyby potraktować serio postmodernistyczną naukę o literaturze, można by stwierdzić, że III RP przypomina powieść szkatułkową. To kilka odrębnych historii umieszczonych jedna w drugiej. Osobiście wolę jednak porównać obecny system kłamstwa do rosyjskiej matrioszki. Pamiętają państwo te popularne w okresie PRL pękate, kolorowe figurki? W środku jednej ruskiej baby tkwi druga, nieco mniejsza, wewnątrz tej drugiej jeszcze mniejsza – i tak w nieskończoność. Właśnie w ten sposób toczy się historia III RP. Gdy rządom Jana Olszewskiego czy Jarosława Kaczyńskiego udawało się rozbić jedną babę, z jej wnętrza natychmiast wyłaziła druga, bliźniaczo podobna. W miejsce Unii Demokratycznej powstawała Unia Wolności, a potem Platforma Obywatelska. Po autorytetach ze stajni Adama Michnika pojawiły się autorytety „Krytyki Politycznej”. Miłosierdzie dla dawnych ubeków przeistaczało się we współczucie dla gejów, matek pragnących uśmiercić dziecko itd. Na tej zdolności systemu kłamstwa do nieustannych „podmianek” polega jego trwałość.

IV RP musi powstać

Źródłem wszystkich patologii III RP – korupcji, degeneracji sądownictwa czy zaniku instynktu niepodległościowego na szczytach władzy – jest Okrągły Stół, przy którym wyselekcjonowana przez SB elita „Solidarności” dogadała się z komunistami. Kulminacją zła, które od tamtej pory spowalnia tryby państwa, była katastrofa smoleńska. Ale po Smoleńsku stało się też coś, czego rządząca nami matrioszka nie przewidziała. Wielu Polaków obudziło się z letargu i zaczęło tworzyć ruch społeczny, w którym słowa „Bóg, honor, ojczyzna” odzyskały zdolność jednoczenia. Kto wie? Być może prezydent Lech Kaczyński zginął po to, by skompromitowana przez służalcze media idea IV Rzeczypospolitej jednak się urzeczywistniła. Dzięki zaangażowaniu nas wszystkich – wyrwanych ze zobojętnienia i bezsilności.

W tym kontekście zmiany w Prawie i Sprawiedliwości, których jesteśmy dziś świadkami, nie są końcem świata. Nowy wiceprezes partii, Mariusz Kamiński, to – w odróżnieniu od Zbigniewa Ziobry – wiarygodny urzędnik państwowy. W głębi każdej matrioszki kryje się najmniejszy element, który już się nie rozkłada. Wierzę, że w końcu wspólnymi siłami – w polityce i kulturze – uda się go rozbić. W przeciwnym razie nadal będą powstawać hagiografie Lecha Wałęsy, a my we własnej ojczyźnie – jak był łaskaw stwierdzić Andrzej Wajda – będziemy nikim.

Fotorelacja z Białegostoku

Abp Edward Ozorowski wręcza nagrodę (fot. Teresa Margańska)
Medal z wizerunkiem Patrona
Prof. Dariusz Kulesza wygłasza laudację  (fot. Teresa Margańska)
Uroczystość zakończył koncert Chóru Akademickiego Uniwersytetu w Białymstoku
pod dyrekcją Edwarda Kulikowskiego (fot. Teresa Margańska)

Więcej zdjęć w serwisie Archidiecezji Białostockiej

wtorek, 29 listopada 2011

Nagroda Literacka im. Franciszka Karpińskiego wręczona

Poeta i publicysta Wojciech Wencel odebrał Ogólnopolską Nagrodę Literacką im. Franciszka Karpińskiego. Wyróżnienie po raz siedemnasty przyznał białostocki oddział Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”. Uroczystość odbyła się w auli Wydziału Filologicznego Uniwersytetu w Białymstoku.














Kapituła nagrody, której przewodniczącym jest metropolita białostocki abp Edward Ozorowski, w uzasadnieniu decyzji napisała o laureacie: „Wojciech Wencel otrzymuje wyróżnienie za poezję odważną, która przywraca literaturze istotne miejsce w życiu kulturalnym, religijnym oraz patriotycznym, za umiejętność głoszenia tematów trudnych w sposób odpowiedzialny, oryginalny oraz dojrzały”.

Abp Edward Ozorowski, gratulując nagrodzonemu poecie, podkreślił, że ma on odwagę mówić we współczesnym świecie wprost o tym, czym jest poezja i kim powinien być poeta. „Poeta w swojej twórczości łączy dwa światy. Ten, który widzimy i ten, do którego zmierzamy” - mówił Arcybiskup.

Odwołując się do słów laureata wypowiedzianych w jednym z wywiadów: „tam gdzie milczą władze powinni być poeci”, abp Ozorowski zauważył, że to odważne stwierdzenie winno wciąż mobilizować laureata do zabierania głosu w ważnych sprawach pięknym językiem poezji.

Uroczystą laudację wygłosił prof. Dariusz Kulesza. Przypomniał poetów i filozofów, którzy byli szczególną inspiracją dla poezji Wojciecha Wencla. Podkreślił, że na wzór Jacquesa Maritaina młody poeta z Gdańska jest piewcą dobra, prawdy i piękna – „poetą integralnym”. Mówiąc o tomiku wierszy zatytułowanym „Podziemne motyle”, prof. Kulesza stwierdził: „Wreszcie ktoś się do nas dobrał, do nas chrześcijan. W zbiorze tym autor zadaje czytelnikowi pytania: Jak to jest człowieku - wierzysz czy nie wierzysz? Jak to jest z tą twoją letniością? Pytasz się o swoją śmiertelność? A ja pytam Cię o twoją wiarę”.

Program wieczoru zakończyło wystąpienie Laureata, w którym podsumowując swoją dotychczasową twórczość poetycką, stwierdził m. in. : „Zawsze podkreślałem, że poezja ma sens nie wtedy, kiedy oddaje wyjątkowe doznania autora, lecz wówczas, gdy pomaga odbiorcom żyć piękniej, godniej i lepiej, odsłaniając duchowy wymiar ich codziennych doświadczeń”.

Nagrodę im. Franciszka Karpińskiego białostocki oddział Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana” przyznaje od 1995 r. Jej laureatami zostają osoby, których twórczość wyrasta z nurtu chrześcijańskiego. W poprzednich edycjach uhonorowani zostali m. in.: ks. Jan Twardowski, Ewa Lipska, Ernest Bryll, prof. Anna Świderkówna, prof. Irena Sławińska, prof. Teresa Kostkiewiczowa, prof. Stefan Sawicki. (...)

sobota, 26 listopada 2011

piątek, 25 listopada 2011

Drugi obieg to nie getto

Stowarzyszenie Twórców dla Rzeczypospolitej zeszło do podziemia. Dosłownie – po schodach prowadzących do warszawskiego klubu Hybrydy.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 23 listopada 2011

W sobotę 12 listopada odbył się tam panel dyskusyjny „Pisarze, o których nie trzeba głośno mówić”, zorganizowany w ramach cyklu „Jakie elity dla Rzeczypospolitej?”. Było bardzo ciekawie. Prowadzący debatę Marek Nowakowski przedstawił skomplikowane losy Józefa Mackiewicza, Jacek Bartyzel mówił o mechanizmie wykluczeń we francuskim życiu literackim, a Maciej Urbanowski opowiedział o problemach z recepcją twórczości Ferdynanda Goetla. Ponadto wystąpili: Andrzej Dobosz, Wawrzyniec Rymkiewicz, Bronisław Wildstein i Rafał Ziemkiewicz. Kilka praktycznych uwag dorzucił też autor niniejszego felietonu.

Kluczowa okazała się kwestia: czy warto dzisiaj zawracać sobie głowę mentalnością salonów? Opisywać ją, ośmieszać, próbować zmienić drogą argumentów, perswazji czy prowokacji. Według mnie, czas na podejmowanie takich heroicznych wysiłków minął już dawno. Teraz należy cierpliwie budować w podziemiu nowy, oparty na prawdzie, porządek polskiej kultury: hierarchie, instytucje, wydawnictwa, system komunikacji z odbiorcami. Po Smoleńsku setki tysięcy Polaków odczuły silną potrzebę kontaktu z niezależną kulturą. Dla nich musimy nakreślić czytelną mapę wartości. Atrapa kultury III RP, zaprojektowana w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Krytyce Politycznej” czy Instytucie Adama Mickiewicza, powinna zniknąć z naszego widnokręgu nawet jako negatywny punkt odniesienia.

Przedstawiony przeze mnie w Hybrydach zarys tej koncepcji wywołał polemikę Bronisława Wildsteina, który stwierdził – mówiąc w dużym skrócie – że nie możemy zamykać się w getcie. Miło mi, że potrafimy pięknie się różnić. Z tym że w tej kwestii to ja mam sto procent racji. Bo co to za termin: „getto”? W getcie wegetują niewolnicy, którzy muszą respektować zasady narzucone przez okupanta. Zwykle robią to niechętnie, ale nie stać ich na twórcze porywy ducha. W drugim obiegu jesteśmy wolni. Według własnych zasad tworzymy kulturę narodową, która w przyszłości zastąpi obecną atrapę. Kto mówi „getto”, posługuje się narzuconym językiem, bo zakłada, że centrum istnieje gdzie indziej. Ale serce polskiej kultury jest tylko jedno, bez względu na to, czy aktualnie pobudza do życia dziesięć osób, czy dziesięć milionów. To serce bije dziś w podziemiu.

Przekonanie, że trzeba mówić do ogółu Polaków, to szkodliwa naiwność. Doskonałym przykładem skutków takiej strategii jest historia „Rzeczpospolitej”. Zanim Paweł Lisicki został odwołany z funkcji redaktora naczelnego, przez kilka lat wprowadzał dwubiegunową wizję debaty publicznej: po jednej stronie „Gazeta Wyborcza”, po drugiej – jego dziennik. Żeby wspiąć się na poziom Adama Michnika, publicyści „Rzepy” zazwyczaj musieli stanąć na głowach „moherów”, „pisowskiego ludu” czy „smoleńskich mistyków”. Do dziś mam na czole odciski ich włoskich butów. Tylko najwyżsi wzrostem, jak Rafał Ziemkiewicz, byli w stanie polemizować, stojąc na ziemi. Jednocześnie dział kultury regularnie raczył czytelników entuzjastycznymi tekstami o gwiazdach III RP w rodzaju Zygmunta Baumana albo promował DVD o satanistycznej grupie Marilyn Manson. W ten sposób „Rzeczpospolita” nie tylko legitymizowała atrapy debaty publicznej i kultury, ale również tłumiła świadomość niepodległościową. Najwyraźniej Lisicki miał nadzieję, że dzięki manifestowaniu zdolności do „chłodnego namysłu” i deptaniu „ekstremistów” zachowa posadę. Stało się inaczej, bo dla władców III RP „Rzepa” od początku była... gettem. Przez kilka lat pozwalano jej publicystom wyznaczać standardy gettowego myślenia, a gdy osiągnęli małą stabilizację, odwołano ich z zarządu getta i kazano wracać do prac fizycznych.

