niedziela, 28 sierpnia 2011

Elementarz

To Radek. Radek ma Twittera. A to Donek. Donek gra w piłkę. Kibice gwiżdżą i buczą na Donka. O! – dziwi się Donek. Źli kibice.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 24 sierpnia 2011

A to kto? To Kuba. Kuba ma zielone trampki i tokszoł w tefałenie. Gość Kuby wetknął polską flagę w kupę. Ha, ha! – śmieje się Kuba.

A to Pan Motyl. Pan Motyl biega między ludźmi podczas procesji Bożego Ciała. Sąd obroni Pana Motyla, bo Pan Motyl jest artystą.

Tak dziś wygląda życie publiczne w Polsce. Infantylnie. Pierwszy z bohaterów dziecięcej czytanki to minister spraw zagranicznych, drugi to premier. A przecież mamy jeszcze trzeciego politycznego infanta, który piastuje potencjalnie najważniejszy urząd w państwie. Ten nie zdrabnia swojego imienia, za to strzela byki ortograficzne w dyplomatycznych dyktandach. Z pewnością przydałaby się jakaś lekcja wyrównawcza dla rządu i prezydenta. Ale kto ją przeprowadzi, skoro program polskiej szkoły został w ostatnich latach niemal doszczętnie oczyszczony z elementów humanistycznych? A pani minister edukacji narodowej pozuje dla „Super Expressu” w krótkich majteczkach.

Przybysz z zagranicy może być trochę zaskoczony, że polski premier uważa polskość za nienormalność, a minister spraw zagranicznych nazywa Powstanie Warszawskie narodową katastrofą. Ale dla nas, znających lokalne realia, nie ma w tym nic dziwnego. Polskość i powstanie to bowiem sprawy śmiertelnie poważne. Z perspektywy Twittera czy boiska piłkarskiego naprawdę trudno jest je zrozumieć i docenić. Politycznym infantom wydają się nieprzyjemne, pozbawione luzu, a nawet groźne. Jak cały świat dorosłych.

W książce „Niedojrzałość. Choroba naszych czasów” Francesco Cataluccio twierdzi, że nie ma już na świecie dorosłych. Są tylko dzieci i starcy. Miejsce osób dojrzałych zajęli „kuriozalni pełnoletni, którzy nigdy nie dojrzeli i traktują życie jak świetną rozrywkę, jak parodię dziecinnych zabaw”. Oczywiście, autor posłużył się tu efektowną hiperbolą. Gdyby faktycznie nikt nie był dojrzały, zanikłby cywilizacyjny konflikt, bo wszyscy uprawialiby clubbing, dziergali sobie tatuaże na lędźwiach i rżeli z dowcipów Wojewódzkiego. Sęk w tym, że trochę tych dorosłych zostało, przynajmniej w Polsce. I właśnie oni są narażeni na infantylne prowokacje Pana Motyla. Ale nie tylko jego. Ktokolwiek chce dziś polemizować z polską tradycją, nie robi tego otwarcie, tylko podskakuje, wytyka język i puszcza bąki. To się teraz nazywa „happening”.

W Polsce proces infantylizacji życia publicznego miał trzy etapy. Zaczął się – jak wszędzie – od mediów. W książce „Zabawić się na śmierć” Neil Postman już dawno pisał, że czyniąc z rozrywki obowiązujący format debaty, telewizja trywializuje wielkie problemy. Sprawy polityki, tożsamości narodowej czy religii, przedstawiane w poetyce „Szkła kontaktowego”, zostają sprowadzone do zabawy. Widz stopniowo traci przekonanie o ich powadze, a w konsekwencji realności. Nieprzypadkowo wyborcy PO nazywają swój formacyjny program „Szkiełkiem”. Zdrobnienia to naturalny język dzieci, które nie są zdolne do głębszej refleksji, warunkującej dojrzałość.