Nie tylko im chcę dziś powiedzieć, że dla życia w getcie istnieje alternatywa. To drugi obieg, w którym nie trzeba się użalać nad sobą, bo jest się w centrum polskiej kultury. Zamiast żebrać o ochłapy wolności z okrągłego stołu, można odnaleźć pełnię wolności i godności w wiecznej wspólnocie. Jedynie cywilizacja polska, silniejsza od systemu iluzji, może wybudzić z letargu bawiące się dziś nad Wisłą dzieci postmodernizmu. Na kompromisach z III RP jej nie zbudujemy.

środa, 23 listopada 2011

Archeologia

Kolejny wiersz z tomu "De profundis" z muzyką Mariusza Dubrawskiego. Śpiewa Robert Cieśla (tenor).

wtorek, 22 listopada 2011

Gdzie kupić "De profundis"?

Wszystkich zainteresowanych kupnem mojego tomu wierszy informuję, że obecnie jest on dostępny głównie w księgarniach internetowych (linki na pasku z prawej). Polecam zwłaszcza księgarnię poczytaj.pl, w której ofercie znajduje się wiele interesujących pozycji historycznych i literackich. "De profundis" można też zamówić telefonicznie w Wydawnictwie Arcana: tel. 12 429-56-29.

sobota, 19 listopada 2011

Wiersze wracają pod strzechy

O modlitwie poety, zwykłych czytelnikach i polskiej misji z Wojciechem Wenclem rozmawia Szymon Babuchowski.

fot. Tomasz Gołąb/GN


"Gość Niedzielny" nr 46/2011

Odebrałeś właśnie Nagrodę im. Józefa Mackiewicza za tom „De profundis”, w całości poświęcony Polsce. Nie masz ochoty zagrać na nosie krytykom, którzy widzieli w Tobie nekrofila?

– Już nie gram nikomu na nosie. Znudziło mi się. Choć oczywiście czuję satysfakcję, że doceniono właśnie „De profundis”, a werdykt był jednogłośny. Ten tom od momentu wydania miał wielu entuzjastów, ale też sporo wrogów. Przyjmowałem to jednak spokojnie. Pomagało mi rozeznanie duchowe, że to, co robię, jest sprawą Bożą.

Pisanie wierszy to sprawa Boża?

– Te wiersze były poprzedzone modlitwą, poszukiwaniem potwierdzenia w Bożym słowie. Jeszcze dwa lata temu nie uwierzyłbym, że będę kiedyś pisał o Katyniu, Wołyniu, powstaniu warszawskim. Język poezji narodowej wydawał mi się kompletnie zużyty. Jednak w lutym 2010 r. zaczęły mnie prześladować intensywne obrazy polskości. Jako pierwszy powstał wiersz „Polska ścięta mrozem”. A potem był Smoleńsk i pojedyncze obrazy zamieniły się w lawinę.

Poeta łatwo może uwierzyć, że ma misję do spełnienia. Nie widzisz w tym niebezpieczeństwa?

– Niebezpiecznie robi się w momencie, gdy zaczynamy projektować przyszłość. Zdarzało mi się myśleć w ten sposób w młodości. Teraz staram się dobrze wypełniać swoje powołanie, być solidnym rzemieślnikiem. Interesują mnie najbliższe 24 godziny. Nie rozstrzygam, co się wydarzy później. Dziś jestem gotowy przyjąć każdy scenariusz, jeśli będzie miał Boże błogosławieństwo.

Myślę, że trudno będzie to przyjąć komuś, kto nie jest tak jak Ty zanurzony w chrześcijaństwie. Czy taki ktoś również może być czytelnikiem Twoich wierszy?

– Oczywiście! Mówimy tu o duchowym doświadczeniu piszącego. To bardzo intymne, trochę się nawet tego wstydzę. Ale przecież napisany wiersz jest już własnością nie autora, tylko czytelnika. Może on odnajdować w poezji, co chce. Wśród tych, którym podoba się „De profundis”, jest wielu ludzi odległych od Kościoła. Myślę, że porusza ich wizja polskości wpisana w te wiersze. Polskość jako doświadczenie starcia idealizmu, umiłowania wolności, z bezwzględną machiną historii.

Ale ta polskość jest też problemem dla wielu czytelników, dla których „poezja narodowa” to pojęcie z jakiegoś totalnego lamusa.

– Przez lata nauczyłem się, że przekonywanie kogokolwiek do elementarnych wartości naszej cywilizacji nie ma sensu. To tak, jakby komuś, kto utrzymuje, że koń ma dwie nogi, mówić: „Wiesz, on ma naprawdę cztery nogi. Rozumiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale spróbuj”. Przez setki lat poezja służyła wspólnocie. Była ważna, jeśli ludzie odnajdowali w niej coś, co ich łączyło, dodawało siły i nadziei. W tym względzie nic się nie zmieniło. Literatura jest ciągłością, biegną w niej różne ścieżki, które domagają się kontynuacji, dialogu z poprzednikami. Zerwanie tej ciągłości zabija literaturę.

Tyle że ta ciągłość już została zerwana. Sam napisałeś o Polsce: „brakuje mi słów by przywrócić/ cię współczesnej poezji”.

– Została zerwana w języku nowoczesnej poezji, ale wciąż istnieje między dawnymi i dzisiejszymi Polakami. Nieustannie „patrzą na nas jak w lustro wierne oczy poległych”. Uświadomienie sobie wspólnej wartości, jaką jest ojczyzna, może przywrócić literaturze doświadczenie polskości, ożywić je także w języku. Samo ukazanie dramatycznego paradoksu „braku słów” przy istnieniu więzi między pokoleniami jest już próbą odbudowy poezji narodowej.

Kim są odbiorcy tej poezji?

– Z jednej strony ludzie starsi: kombatanci AK, wygnańcy z Wołynia, osoby naznaczone wspólnotową historią, które dotychczas nie znajdowały swoich doświadczeń w nowej poezji. Z drugiej – młodzi ludzie, w których po Smoleńsku obudził się patriotyzm. Ci sami, którzy zapalają znicze na grobach żołnierzy wyklętych, słuchają De Press, chodzą do Muzeum Powstania Warszawskiego. Przedstawicieli obu tych grup spotykam podczas wieczorów autorskich. Wielu należy do Klubów „Gazety Polskiej”. Jest jeszcze trzecia grupa czytelników – tradycyjna polska inteligencja: konserwatywni profesorowie, nauczyciele, urzędnicy z mniejszych miast. Niektóre spotkania na długo zapadają w pamięć: słuchając tych wierszy, ludzie potrafią płakać ze wzruszenia. Dla poety nie ma większej nagrody.

Czy to znaczy, że w „niepoetyckich” czasach udało Ci się znaleźć niszę, w której zwykli ludzie ciągle pragną poezji?

– Zdecydowanie tak. Dzięki „De profundis” na nowo uwierzyłem, że poezja może trafiać „pod strzechy” i podnosić ludzi na duchu. Literackie salony w ogóle przestały mnie interesować. Czuję się trochę jak autor obrazów, które są kupowane i wieszane na ścianach prywatnych mieszkań. Często słyszę: „Pisze pan dokładnie to, co ja czuję, tylko nie potrafię tego wyrazić”.

Ale czy ci sami czytelnicy doceniliby Twoje wcześniejsze tomy: „Ziemię Świętą” albo poemat „Imago mundi”? Może po prostu przyciąga ich polski temat, a nie walory literackie?

– Myślę, że to nie tylko kwestia tematu, bo amatorskiej, okolicznościowej poezji patriotycznej jest przecież bardzo wiele. Niemniej „De profundis” rzeczywiście cieszy się dużo większą popularnością niż moje wcześniejsze tomy. Nie wymagam od swoich czytelników, by czytali wszystko, co napisałem. Są jednak i tacy, którzy pod wpływem wierszy o Polsce trafili na trop „Ziemi Świętej” czy „Imago mundi”. Na spotkaniach szczególnie gorąco przyjmowane są moje dawne wiersze w klimacie „rodzinnym” – o domu, żonie, dzieciach.

Czy dawne i nowe wiersze splatają Ci się w jakąś całość?

– Związek jest bardzo ścisły. Wystarczy porównać metaforykę ziemi, motyw podziemnego „napędu istnienia”, sposób widzenia umarłych. Często po wielu miesiącach zauważam konsekwencję kluczowych motywów, które powracają jakby same z siebie. Myślę, że istotą mojego pisania jest budowanie przestrzeni metafizycznej, wyznaczanie stref sacrum i profanum, identyfikowanie drzew, wzgórz, przedmiotów. Dawniej opisywałem w ten sposób moją najbliższą okolicę, teraz podobnie piszę o Polsce, tej wiecznej – z Wileńszczyzną, Wołyniem i Podolem.

Myślisz, że Polska ma w historii szczególne zadanie do wypełnienia?

– Mickiewicz uważał, że Polacy są powołani do niesienia ducha wolności innym narodom. Środowisko międzywojennego „Prosto z mostu” głosiło, że Polska musi się stać ośrodkiem cywilizacji chrześcijańskiej, promieniującej na całą Europę. Św. Faustyna usłyszała od Chrystusa: „Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli Mojej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Moje”. Wreszcie bł. Jan Paweł II podkreślał: „Europa potrzebuje Polski. Kościół w Europie potrzebuje świadectwa wiary Polaków”. Tylu proroków naraz nie mogło się mylić.

Leksykon kuriozów

„Jesteś tym, co jesz” – głosi stare, mądre przysłowie.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 46/2011

W XXI wieku większość chrześcijan zdaje już sobie sprawę z tego, na jakim świecie żyje. Współczesna cywilizacja niemal codziennie stawia nas wobec praktyk radykalnie sprzecznych z nauką Chrystusa. Walka z wiatrakami śmierci, takimi jak aborcja czy eutanazja, zmusza nas do zachowania powagi. Trudno żartować, gdy gra toczy się o ludzkie życie. Jednak każdy z nas spotyka się na co dzień również z sytuacjami groteskowymi, symptomatycznymi dla dzisiejszej obyczajowości. Aby wychwycić te absurdy, nie trzeba wielkiej wiary. Wystarczy odrobina zdrowego rozsądku. W przerwie między jedną a drugą odsłoną walki z wiatrakami postanowiłem sporządzić leksykon zjawisk, które w mniejszym stopniu mnie smucą. Za to bardzo śmieszą.

Biała kawa, czyli konsumpcjonizm. Ilekroć jestem w kawiarni, kelnerka proponuje mi gigantyczny kubek z mlekiem i syropem. Podobno także z domieszką kawy, tyle że nijak nie da się tego zweryfikować. Ponieważ mlekiem opiłem się w dzieciństwie i akurat nie cierpię na kaszel, informuję, że chodziło mi o coś innego. Wówczas kelnerka mozolnie nastawia ekspres, jednocześnie podtykając mi pod nos mleko i cukier. Gdy mówię: – Dziękuję, to niepotrzebne, ona robi wielkie oczy. – To znaczy nie chce pan mleka? – upewnia się, jakby czarna kawa była czymś w rodzaju wyciągu z kwiatu paproci. Oto znak naszych czasów. Dawniej napój z ziaren kawowca kojarzył się z „małą czarną”, dzisiaj obowiązkowo musi być „duży biały”. Oczywiście, o gustach się nie dyskutuje, ale mam wrażenie, że jeszcze kilka lat temu proporcje między amatorami kawy czarnej a miłośnikami białej były wyrównane, z lekką przewagą tych pierwszych. Dziś większość konsumentów wybiera kawę ze wszystkimi możliwymi dodatkami w myśl zasady „Więcej znaczy lepiej”. A tradycjonalista, który naprawdę wie, czego chce, w kawiarni czuje się jak intruz.

Sushi nad Wisłą, czyli multikulturalizm. Jak można nie widzieć nic śmiesznego w globalnej karierze sushi, pozostaje dla mnie tajemnicą. Charakterystyczna, ściśle związana z egzotyczną kulturą potrawa w ostatnich latach stała się ulubionym przysmakiem także nad Wisłą. Kochani Polacy! Nie to, żebym kwestionował wrażliwość waszych podniebień, choć osobiście nie gustuję w surowej rybie z oceanu. Zastanawia mnie tylko łatwość, z jaką mieszkaniec współczesnej cywilizacji składa własne menu z elementów różnych, często sprzecznych ze sobą kuchni. „Jesteś tym, co jesz” – głosi stare, mądre przysłowie. Czy to znaczy, że wcinając sushi, stajemy się Japończykami? Gorzej. Wychowani w radykalnie odmiennej kulturze, zamieniamy się w hybrydy pozbawione spójnego obrazu świata. Miszmasz w żołądach przekłada się na brak konsekwencji w myśleniu i tłumi poczucie tożsamości, a to już nie przelewki. Może więc, moi drodzy, mimo wszystko wrócicie do śledzia w oleju? W naszym wspólnym, dobrze pojętym interesie. Śledź też ryba i to wyrazista w smaku, a nie mdła jak marzenie o wielkim świecie.

Kościotrup w czapce, czyli moda. Umówmy się: chudy facet w czapce, siedzący w ogrzewanym pomieszczeniu, wygląda głupio. Bo niby do czego mu ta czapka? Zimno mu w uszy czy jak? Jeszcze głupiej wygląda chudy facet w czapce, siedzący w ogrzewanym pomieszczeniu i jedzący sushi. Ten nie tylko razi estetycznie, ale także kulturowo, bo sushi wykorzenia, i moralnie, bo je się zawsze z odkrytą głową. Niestety, świat mody rządzi się dziś własnymi prawami. Pół biedy z modelkami płaskimi jak opłatek, ale zniewieściali mężczyźni, poprzebierani w za ciasne wdzianka ze zwisającymi paseczkami, wyglądają jakby odgrywali jakiś happening. A najśmieszniejsze, że żaden z popularnych projektantów nie przejmuje się potrzebami i gustami tzw. zwyczajnych ludzi. Zupełnie jak artysta po Akademii Sztuk Pięknych, wystawiający instalacje wideo. Albo reżyser teatralny, robiący z Hamleta geja. Oglądając dzisiejsze wykwity mody, sztuki i teatru, zawsze myślę o znajomym małżeństwie krawców, którzy szyją księżom sutanny na miarę. Na tle współczesnych projektantów to artyści z krwi i kości!

Jesteśmy sławni, czyli celebrytyzacja. Najpierw sądziłem, że odgrywają swoje role dla śmiechu, autoironicznie, żeby przestała ich szantażować własna próżność. Ale odkąd Marcin Meller publicznie nazwał się celebrytą, szczęka mi opadła. Oni tak poważnie, w przekonaniu, że dziś można być autorytetem, nie osiągnąwszy absolutnie nic wartościowego. Niestety, jest to słuszne przekonanie. Pół narodu ogląda „Śniadanie mistrzów”, a w kolorowej prasie śledzi epizody „z życia gwiazd”. A później przenosi prezentowany tam wzór relacji na całkiem poważne dziedziny życia publicznego: Kościół, politykę, kulturę. Dla ofiar celebrytyzacji biskup staje się sąsiadem, któremu zazdroszczą samochodu. Polityka oceniają po jakości butów. A poetę nazywają „pucułowatym ministrantem” tylko dlatego, że ma lekką nadwagę i pisze felietony do „Gościa Niedzielnego”. OK. Może i poeta powinien postawić na sport, ale wtedy stałby się chudym facetem, zacząłby nosić czapkę w ogrzewanym pomieszczeniu i konsumować sushi. Niechybnie przestałby pisać wiersze i zostałby celebrytą, a tego – proszę mi wierzyć – nie znieśliby nawet czytelnicy tabloidów.

piątek, 18 listopada 2011

Patriotyzm bezobjawowy

Dawniej obowiązywała zasada: co w sercu, to na języku, a także w gestach i na sztandarach. Dziś wprowadza się całkowity zakaz ujawniania tradycyjnego systemu wartości. Dlaczego?

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 16 listopada 2011

Podczas Euro 2012 polscy piłkarze będą występować bez orła na piersi. Taką decyzję podjął PZPN w porozumieniu z firmą Nike. Kibice się burzą i żądają przywrócenia polskiego godła na reprezentacyjnych koszulkach. Wiadomo – faszyści. Natomiast ludzie cywilizowani cierpliwie tłumaczą, że tożsamość narodową należy nosić w sercu. Nie wyjaśniają tylko, co mają zrobić kadrowicze o imionach Eugen czy Damien, którzy w sercu przechowują głównie oszczędności. Wraz z wizerunkiem orła znika jedyny element identyfikujący ich z Polską.

Florent Dumont, globalny menadżer firmy Nike, próbuje nas przekonać, że nic się nie stało. – Wiedząc, że polska historia nierozłącznie związana jest z "Solidarnością", z powstaniami i dumą narodową, staraliśmy się działać tak, aby te wspaniałe wartości oddać w naszym sprzęcie – zapewnia z uśmiechem. Ale sprzęt jaki jest, każdy widzi. Przynajmniej ja nie zauważyłem husarskich skrzydeł przyczepionych do rękawów.

Tożsamość narodowa futbolistów to nie pierwsza wartość, którą ludzie cywilizowani zamierzają uwięzić w komorze sercowej. To samo dotyczy uczuć patriotycznych przeciętnych Polaków. Gdy tylko chcemy je wyrazić publicznie, składając hołd ofiarom katastrofy smoleńskiej czy idąc w Marszu Niepodległości, natychmiast pojawia się stadko celebrytów informujące, że jesteśmy jacyś nienormalni, ponieważ prawdziwy patriota swoją miłość do ojczyzny skrywa w sercu. Podobno oni tak robią i właśnie dlatego ich patriotyzm jest trudny do zauważenia. A stosując terminologię medyczną – bezobjawowy.

Identycznie jest z wiarą chrześcijańską. Bywa tolerowana, dopóki nie bronimy krzyża w przestrzeni publicznej, nie uczestniczymy w procesji Bożego Ciała, nie żegnamy się przed jedzeniem i nie dajemy się namówić na golonkę w piątek. Gdy się na to decydujemy, musimy znosić agresję pijanego motłochu, happeningi Pana Motyla albo ironiczne komentarze celebrytów, zgodnie twierdzących, że autentyczny chrześcijanin nie obnosi się ze swoją wiarą, lecz magazynuje ją – no gdzie? – oczywiście w sercu.

Dawniej obowiązywała zasada: co w sercu, to na języku, a także w gestach i na sztandarach. Dziś wprowadza się całkowity zakaz ujawniania tradycyjnego systemu wartości. Dlaczego? Według projektantów nowego wspaniałego świata, manifestowanie patriotyzmu i wiary jest narzędziem poniżania innych. Prawdopodobnie chodzi o poniżanie kosmopolitów, kosmonautów i kosmitów. W każdym razie wszystko, co dla nas najcenniejsze, powinno do końca naszych dni pozostać w centralnym narządzie układu krwionośnego i nie ma prawa pokazać się na spacerniaku. W sercu robi się strasznie ciasno. Tylko czekać, aż skończy się to zawałem.

Są jednak ideologie i wierzenia, które w sercu zdecydowanie się nie mieszczą i muszą być wylewane na zewnątrz. To społeczny tumiwisizm, globalizm, ateizm, satanizm, antyklerykalizm, współczucie dla emerytowanych esbeków i tajnych współpracowników oraz miłość do gejów. Jak się okazuje, tylko ludzie cywilizowani mogą odkręcać kurek swego serca i wylewać uczucia w formie parad równości, listów otwartych, a nawet ustaw sejmowych. Najwyraźniej ich manifestacje nikogo nie ranią ani nie poniżają.

Mimo wszystko uważam, że nie warto przechodzić na patriotyzm bezobjawowy. W świecie coraz powszechniejszej aksjologicznej amnezji należy wziąć przykład z najbardziej świadomych mieszkańców Macondo z powieści Sto lat samotności Gabriela Garcii Marqueza (marksisty, który prozą potrafił czasem napisać coś sensownego). Chroniąc naród przed całkowitym zanikiem pamięci, musimy pędzelkiem umoczonym w farbie podpisywać pomniki narodowych bohaterów: prawda, odwaga, wierność.

Ponieważ jednak może nadejść dzień, kiedy ludzie będą rozpoznawać wartości po napisach, ale zapomną ich przeznaczenia, należy rozszerzyć tę praktykę. W Warszawie przy Krakowskim Przedmieściu postawić tablicę z tekstem: „To jest niepodległość, trzeba o nią zabiegać, żeby jej nie stracić”. Na każdej z granic umieścić napis: „Polska jest wspólnotą żywych i umarłych”, a na Jasnej Górze inny, nieco większy: „Bóg istnieje”.

Pisarze, o których nie trzeba głośno mówić

W sobotę 12 listopada w warszawskim klubie „Hybrydy” wziąłem udział w panelu dyskusyjnym z cyklu „Jakie elity dla Rzeczypospolitej?”






Debatę zatytułowaną „Pisarze, o których nie trzeba głośno mówić”, zorganizowaną przez Stowarzyszenie Twórców dla Rzeczypospolitej, poprowadził Marek Nowakowski. Przewodniczący kapituły Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza przedstawił skomplikowane losy autora „Drogi donikąd” i przeczytał bardzo ciekawe fragmenty swojej autobiografii literackiej, ukazujące mentalność peerelowskich salonów. Jacek Bartyzel mówił o mechanizmie wykluczeń w życiu literackim na Zachodzie, a Maciej Urbanowski opowiedział o problemach z recepcją twórczości Ferdynanda Goetla. Ponadto wypowiadali się m.in. Andrzej Dobosz, Wawrzyniec Rymkiewicz, Bronisław Wildstein, Rafał Ziemkiewicz oraz niżej podpisany. Zapis mojego wystąpienia w formacie mp3 można odsłuchać lub ściągnąć z TEJ STRONY.

Autorem prezentowanych wyżej zdjęć z panelu jest Tomasz Michalak.

czwartek, 17 listopada 2011

Multimedia

Kulturalny wieczór z Jedynką: Poeta spraw fundamentalnych. X edycja Nagrody im. Józefa Mackiewicza. Z laureatem Wojciechem Wenclem oraz przewodniczącym kapituły Markiem Nowakowskim rozmawia Ewa Heine. Zapis audycji wyemitowanej 16 listopada 2011 r. godz. 23.25. POSŁUCHAJ W SERWISIE POLSKIEGO RADIA

Nagroda Mackiewicza dla Wojciecha Wencla. Mówią: Rafał Ziemkiewicz, Jacek Bartyzel, Wojciech Wencel, Bronisław Wildstein. Materiał zrealizowany przez telewizję internetową RAZEM.TV. LINK DO NAGRANIA

Wojciech Wencel: Największym autorytetem jest dla mnie Ojciec. Zrozumiałem to po Jego śmierci. Materiał zrealizowany przez telewizję internetową RAZEM.TV. LINK DO NAGRANIA

Ivan Martin Jirous R.I.P.

Dziesiątego listopada w Pradze zmarł w wieku 67 lat wybitny czeski poeta, jeden z dziewięciu byłych więźniów reżimu komunistycznego, którzy w 2008 roku użyczyli swojego głosu do nagrania mojej „Drogi Krzyżowej”.





Jirous, powszechnie znany jako Magor, to legenda podziemia w Czechosłowacji. Studiował historię sztuki na Uniwersytecie Karola, ale ze względu na antykomunistyczne poglądy został pozbawiony prawa do wykonywania zawodu. Pracował jako nocny stróż i ogrodnik, jednocześnie budując podziemny ruch kulturalny. Podpisał Kartę 77, wiersze publikował w drugim obiegu i w pismach emigracyjnych. Był kierownikiem artystycznym zespołu Plastic People of the Universe, któremu w czasach komunizmu organizował nielegalne koncerty. Wielokrotnie skazywany za „działalność wywrotową” i „pasożytnictwo”, w sumie spędził w więzieniach ponad osiem lat.

W 2008 roku Magor wraz z ośmioma innymi byłymi więźniami politycznymi zgodził się nagrać interpretację mojego tekstu „Drogi Krzyżowej”. Słuchowisko „Křížová Cesta. Velké Pátky 20. století" było emitowane przez Czeskie Radio i zostało wydane na płycie CD. Po premierze w Instytucie Polskim w Pradze, dzięki pośrednictwu moich przyjaciół: Miloša Doležala i Josefa Mlejnka, miałem okazję poznać Magora osobiście.

Requiescat in Pace.

Przywrócić pojęciom ich pierwotne znaczenia

Dwie recenzje „De profundis” w nowym numerze „Arcanów”


Tak. Chodzi o honor. A także o kilka innych pojęć, którym odebraliśmy sens. Także o słowo „ojczyzna”. Także o słowo „Bóg”. Rozumieć wiersz w taki właśnie sposób: jako narzędzie przywracania słowom ich „wygłosu pierwszego” (jak by powiedział Norwid). (...) W każdej sytuacji Wencel wchodzi w słowo swym wielkim poprzednikom, uczestniczy w rozmowie. Bywa polemiczny, apologetyczny, empatyczny, jeszcze raz mocno podkreślając dialogowy charakter literatury, jej nieuchronne, życiodajne zakorzenienie w przeszłości. (...)

(Grzegorz Rapcia, „Honor”)

(...) Teraz potrzebny jest patos, nie wszędobylska ironia. Temu były poświęcone ostatnie, „ciemne” księgi herbertowskie i ich przesłanie – postulat przywrócenia pojęciom pierwotnego znaczenia. Inaczej nie będziemy mieli narzędzia do opisu realnego świata: „Trzeba rozrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości” (Stefan Żeromski, III akt dramatu „Sułkowski”). Wojciech Wencel tomem „De profundis” staje w jednym szeregu obok naszych największych mistrzów metafory i mowy wiązanej – obrońców pamięci, ojczyzny i wolności. To głos czysty jak źródlana woda. Jeden z najważniejszych i najdonioślejszych głosów polskiej poezji ostatniej dekady.

(Jerzy Gizella, „Poeta wolność ubezpieczający”)

Więcej w 101. numerze dwumiesięcznika "Arcana" (dostępnym w empikach).

wtorek, 15 listopada 2011

"Rosa Canina" w wykonaniu solistów operowych (premiera)




Muzyka:

MARIUSZ DUBRAWSKI

Wykonanie:

MAŁGORZATA KUBALA (sopran)

ROBERT CIEŚLA (tenor)


Rosa Canina

Pamięci pomordowanych w Katyniu

Zakwitała białym kwiatem dzika róża
na podwórzu tuż przy murze kolegiaty
łagodniejsza niż w opisie Linneusza
oswajana pastoralnym krajobrazem

zamiast piąć się jak winorośl aż do okien
i plądrować co nie było jej pisane
powściągała młode pędy jak wierzchowce
wierna ziemi gdzie kanonik ją posadził

miała urok cichych stepów i kurhanów
a jej zapach był tak mocny i niezwykły
że przyciągał wszystkie panny na wydaniu
jednocześnie drażniąc inne obce zmysły

o północy kiedy usnął ksiądz nad psalmem
przyszli zimni ogrodnicy na podwórze
by wywabić woń wierności raz na zawsze
kradnąc różę z jej ojczyzny światłolubnej

przeszczepili krzew rękami czerwonymi
do krainy wiecznych śniegów leśnych trolli
klęli przy tym niczym szewcy i szydzili:
krnąbrne zielsko powiedz kto cię stąd wyzwoli

lecz nie dała się ujarzmić dzika róża
krewkie palce starły się od ostrych kolców
bardziej harda niż w opisie Linneusza
rosła sezon nie wydając im owocu

oszaleli ogrodnicy z bezsilności
wyrywali krzew gwałtownie pęd po pędzie
zakopali go bez świadków w czarnym borze
pewni że już nie obrodzi i nie wzejdzie

lecz gdy pękła leśna grobla po roztopach
świat zobaczył to co było mu pisane:
żywa skórka obrastała dół jak błona
wewnątrz pestki podobne do czaszek

(wiersz z tomu "De profundis")

niedziela, 13 listopada 2011

Płoniemy, a nie giniemy

Z Wojciechem Wenclem, poetą, laureatem tegorocznej Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza, rozmawia Agnieszka Żurek

"Nasz Dziennik" 12-13 listopada 2011

11 listopada odebrał Pan Nagrodę Literacką im. Józefa Mackiewicza za "De profundis". Po raz pierwszy nagroda ta została przyznana za tomik poetycki. Na medalu, który został Panu wręczony, widnieje cytat z Józefa Mackiewicza - "Jedynie prawda jest ciekawa". Tylko poezja poszukująca prawdy może być autentyczna?

- Myślę, że szczególnie dotyczy to poezji. W prozie dążenie do prawdy często sprowadza się do realizmu, obyczajowego czy historycznego, który jest cenny dla kultury, ale rejestruje jedynie powłokę rzeczywistości. Dojrzała poezja sięga głębiej, do samej istoty bytu. Zwykle posługuje się zmysłowym konkretem, ale zarazem posiada wymiar metafizyczny. Nawet gdy odnosi się do faktów historycznych, jednocześnie dotyka tajemnicy istnienia, cierpienia, dobra i zła. Nieco uogólniając, można powiedzieć, że jeśli powieściopisarz przedstawia losy człowieka czy narodu, to poeta próbuje opisać ich duszę. Jedno i drugie świadectwo prawdy jest bardzo potrzebne, zwłaszcza tu i teraz, w Polsce - jak to ujmuje Jarosław Marek Rymkiewicz - nierzeczywistej, zredagowanej przez media. Trzeba jednak pamiętać, że ta nierzeczywistość jest dużo starsza niż współczesne media. Na przykład Thomas Stearns Eliot w "Ziemi jałowej" z 1922 r. pisał o Londynie jako Nierzeczywistym Mieście. W każdym społeczeństwie, gdzie ludzie tracą absolutny punkt odniesienia, życie staje się wegetacją bez znaczenia, kontrolowaną przez fantomy. Wolna literatura jest dziś jedną z ostatnich redut prawdy o Bogu, człowieku i konsekwencjach jego wyborów.

Czy Pana zdaniem, w świecie poezji, podobnie jak w życiu duchowym, istnieją "błędne ogniki", zjawy prowadzące na manowce, a podające się za przewodników? Jakie niebezpieczeństwo kryje się w deprecjonowaniu roli poezji bądź próbach jej infantylizowania czy też zamknięcia w "getcie estetyki"?

- Takich "błędnych ogników" jest bardzo wiele. Choćby przekonanie, że poezja to wyłącznie język, izolujące ją od realnego życia i redukujące autora do roli kuglarza słów. Wielu współczesnych poetów wierzy, że projekcje ich umysłu mają wartość autonomiczną. Tymczasem jej główną wartością jest zdolność do opisywania autentycznych ludzkich doświadczeń w taki sposób, żeby czytelnicy czerpali z tego piękno, nadzieję, poczucie sensu świata i własnej godności. Język jest ważny jak glina dla garncarza, ale jeśli się go absolutyzuje, staje się jałowy. Po drugie, całkowita eliminacja mowy wysokiej, która jest naturalnym językiem śmierci, miłości, wiary. Po trzecie, kult oryginalności. Niektórzy sądzą, że uda się im stworzyć coś zupełnie nowego. Ale oryginalność w literaturze osiąga się nie przez błysk geniuszu, lecz przez wierność prawdzie. Trzeba wyruszyć w drogę do źródeł polszczyzny po śladach dawnych poetów, zaczerpnąć stamtąd żywej wody, a potem długo wracać, wydeptując własną ścieżkę, która miejscami łączy się z innymi ścieżkami, potem znów biegnie sama... Ten powrót od przedwiecznego Słowa do słowa poetyckiego to pisarska dojrzałość. Jacques Maritain mówił wprost: "Tradycja i karność są prawdziwymi żywicielkami oryginalności".
Słusznie pani zauważyła, że społeczna rola poezji jest dziś kwestionowana przez samych poetów. Sprowadzili oni twórczość do poziomu infantylnej gry towarzyskiej dla garstki znajomych, najczęściej też piszących. Ich ideał wiersza to inteligentny dowcip. Występując na różnych slamach i festiwalach, chcą przede wszystkim błysnąć humorem. Dlaczego tak się dzieje? Poeci, najczęściej młodzi mężczyźni, cierpią na te same choroby cywilizacyjne co ich rówieśnicy. Są słabi, ociężali duchowo, boją się trudnych decyzji, uciekają od wielkich wyzwań, bo nie wierzą, że mogliby im sprostać. Szczytem ich marzeń jest awans w środowiskowej hierarchii, ewentualnie Nagroda Nike, czyli odpowiednik kariery w firmie. Bronią tej swojej małej stabilizacji, zgodnie twierdząc, że dotarcie z wierszami pod strzechy jest już niemożliwe. To oczywiście wykręt, bo ludzie wciąż potrzebują poezji, zwłaszcza w kontekście dramatycznych doświadczeń prywatnych czy wspólnotowych, takich jak smoleńska tragedia. Tyle że musi to być poezja pisana krwią, wiarygodna, a do tego poruszająca problemy istotne nie tylko dla autora. Żeby podjąć takie wyzwanie, młodzi twórcy musieliby mieć poczucie powołania, nieskrępowaną wyobraźnię, odporność na szyderstwa, gotowość do zmierzenia się ze skostniałymi formami polskiej kultury, sporo cierpliwości i trochę romantyzmu. Do nabycia tych cech niektórym moim starszym kolegom wystarcza siła woli, zakorzenienie w tradycji niepodległościowej albo w Herbertowskim etosie inteligenta. Dla mnie kluczowa jest relacja z Bogiem, bez której nie byłbym zdolny do zrealizowania żadnego marzenia.

Skoro rozmawiamy o współczesnej literaturze, z czego Pana zdaniem może wynikać paradoks zalewu literatury opisującej rozkład - czy to ten pojmowany dosłownie, czy też ten moralny, pod warunkiem jednak, że nie będzie zawierał otwarcia na żadną inną perspektywę - przy jednoczesnej histerycznej ucieczce od tematu śmierci, jeśli będzie to śmierć męczeńska, śmierć za Ojczyznę?

- Genezę tej "bebechowatości" doskonale opisał Witkacy jako skutek rewolucji bolszewickiej. Odwracając się od metafizyki, twórca skupił się na opisywaniu własnej egzystencji na poziomie fizjologii. "Niemyta dusza" straciła swój "rozpęd do nieskończoności", a więc czynnik decydujący o człowieczeństwie. Przedłużeniem tego nurtu jest współczesny "banalizm". Dzisiejsi "artyści" uwielbiają babrać się w bebechach, licząc na zaszokowanie odbiorcy, natomiast panicznie boją się duchowego rozwoju. Dlatego odrzucają perspektywę eschatologiczną, która przenosi doświadczenie rozkładu na wyższy poziom i może stać się początkiem zmiany. "Śmierć męczeńska", "śmierć za Ojczyznę" - te wartości irytują, bo kłócą się z ideą powszechnego upodlenia, wyrywają ludzi z letargu, tłumią zwierzęce popędy. Także sztuka, która - zgodnie ze słynnym zdaniem Arystotelesa - "oczyszcza żądze", jest dziś przedmiotem agresji. Po opublikowaniu "De profundis" wielokrotnie byłem oskarżany o "nekrofilię", choć każdy wiersz w tym zbiorze jest dokumentacją zwycięstwa nad śmiercią. Choćby "Wołyń 1943", gdzie historyczna fotografia poćwiartowanej dziewczyny zostaje porównana do obrazu Fra Angelico "Zwiastowanie". Zbrodnicza machina tego świata potrafi zniszczyć ciało, ale nie jest w stanie odebrać człowiekowi godności ofiarowanej mu przez Boga. Tym, co drażni dzisiejszych krytyków, nie jest naturalizm śmierci, ale przeciwnie - ukazanie jej jako części życia.

Pana tomik poezji "De profundis" powstał w szczególnym momencie, został wydany w 2010 roku. Jest swoistym "Apelem Poległych". Przywołuje Pan w nim tragiczne wydarzenia naszej historii, takie jak rzeź wołyńska czy mordy dokonane na uczestnikach "powstania antykomunistycznego", jak nazywano działalność żołnierzy NSZ czy WiN. Czy katastrofa smoleńska była momentem, kiedy ludzie ci na nowo "stanęli do Apelu", jeszcze raz ogłosili gotowość do obrony Ojczyzny?

- Takie miałem doświadczenie w trakcie pisania. Odczuwałem niemal fizyczną bliskość dawnych bohaterów. Przychodzili w milczeniu i ustawiali się w szeregu, jakby obrona Ojczyzny razem z nami, żywymi, była dla nich oczywistością. Tym, co szczególnie zwracało uwagę, był ich spokój. Nie przypominali zbłąkanych duchów z "Dziadów" Mickiewicza, nie skarżyli się na swój los, nie dziwili się też temu, co stało się w Smoleńsku. Biło od nich jakieś wieczne światło. Zrozumiałem, że polskość, którą wspólnie niesiemy, jest niezniszczalna, błogosławiona przez Boga. Trzeba tylko być jej wiernym. To samo dotyczy dawnych poetów, których głosy rozpoznawałem na poziomie języka. Razem stanęliśmy na granicy śmierci, między światem doczesnym a wiecznym, i nawoływaliśmy się jak ptaki nad przepaścią. Było to doświadczenie tak sugestywne, że czasami traciłem pewność, który głos dobiega ze współczesnej Polski, a który z zaświatów. Te niezwykłe przeżycia sprawiły, że traktuję "De profundis" jako tom, który nie należy wyłącznie do mnie. To raczej spisana w natchnieniu, wielogłosowa opowieść o istocie polskości, wyrażenie tego, co jest wspólne nam wszystkim. Od momentu wydania tej książki dostałem kilkadziesiąt listów i e-maili z podziękowaniami od czytelników. Wielu z nich odnalazło w "De profundis" własną miłość do Polski, bliskie sobie obrazy i metafory. Niektórzy płakali w trakcie lektury, uczyli się fragmentów na pamięć. Dzięki tym wierszom i spotkaniom autorskim otworzył się przede mną żywioł polskiego patriotyzmu. Spotkałem setki osób, którym nie trzeba niczego tłumaczyć, bo - w odróżnieniu od krytyków - od dzieciństwa przechowują w sobie ikonografię polskości. "De profundis" to literacka wykładnia tego, co istnieje w ich sercach i wyobraźni.

Istnienie tej wspólnoty, przekraczającej nie tylko ramy przestrzeni, ale i czasu, wzbudza ogromny sprzeciw. O czym, Pana zdaniem, świadczy trwająca w Polsce od ponad półtora roku "walka z duchami", która oznacza również walkę z Pana poezją? Walczy się z pamięcią o poległych, a nawet z materialnymi dowodami tej pamięci, zawartymi często w symbolice światła. Znicze nagle stały się śmieciami, a pochodnie - atrybutem faszystów.

- Duchy ciągną nas za rękaw, burzą święty spokój, przypominają o biografiach przodków, zmuszają do opowiedzenia się wobec wspólnotowego doświadczenia. A większość Polaków chce wegetować, czyli bogacić się i bezrefleksyjnie korzystać z uroków życia. Światło trzeba zgasić, żeby nie odsłaniało grozy i wspaniałości polskiego losu. Oprócz zniczy i pochodni nośnikami tego światła bywają wiersze, stąd Agata Bielik-Robson na łamach "Rzeczpospolitej" już dwa tygodnie po katastrofie smoleńskiej nazwała Rymkiewicza i mnie "cholernie niebezpiecznymi poetami". Jestem przekonany, że uczestniczymy dziś w wielkiej wojnie cywilizacyjnej, której stawką jest nie tylko przyszłość Polski, ale i Europy. Nasi przeciwnicy chcą całkowicie wyrugować z kultury metafizykę, patriotyzm i pamięć o dawnych Polakach. To nowe zjawisko, bo nawet komuniści, którzy "redagowali" historię metodą białych plam, nie odważyli się wypowiedzieć polskiej duszy wojny totalnej. Oczywiście, mówimy tu o głębszych przyczynach "walki z duchami", bo np. dla obecnej władzy ma ona charakter ściśle partyjniacki. Jej celem jest niedopuszczenie do ugruntowania mitu Lecha Kaczyńskiego - zjawiska, które mogłoby zmienić preferencje wyborcze. Ci, którzy próbują gasić światło, zapominają o jednym. Nasze znicze i wiersze nie płoną ludzką mocą. Odpalamy je od Chrystusowego paschału. Dopóki tak jest, światło będzie świecić w ciemności i ciemność go nie ogarnie.

Ci, którzy odeszli już do wieczności, także są z nami. W tomiku "De profundis" nazywa Pan śp. Annę Walentynowicz "Panią Cogito". Czy Anna Solidarność i Zbigniew Herbert, autor "Guzików" wraz z ich niemal profetycznym wersem "i dymi mgłą smoleński las", są szczególnymi patronami tego ostatniego czasu, jaki przeżywamy od 10 kwietnia 2010 roku?

- Powiem więcej: są wśród nas na Krakowskim Przedmieściu podczas każdej smoleńskiej miesięcznicy. Patronami tych spotkań są bł. ks. Jerzy Popiełuszko i bł. Jan Paweł II, a pośrednio także ks. Prymas Stefan Wyszyński. To prorocy narodowego powstania, które - wierzę w to głęboko - doprowadzi do zbudowania cywilizacji chrześcijańskiej, promieniującej na cały świat. Ich świadectwa, do niedawna traktowane jako patetyczne albo niezrozumiałe, nagle stały się zadziwiająco aktualne. Herberta właściwie trzeba dziś czytać na nowo, bo każdy jego wiersz brzmi jak komentarz do polskiego życia po Smoleńsku. Bez niego i Anny Walentynowicz nie potrafilibyśmy bronić spraw - po ludzku - przegranych. A testament naszych wielkich duchownych nadaje temu wysiłkowi sens głębszy od heroizmu. Jest zapowiedzią ostatecznego zwycięstwa nie tylko w niebie, ale już tu, na ziemi.

"Jeszcze Polska nie zginęła, póki my giniemy" - tak zaczyna się napisany przez Pana 10 kwietnia 2010 r. wiersz "In hora mortis". Czy oznacza on, że Polska wciąż żyje, bo Bóg nadal uznaje ją za godną, żeby w jej imieniu przelewać krew?

- Bóg bardzo kocha Polskę. Dlatego nie pozwala nam upodobnić się do innych narodów europejskich. Wciąż z nami dialoguje, przeprowadza przez granicę śmierci, żeby odsłonić głębię wieczności i wyzwolić nas z lęku. Ta miłość jest trudna do wytłumaczenia, bo po wyjściu z komunizmu zasadniczo odwróciliśmy się od Stwórcy, postanowiliśmy żyć po swojemu, odrzucając przygotowaną dla nas historię. A jednak Bóg nieustannie widzi w nas potencjał, co wyjawił św. Faustynie Kowalskiej: "Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli Mojej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Moje".

Czego, Pana zdaniem, dzisiaj, w listopadzie 2011 roku, wymaga od nas Polska? Do czego zobowiązują nas - mówiąc Pana słowami - "wierne oczy poległych"?

- Urodziliśmy się Polakami, żeby realizować nie tylko osobiste powołanie do małżeństwa, kapłaństwa czy samotności, lecz także wspólnotową misję. Musimy niezmiennie kochać wolność, stawać po stronie "poniżonych i bitych", czerpać z romantycznej tradycji, stawiać sobie wielkie wyzwania, nie popadać w jałowy konsumpcjonizm, bo - jak mówił Jan Paweł II - każdy z nas ma swoje Westerplatte. Trzeba żyć na serio, w gotowości do poświęcenia życia dla Boga i Ojczyzny, tak jak wcześniejsze pokolenia. Musimy być ofensywni: nie tylko bronić niepodległości własnego państwa, ale także szukać wspólnych wartości z innymi narodami, zwłaszcza w Europie Środkowej. Wreszcie musimy być pokorni wobec własnej historii. Pamiętać, że nic, co się zdarza, nie dzieje się przypadkiem. Dlatego nie wolno nam popadać w polityczną gorączkę, zniechęcać się przegranymi wyborami, obrażać się na Boga, że nie dostosował się do naszego terminarza. To my mamy dostosować się do Jego planu. Cierpliwie budować przestrzeń wolności wokół siebie, a kiedy trzeba, stawać do walki, nie oczekując natychmiastowej nagrody.

Dziękuję za rozmowę.






















DE PROFUNDIS

Pamięci Andrzeja Trzebińskiego

Z głębokości wołałem do Ciebie Panie
a Tyś mnie ogniem namaścił jak mirrą
i stałem się żywą pochodnią tragarzem mocy
w rodzinnym kraju rozświetlałem drogę umarłym
i dostrzegli ślad Twojej stopy na brzegu rzeki
nieduże wgłębienie na piasku pośród wierzb
i przychodzili po ogień którym moje ciało
zajęło się od Twojego jak od świecy paschalnej
śpiewali psalmy dziękczynne łamali chleb
bo byli martwi a ożyli zaginęli a odnaleźli się
i ruszyliśmy ognistą procesją do kresu nocy
okiennice mijanych domów zatrzaskiwały się
węże drutów kolczastych kąsały nam pięty
lecz widać było z oddali że płoniemy a nie giniemy
kąpiemy się w ogniu a nie spalamy się
aż po czterdziestu latach wędrówki
w ciemnej dolinie zaczęły migotać światła
maleńkie jasne punkty na mapie imperium
i było ich coraz więcej więcej więcej
wspięliśmy się na górę żeby objąć całość
i stamtąd zadziwieni ujrzeliśmy milion gwiazd
zupełnie jakby ktoś pochylił się nad śpiącym
kontynentem i szepcząc ojcowską modlitwę
okrył go płaszczem nieba

Wybieram upór i trwanie

Z Wojciechem Wenclem, poetą, laureatem Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza, rozmawia Krzysztof Masłoń

"Rzeczpospolita" (dodatek "Plus Minus") 12-13 listopada 2011

Jakie, pańskim zdaniem, są obowiązki poety? A jakie poety polskiego?

Chciałby pan pewnie usłyszeć: „Jestem polskim poetą i mam obowiązki polskie". Nic z tego. Poeta, niezależnie od narodowości, ma tylko jeden obowiązek: oddać wszystkie swoje siły i umiejętności na usługi dzieła, które tworzy. Podporządkować się jego wewnętrznej logice i nie burzyć jej żadną kalkulacją. Dla mnie jako chrześcijanina dodatkowo ważna jest kategoria powołania do służby artystycznej, o której jednym głosem mówili Jacques Maritain i Jan Paweł II. Staram się służyć pięknu, prawdzie i ludziom. Jednak drogą do tego nie jest realizacja społecznych zamówień, lecz pogłębianie własnej relacji z Bogiem, zgodnie z zasadą: „Jakim kto jest, takie dzieła wykonuje". Myślę, że wraz z dojrzewaniem wiary moja wyobraźnia stawała się przez lata – mówiąc słowami Herberta – „narzędziem współczucia". To doświadczenie przygotowało mnie do pisania o bolesnych losach Polaków.

Za sprawą wierszy Jarosława Marka Rymkiewicza, a i pańskich utworów, powróciła do publicznego dyskursu zapomniana zda się – od romantyzmu, a może i oświecenia – poezja obywatelska.

Nie wiem, jakie są intencje Rymkiewicza, ale własnych wierszy z „De profundis" nie nazwałbym obywatelskimi. To poezja wyrastająca z doświadczenia wspólnotowego, jednak polskość jest w niej traktowana metafizycznie, a nie politycznie. Wizja ciał oficerów z Katynia, które, ulegając rozkładowi, dosłownie stają się solą ziemi, to dla mnie coś więcej niż liryka obywatelska. Dotyczy to również wierszy wołyńskich, w których męczeństwo ma wymiar uniwersalny, a polskość pojawia się wyłącznie w swym mistycznym związku z chrześcijaństwem. Jeśli się nie mylę, tylko jeden wiersz – „Do Jana Lechonia"– ma charakter ściśle obywatelski, może być odczytany jako polemika z dzisiejszymi próbami ucieczki od tragizmu polskiej historii. Jednocześnie oczywiście chciałbym, aby te wiersze choć w niewielkim stopniu przyczyniły się do powrotu do polskiej kultury patriotycznej ikonografii, przypomniały traktowane po macoszemu miejsca kaźni, takie jak Wołyń, i pozwoliły czytelnikom rozpoznać polskość jako przestrzeń wielkich wyzwań, a w konsekwencji przestrzeń życia na serio, które jest alternatywą dla konsumpcyjnej wegetacji. (...)

Pełny tekst wywiadu w papierowym wydaniu "Rzeczpospolitej" oraz w płatnym serwisie internetowym gazety.

Ziemkiewicz: Dla człowieka wierzącego w Polskę śmierć nadaje sens polskości

W laudacji poświęconej "De profundis" Rafał Ziemkiewicz powiedział m.in.:

Wszyscyśmy trochę z Mickiewicza i trochę z Prusa. Trochę z Piłsudskiego i z powstań, trochę z Dmowskiego i jego trzeźwych uwag, aż do bólu cynicznych o koniecznościach geopolitycznych i o tym, że Polacy winni więcej myśleć, mniej sercem się kierować. A ten tom poezji jest wspaniałą klamrą spinającą te dwa światy. (...) Doczekaliśmy się tomu, który mimo że wynika z tradycji całej naszej romantycznej i nie tylko romantycznej wielkiej poezji, jest jednocześnie tomem niezwykle politycznym w swojej najgłębszej warstwie. Jest to poezja obywatelska, patriotyczna, tłumacząca polskość. I tłumacząca te dwa światy, które wciąż nie mogą się między sobą dogadać, choć też nie mogą bez siebie istnieć. (...)

Słowo poetyckie tym się różni od słowa prozatorskiego, czym sprężone powietrze od powietrza zwykłego. Sprężone powietrze zawiera w sobie energię, ktora jest w stanie poruszyć maszyny rozmaite, rozbić rozmaite przeszkody. I taką energię słowa ma w sobie wielka poezja, do której zaliczam także poezję naszego dzisiejszego laureata. (...) To zaledwie 30 małych karteczek wypełnionych krótkimi strofami. Ale to lektura, z którą można obcować przez długie miesiące, smakując, podążając za poetą, znajdując nawiązania. Bo jest w tych wierszach dyskusja z ogromną polską tradycją, jest w tym zapis ogromnych emocji. Jest tam, mam wrażenie, odpowiedź. A w każdym razie są tam znakomite pytania. (...)

Ten tom wierszy powstał z tragedii smoleńskiej, z połączenia tragedii smoleńskiej z innymi tragediami. Powstał ze spojrzenia jednoczesnego, jakie tylko w poezji może się udać, na tę katastrofę i na tragedię żołnierzy wyklętych, na tragedię powstańców, na tragedię pokoleń Polaków, których już nie ma, ale wciąż żyją w nas dzięki swojej śmierci. Wielu krytyków, mam wrażenie, nie zrozumiało tego problemu. (...) Stąd oskarżenia, całkowicie nietrafne, o narodową nekrofilię, o grzebanie się w grobach, o męczennictwo, o jakiś narodowy masochizm. Nie można takich oskarżeń stawiać, jeśli się zrozumie najgłębszy i zarazem niesamowicie prosty sens całej poezji Wojciecha Wencla. (...) Cóż jest sensem życia dla katolika, jeśli nie śmierć właśnie? Śmierć, która dla niewierzącego jest tragedią, absurdem i końcem wszystkiego, dlatego się ją wypiera, a myślenie o śmierci staje się czymś godnym ośmieszenia. Dla człowieka wierzącego śmierć nadaje sens. Dla człowieka wierzącego w Polskę śmierć nadaje sens polskości. Nie dlatego, że sensem polskości ma być "umrzeć", ale dlatego, że w śmierci kolejnych pokoleń ten sens można odczytać. (...) Jak sens wiary katolickiej jest w śmierci człowieka, która jest udziałem śmierci Jezusa, tak sens wiary w Polskę, sens polskości, jest w śmierci tych, którzy za Polskę umierali, bo z tej śmierci wynika życie. (...)

Fotorelacja z Domu Literatury



Członkowie Kapituły (od lewej): Zbigniew Zarywski, Stanisław Michalkiewicz,
Marek Nowakowski, Tomasz Burek
































Rafał Ziemkiewicz, Tomasz Burek


































Za blogiem Margotte (Blogpress). Więcej - TUTAJ.

Musimy być świadkami polskiej historii

Słowo wygłoszone podczas uroczystości wręczenia Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza 11 listopada 2011 roku w Domu Literatury w Warszawie




















Szanowni Państwo!

Dokładnie przed rokiem, 11 listopada 2010, mój tom poezji „De profundis” miał swoją premierę. Dziś, w kolejne Święto Niepodległości, mam zaszczyt odebrać Nagrodę Literacką im. Józefa Mackiewicza. Świadomość, że te wiersze dobrze służą narodowej wspólnocie, to dla mnie wielki honor.

Patron nagrody, Józef Mackiewicz, jest dla mnie postacią ważną na trzech poziomach.
Po pierwsze, jako pisarz potrafiący wspaniale, z czułością dla przyrody, ukazywać krajobraz historycznych polskich Kresów. Jego książki, zwłaszcza „Droga donikąd” i „Pod każdym niebem”, bez wątpienia miały wpływ na kształt mojej wyobraźni.
Po drugie, jako wzór nonkonformisty. Cytat umieszczony na medalu: „Jedynie prawda jest ciekawa”, to także moje, pisarskie i życiowe motto.
Po trzecie wreszcie, jako świadek Katynia, który wziął na siebie ciężar poinformowania świata o sowieckiej zbrodni.

Myślę, że wszyscy znajdujemy się dzisiaj w podobnej sytuacji. Nie tylko w odniesieniu do katastrofy smoleńskiej, która jest jednym z najtragiczniejszych i zarazem najbardziej zaciemnionych wydarzeń w dziejach Polski. W czasach, gdy większość Polaków pragnie uciec od wspólnotowego losu, musimy być świadkami polskiej historii, zwłaszcza jej najboleśniejszych epizodów, które nie mieszczą się w dziecinnej, życzeniowej wizji projektantów nowej Europy.

Pisząc utwory, które później złożyły się w „De profundis”, głęboko odczuwałem ciągłość pokoleń. Jak napisałem w jednym z wierszy, „patrzyły na mnie jak w lustro wierne oczy poległych”. To samo dotyczy dawnych poetów, których głosy rozpoznawałem na poziomie języka. Im wszystkim dedykuję to wyróżnienie w nadziei, że wspólnie napiszemy jeszcze niejedną książkę.

Chciałbym podziękować Pani Zuzannie Dawidowicz, szefowej wydawnictwa Arcana, za piękne wydanie „De profundis”. Członkom Kapituły dziękuję, że po dziesięciu latach istnienia nagrody postawili na poezję. Mam nadzieję, że mój przypadek utoruje drogę innym autorom, dla których poezja jest poszukiwaniem prawdy o historii, Bogu i człowieku.

Nagroda Literacka im. Józefa Mackiewicza

[PAP] Wojciech Wencel został tegorocznym laureatem Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza za tom wierszy "De profundis".






















- Z Wojciechem Wenclem mieliśmy jako jury nagrody Mackiewicza pewien problem. Otóż był on juz nominowany do tej nagrody - i to trzy razy. Za każdym razem coś stawało na przeszkodzie, aby nagrodzić tego wspaniałego poetę. Może na poprzednich decyzjach zaważył fakt, że patron nagrody był jednak nie poetą, a autorem prozy o historii, w dodatku zaangażowanej politycznie. Ale może dobrze sie stało, że w poprzednich edycjach Wojciech Wencel nie dostał nagrody, bo oto doczekaliśmy sie od niego tomu wierszy, który w swej najgłębszej warstwie jest polityczny - to uhonorowane w tym roku "De profundis" - powiedział Rafał Ziemkiewicz w laudacji na cześć laureata.

- "De profundis" to tylko 30 stron wierszy pisanych krótkimi strofami, ale tę lekturę można smakować przez długie miesiące. To poezja obywatelska, patriotyczna, wyrosła z tragedii smoleńskiej, nawiązująca do najpiękniejszych tradycji polskiego romantyzmu. Poezja tak się różni od prozy jak powietrze sprężone od zwyczajnego. Powietrze sprężone ma siłę poruszania, wyzwalania energii - tak jak poezja Wojciecha Wencla - dodał Ziemkiewicz.

Laureat nagrody, Wojciech Wencel, urodził się w 1972 roku. Jest laureatem m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich, Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny, Nagrody im. ks. Janusza Pasierba i Nagrody im. Franciszka Karpińskiego. Ostatnio, poza tomem "De profundis", wydał tom wierszy "Podziemne motyle" oraz wybory felietonów "Niebo w gębie" i "Wencel gordyjski". Jest felietonistą tygodników "Gość Niedzielny" i "Gazeta Polska" oraz współpracownikiem dwumiesięcznika "Arcana". Mieszka w Matarni na peryferiach Gdańska. Tomik "De profundis" opublikowało wydawnictwo Arcana.

Jury nagrody im. Józefa Mackiewicza przyznało też w tym roku dwa wyróżnienia. Pierwsze z nich przypadło Szczepanowi Twardochowi za powieść "Wieczny Grunwald" (wyd. Narodowe Centrum Kultury), drugie - Januszowi Węgiełkowi za powieść "Wiślany szlak" (wyd. Regionalne Towarzystwo Powiślan).

W tegorocznej edycji, poza nagrodzonymi, nominowane były następujące książki: "Papierowa rewolucja" Justyny Błażejowskiej (wyd. Instytut Pamięci Narodowej), "Życie poza nawiasem" Stanisława Chyczyńskiego (wyd. Temat), "Wojna kultur i inne wojny" Agnieszki Kołakowskiej (wyd. Fundacja św. Mikołaja), "Historia filozofii politycznej" W. Juliana Koraba-Karpowicza (wyd. Marek Derewicki), "Śmierć rycerza na uniwersytecie" Mateusza Matyszkowicza (wyd. Fundacja św. Mikołaja), "Człowiek rośnie cicho" Kazimierza Nowosielskiego (wyd. Bernardinum), "Z cienia" Sebastiana Reńca (wyd. Fronda).

Nagroda im. Józefa Mackiewicza po raz pierwszy została wręczona w 2002 roku. Przyznawana jest dziełom ze względu na ich walory literackie oraz tematykę - ważną kulturowo, społecznie lub politycznie. Do konkursu zgłaszane są zarówno utwory literackie, jak i publicystyczne. Tradycyjnie nagroda im. Józefa Mackiewicza wręczana jest 11 listopada. W kapitule nagrody zasiadają: Marek Nowakowski (jako jej przewodniczący), Halina Mackiewicz - córka patrona nagrody, prof. Jacek Bartyzel, dr Tomasz Burek, Jan Michał Małek, Stanisław Michalkiewicz, prof. Jacek Trznadel, prof. Maciej Urbanowski, Zbigniew Zarywski i Rafał Ziemkiewicz.

Źródło: PAP

Po co nam niepodległość?

Nie można być państwem częściowo niepodległym.

"Gazeta Polska Codziennie" 10-13 listopada 2011

Z relacji Zbigniewa Herberta wiemy o incydencie, do którego doszło w 1968 r. podczas przyjęcia u Johna i Bogdany Carpenterów w Berkeley. Czesław Miłosz miał wówczas powiedzieć, że lepiej byłoby dla Polski, gdyby została siedemnastą republiką sowiecką. Podobno Amerykanom wypowiedź bardzo się spodobała. Siedzącemu przy stole Herbertowi – zdecydowanie mniej. Wstał i wygarnął przyszłemu nobliście, co o nim myśli. – Takich rzeczy nie można mówić – nawet żartem – tłumaczył później w wywiadzie.

No właśnie: można czy nie można? Ci, którzy w ostatnich wyborach głosowali przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, często otwarcie przyznają, że zrobili to dla świętego spokoju. Wolą, by Polska pozostała w strefie rosyjskich wpływów, niż żeby prowadziła podmiotową politykę zagraniczną, narażając się Władimirowi Putinowi. Rosja to przecież wielki kraj i należy to w końcu uznać, a nie zachowywać się jak konkurencyjne mocarstwo, którym nie jesteśmy.

Racja Wyklętych

Ktoś powie, że polityczne podporządkowanie się Rosji jest aktem realizmu i wcale nie oznacza utraty niepodległości. Podobnie na temat PRL wypowiadali się zaangażowani w stalinizm inteligenci. Choćby filozof Tadeusz Kroński, który w 1948 r. pisał w liście do Miłosza: „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji”. Po drugiej stronie byli żołnierze podziemia niepodległościowego, którzy po 1945 r. nie złożyli broni. Struktura PRL była dla nich kolejną okupacją, przeciwko której postanowili walczyć do skutku, często płacąc za to najwyższą cenę. Ostatni Żołnierz Wyklęty zginął w obławie dopiero 21 października 1963 r. Prawie dwadzieścia lat po wojnie!

Odpowiedź na pytanie, czy PRL była państwem niepodległym, pomaga w rozstrzygnięciu dzisiejszych dylematów. Większość ówczesnych Polaków włączyła się w nurt nowego życia, tłumacząc sobie, że przecież nie można w nieskończoność się buntować. Komunistyczne państwo miało polskojęzyczne władze i wojsko z krajowego poboru. Kto się nie wychylał, mógł cieszyć się względnym spokojem. Jednak chłopcom z lasu to nie wystarczało. Sowiecką kontrolę nad Polską traktowali jako fakt nie do zaakceptowania. Historia dowiodła, że to oni mieli rację.

Nie karmić niedźwiedzia!

Jak w związku z tym traktować takie praktyki obecnych polskich władz, jak oddanie Rosjanom smoleńskiego śledztwa i ignorowanie jego licznych nieprawidłowości? Może jest to przemyślana strategia: oddajemy kawałek niepodległości, żeby obłaskawić zaborczego niedźwiedzia i zachować całą resztę? Tyle że nie można być państwem częściowo niepodległym. Albo posiada się niepodległość w pełni, albo wcale. W momencie oddania pierwszego kawałka niepodległości uzależniamy się od niedźwiedzia, który będzie wracał po następne. Będziemy musieli go nakarmić albo przekonać go do odchudzania, ale nie powiemy mu już: „Spadaj na drzewo!”, gdy stanie się nieznośny.

Niepodległość zdobywają maksymaliści. O tej zasadzie doskonale wiedzieli Żołnierze Wyklęci czy Powstańcy Warszawscy, którzy gotowi byli toczyć walkę o wszystko wbrew militarnym realiom. Bez ich ofiary Polska nie wyszłaby z komunizmu. Niestety, jest i druga strona medalu: niepodległość tracą minimaliści. A ci ostatnio mnożą się nad Wisłą jak króliki.

Tajemnica róży

Bez niepodległości można żyć. Dawni Polacy przetestowali to podczas zaborów. W gruncie rzeczy najważniejsza jest polska dusza, instynkt wewnętrznej wolności, który czyni z nas naród nieujarzmiony. Nie można jednak zachować tego instynktu bez walki o niepodległość, a we własnym państwie – bez zabiegów o jej utrzymanie. Jeśli ktoś wierzy, że raz zdobytą wolność można bez ryzyka wypełnić czymkolwiek: np. jałową konsumpcją i kultem celebrytów, już przestał być Polakiem. Polska wciąż potrzebuje maksymalistów tworzących tkankę narodowej kultury, niewstydzących się romantycznej tradycji, chrześcijaństwa – ofensywnych wobec Europy. W warunkach pokoju polska dusza musi wzrastać jak róża w donicy. Przez ostatnie dwa wieki rzadko była na to szansa. Teraz jest, choć władza i główne media wyraźnie chcą ją pogrzebać. Warto pielęgnować polską różę, by się przekonać, jakim kolorem zakwitnie.

piątek, 11 listopada 2011

Powrót Pana Cogito

Zbigniew Herbert wrócił do Polski. Przez lata więziony poza granicami naszych moralnych wyborów, jakimś cudem wydostał się ze złotej klatki i przyleciał na skrzydłach współczucia.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 9 listopada 2011

Jest coraz częściej powoływany na świadka współczesnych wydarzeń. Nie tylko ze względu na profetyczny fragment wiersza „Guziki”: „i cisza jest na wysokościach / i dymi mgłą smoleński las”, czy słynną frazę o „zdradzonych o świcie”. Cała jego twórczość zadziwiająco trafnie opisuje rzeczywistość III RP. Może nawet jest dziś powszechniej rozumiana niż w czasach komunizmu, gdy stanowiła inspirację głównie dla wąskiej grupy niepodległościowej inteligencji.

W 1982 r. autor Raportu z oblężonego Miasta notował: „teraz kiedy piszę te słowa zwolennicy ugody / zdobyli pewną przewagę nad stronnictwem niezłomnych / zwykłe wahanie nastrojów losy jeszcze się ważą”. Z głębokości stanu wojennego Herbert przepowiadał to, co stało się siedem lat później. W Pałacu Namiestnikowskim wyselekcjonowana przez SB elita Solidarności zasiadła z komunistami do okrągłego stołu, by zbudować układ nowej nomenklatury. W 1994 r. w wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność” poeta porównał ten sposób wyjścia z totalitaryzmu do porodu zakończonego wymóżdżeniem płodu. Jego misję tragarza narodowej pamięci podjęli inni: Anna Walentynowicz, Krzysztof Wyszkowski, Andrzej Gwiazda. Wspólnie zdawali się powtarzać za Panem Cogito: „patrzymy w twarz głodu twarz ognia twarz śmierci / najgorszą ze wszystkich – twarz zdrady”.

Ci, którzy stali wówczas na szczycie schodów, starali się ignorować ich świadectwo. W stosunku do Herberta, którego nie mogli całkowicie przemilczeć, sugerowali, że jego polityczne komentarze wynikają z choroby psychicznej, alienacji, zgorzknienia. Pisali, że „Pan Cogito ma kłopot z demokracją”. Bali się go jak diabeł święconej wody, a po jego śmierci – przy współudziale nieszczęsnej wdowy – skonstruowali sztucznego słowika, rzekomo na obraz i podobieństwo poety. Ptaszek w złotej klatce wyśpiewywał miłe arie dla zagranicznej publiczności. Oczywiście pod warunkiem, że któryś z lokajów uprzednio go nakręcił.

Ale Herbert powrócił. Podobnie jak za życia wracał z wycieczek do Włoch czy Francji – zrywając „bandaże życzliwej obojętności”, przejęty odnowioną w Smoleńsku „własną raną”. Co się zdarzyło podczas jego nieobecności? Potwór, który przeszedł transformację w 1989 r., wciąż jest bezkształtny i trudno go wyzwać na ubitą ziemię. Nadal – jak twierdzą rozsądni – można z nim współżyć, „należy tylko unikać / gwałtownych ruchów / gwałtownej mowy / (...) oddychać płytko / udawać że nas nie ma”. Podobna jest też niechęć części narodu do życia na niby. Pod wieloma względami jesteśmy dziś jednak w sytuacji trudniejszej niż w komunizmie. Do opowiedzenia się po właściwej stronie nie wystarczy już „potęga smaku”, bo estetyka wzięła rozwód z etyką. Zawodowi kłamcy noszą dobrze skrojone garnitury i występują w efektownych studiach telewizyjnych. „Kobiety różowe płaskie jak opłatek” kuszą nas z małych i wielkich ekranów. „Włókna duszy i chrząstki sumienia”, wplecione w zmysły Pana Cogito, niespecjalnie nadają się do oceny celebryckiego raju.

Czego uczy nas dzisiaj wielki poeta? Po pierwsze, raczej „uporu i trwania” niż gorączkowego wzniecania rewolucji. Po drugie, cierpliwej pracy nad wyrwaniem się z semantycznej zapaści. Spokojnego tłumaczenia, że „ptak jest ptakiem / niewola niewolą / nóż jest nożem / śmierć śmiercią”. Po trzecie, używania wyobraźni jako narzędzia współczucia dla bliźnich. Po czwarte – najważniejsze – wierności „starym słowom” i „krzyżykom ulepionym z chleba”, choć „wokół huczy wspaniałe życie / rumiane jak rzeźnia o poranku”. W epoce ciągłych wezwań do tworzenia „nowoczesnej prawicy”, uatrakcyjniania chrześcijaństwa czy dialogu z postmodernizmem Herbert wyraźnie staje po stronie cnoty, tej „płaczliwej starej panny”, która „sznuruje usta / powtarza wielkie – Nie”. Akceptuje ją taką, jaka jest. Nie wymaga, by była młodsza, ładniejsza, kołysała się w biodrach w takt modnej muzyki. Przygląda się jej z nieudolnie skrywaną czułością, gdy – przeklinana za swój upór – maszeruje Krakowskim Przedmieściem, osłaniając przed wiatrem płonące wnętrze znicza.

W przeddzień Święta Niepodległości dziękuję Ci, Panie Pułkowniku, za tę lekcję stylu.

środa, 9 listopada 2011

Kto dostanie Nagrodę im. Józefa Mackiewicza?

Tradycyjnie w Święto Niepodległości w warszawskim Domu Literatury odbędzie się gala finałowa tegorocznej, dzisiątej edycji najważniejszej polskiej nagrody literackiej.

Kapituła obraduje w składzie: Marek Nowakowski (przewodniczący), Jacek Bartyzel, Tomasz Burek, Halina Mackiewicz, Stanisław Michalkiewicz (sekretarz), Elżbieta Morawiec, Jacek Trznadel, Maciej Urbanowski, Rafał A. Ziemkiewicz.

Na łamach „Naszego Dziennika” nominowane książki przedstawia prof. Maciej Urbanowski:

Lista nominowanych jest długa i znajdują się na niej dzieła tyleż różnorodne, co ciekawe. Są tu trzy świetne powieści. "Wieczny Grunwald" Szczepana Twardocha to historiozoficzna fantazja i przypowieść zrazem na temat polskich dziejów, polskości i stosunków polsko-niemieckich. "Wiślany szlak" Janusza Węgiełka mieszający brawurowo konwencję psychologicznego romansu, powieści produkcyjnej i historycznej z miłością i humorem ukazuje piękno Powiśla lubelskiego. Znany czytelnikom "Naszego Dziennika" Sebastian Reńca w bardzo mackiewiczowskiej powieści "Z cienia" przypomniał tragiczne dzieje powojennej antykomunistycznej partyzantki z Narodowych Sił Zbrojnych. Prace historyczne reprezentuje "Papierowa rewolucja" Justyny Błażejowskiej, rzecz o obiegu niezależnym w latach 1976-1989 odsłaniająca jego strony jasne, ale i mniej jasne, przy okazji prostuje mity narosłe wobec KOR i opozycji. Spośród poetów w tym roku jury nominowało Kazimierza Nowosielskiego i zbiór "Człowiek rośnie cicho" pełen pięknych liryków religijnych, ale zawierający też wiersze przenikliwie komentujące naszą współczesność. Dalej jest "De profundis" Wojciecha Wencla, tom głośny, wybitny, stanowiący poetycką medytację nad duchowym sensem polskich dziejów, medytację zrodzoną pod wrażeniem tragedii Smoleńska. Listę nominowanych do tegorocznej Nagrody im. Mackiewicza dopełniają ciekawa, oryginalna "Historia filozofii politycznej" Juliana Koraba-Karpowicza, przekonująco i subtelnie rekonstruująca wielkie tradycje myśli Zachodu, oraz dwie książki eseistyczne. Pierwsza to "Życie w nawiasie" Stanisława Chyczyńskiego, poety i krytyka z Kalwarii Zebrzydowskiej, dowcipnie i zarazem oryginalnie komentującego filozoficzne oraz religijne przygody poetów polskich od Grochowiaka po Rymkiewicza, druga to "Śmierć rycerza na uniwersytecie" Mateusza Matyszkowicza, błyskotliwie analizującego współczesną politykę i przypominającego ciekawie o zapomnianych, a potrzebnych dzisiaj tradycjach polskiego republikanizmu.

Maciej Urbanowski: Głos polskiej kultury (pełny tekst)
Witryna Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza

niedziela, 6 listopada 2011

Dziennik kanadyjski


Wtorek. Na lotnisku w Toronto witają nas Anna Łabieniec i jej mąż Bogdan. Na co dzień redagują tygodnik „Merkuriusz Polski”. Teraz przez tydzień będą gościć w swoim domu poetę z Polski i jego nastoletniego syna. Nie jestem pewien, czy zdają sobie sprawę z perturbacji, które się z tym wiążą. Wprawdzie nie raz udowodnili, że dla promocji ojczystej kultury są w stanie poświęcić wiele, ale to może być dla nich doświadczenie ekstremalne.

Środa. Bibliofil i wydawca Henryk Wójcik oprowadza nas po mieście, tzn. on maszeruje, a my wleczemy się w ogonie. Uniwersytet, biblioteki, chińska dzielnica... Henryk ma w sobie impet dawnych polskich etnografów, geologów, podróżników, którzy głęboko eksplorowali obce kultury, takich jak choćby Ferdynand Ossendowski. To znak rozpoznawczy polskich inteligentów w Kanadzie. Gdy ja, widząc Indianina, zatrzymuję się na ulicy i szepczę synowi do ucha: – Popatrz, Winnetou!, oni wchodzą do wigwamu i pytają, co słychać. Jak bardzo mylił się Sławomir Mrożek, gdy portretował polskich emigrantów jako ludzi z kompleksami.

Czwartek. Spotkanie w klubie Stowarzyszenia Polskich Kombatantów. Na ścianach emblematy wszystkich formacji wojskowych II RP i Polskiego Państwa Podziemnego. Wśród publiczności żołnierze Armii Krajowej, uczestnicy powstania warszawskiego, ocaleni z Wołynia. Średnia doświadczeń w walkach o niepodległość: pół życia. Jak dobrze mówić o polskiej duszy i romantycznej tradycji w poczuciu, że jest się rozumianym.

Piątek. Wizyta w domu Janusza Harczuka, który pół wieku temu był napastnikiem Lechii Gdańsk. W 77 rozegranych w pierwszej lidze meczach zdobył 18 goli. Z sentymentem prezentuje czarno-białe fotografie z przedsezonowych zgrupowań, na których futboliści wyglądają jak grupa przyjaciół, a nie zawodowi najemnicy. Cóż, od tamtych czasów piłka bardzo się zmieniła. Płynnie przechodzimy do rozmowy o pisanych przez pana Janusza ikonach, z których największe wrażenie robi Matka Boża Kaszubska. Były piłkarz, który pisze ikony? W Kanadzie nikogo to nie dziwi. Wieczorem odwiedzamy prof. Tamarę Trojanowską z wydziału slawistyki Uniwersytetu w Toronto. Ona specjalizuje się w tematyce ponowoczesności, ja dźwigam pancerz romantyczny, ale rozmawia nam się świetnie. W sprawach polskich trudno mi wychwycić zasadniczą różnicę poglądów.

Sobota. Niagara Falls. Słynny wodospad robi wrażenie, ale i tak wolę karkonoskie Szklarki. Niech będzie mi wybaczone to straceńcze faux pas, jednak mamy teraz w kraju trudny czas i należy afirmować polskość, także na poziomie przyrody.

Niedziela. Mój przyjaciel, poeta Aleksander Rybczyński, załatwia nam bilety na mecz hokeja. Przy wejściu cheerleaderki witają nas zalotnym: – Hi, guys! Patrzę na swój pokaźny brzuch i zdezorientowany rozglądam się wokół. One chyba tak do każdego, bez względu na prezencję. Rośnie we mnie kanadyjski optymizm. Wieczorem msza św. w kościele św. Kazimierza przy Roncesvalles. Atmosfera jak podczas nabożeństwa w Zakopanem. Kanadyjski optymizm zostaje wyparty przez polskiego ducha.

Poniedziałek. Wywiad dla kablowej telewizji „Polish Studio”. Mówię o formacyjnym znaczeniu Smoleńska i potrzebie budowania kulturalnego podziemia, koniecznie z kanałem biegnącym pod oceanem. W przerwach realizator Tadeusz Lis (rodowity Czech) emituje wiadomości z TV Trwam. W wyborach Polonia z Toronto w niemal 80 proc. poparła Prawo i Sprawiedliwość. Partię Jarosława Kaczyńskiego uznaje się tu za formację centrową. Głosowanie na nią jest oczywistością nawet dla liberałów, bo większość emigrantów kieruje się świadomością niepodległościową. Najwyraźniej nie dotarł tu jeszcze sygnał TVN48. Wieczorem spotkanie w Centrum Kultury im. Jana Pawła II w Mississauga. Kwiat polonijnej inteligencji. Zasłużeni dla kultury emigracyjnej poeci: Florian Śmieja, Edward Zyman, Marek Kusiba, nasi cierpliwi gospodarze i niezrównani państwo Zarzeccy. Ona, Irena z domu Harasimowicz, wybitna tłumaczka literatury rumuńskiej, on, Krzysztof, żołnierz AK, równie wybitny tłumacz literatury amerykańskiej. Wspaniali Polacy, dzięki którym człowiek błogosławi Boga za swój los. Bo składając hołd bohaterom narodowej historii, uświadamia sobie, że – jak mawia pani Irena – „nie my na Syberii, nie my przykuci do taczek”. Razem mamy jeszcze tyle do zrobienia!