Jeśli przodownikiem pierwszego etapu był Kuba Wojewódzki, to na drugim najbardziej zasłużył się Janusz Palikot, który przeniósł imperatyw rozrywki z mediów do polityki. Gdy należał jeszcze do Platformy Obywatelskiej, główne media i ich socjologiczne autorytety zgodnie określały go mianem „okropnego dziecka” (enfant terrible), które wprawdzie bywa „kontrowersyjne”, ale znakomicie „odświeża” język debaty publicznej. Jego „happeningi” przez wielu były uważane za lokomotywę polityki XXI wieku. Dziś Palikota nie ma już w PO, lecz jego duch wciąż kształtuje świadomość elektoratu tej partii. Każe ludziom przedkładać efekciarstwo nad służbę publiczną i kierować się dziecięcą przekorą wobec tradycyjnego ugrupowania dorosłych, jakim jest Prawo i Sprawiedliwość.

Obecnie znajdujemy się na trzecim etapie infantylizacji Polski. Wzorce obecne w mediach i polityce zostały podjęte przez Dominika Tarasa, Pana Motyla i im podobnych. Praktycznie zastosowane na ulicach, zaczęły godzić w wolność konkretnych osób. Dlatego nadchodzące wybory będą nie tylko starciem różnych koncepcji politycznych czy gospodarczych, ale i konfrontacją dwóch sprzecznych cywilizacji.

piątek, 26 sierpnia 2011

Oświata w reformach

Gdy podczas lekcji dochodzi do konfliktu, zawsze winni są nauczyciele.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 34/2011

Prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Podczas wizyty u lekarza minister edukacji narodowej Katarzyna Hall zdecydowała się zdjąć spodnie przed fotoreporterem „Super Expressu”. W ten sposób zostały obnażone reformy polskiej oświaty. Są szare, w rozmiarze XL. Teoretycznie taka sesja zdjęciowa powinna zgorszyć nauczycieli, którzy za kilka dni wrócą do pracy w szkole. Jednak oni zdążyli się już do reform pani Hall przyzwyczaić. Znają je – by tak rzec – od podszewki.

Przede wszystkim wiedzą, że nie należy zadzierać z uczniem sprawiającym problemy wychowawcze, zwłaszcza jeśli ten posiada możnych rodziców. Niedawno „Gazeta Polska” opisała przypadek Janka z gimnazjum im. Bolesława Prusa w Warszawie. Syn Kazimierza i Joanny Wóycickich, wyróżniający się niziutką średnią ocen i naganną oceną ze sprawowania, postanowił wystartować w wyborach na przewodniczącego samorządu uczniowskiego. Ponieważ w regulaminie stało jak wół, że „kandydatem nie może być uczeń, który ma ocenę z zachowania niższą niż dobra”, rada pedagogiczna nie wyraziła na to zgody. Podjęła natomiast długo odwlekaną decyzję o przeniesieniu Janka do innej klasy. Konsekwencją były kolejne kontrole z kuratorium i postawienie przed komisją dyscyplinarną pięciu nauczycieli.

To tylko przykład, bo tendencja jest powszechna. Traktując „belfrów” jak potencjalnych przestępców, kuratoria konsekwentnie niszczą społeczne zaufanie wobec nauczycieli. Odbierają im autorytet i wiążą ręce. A jednocześnie otwierają puszkę Pandory z wydumanymi pretensjami do szkoły. Wiadomo, że każdy rodzic chce być dumny ze swojego dziecka. Tak było zawsze. Ale dawniej istniał obiektywny system wartości, akceptowany przez nauczycieli, rodziców i dzieci. Wszyscy zgadzali się co do tego, że osiągnięciem ucznia są dobre oceny, świadczące o wysokim poziomie jego wiedzy i zachowania. Dziś, w epoce szalejącego subiektywizmu, rodzice szukają podstaw do dumy w czymkolwiek. Jeśli ich dziecko dostaje jedynki z polskiego, twierdzą, że to dowód jego ścisłego umysłu. A jeśli z historii, tłumaczą to jego zamiłowaniem do postępu. Jeśli obraża nauczycieli, cieszą się, że ma swoje zdanie, niezbędne do radzenia sobie w życiu. A jeśli robi to po angielsku na Twitterze, chwalą się, że biegle zna języki obce i orientuje się w nowych technologiach. Wreszcie jeśli pobije koleżankę, mówią, że roznosi je energia, co dobrze wróży przed studiami na AWF. Nie ma takiej postawy, której rodzice nie uznaliby za potwierdzenie geniuszu swojego potomka.

Główną przeszkodą na drodze do spełnienia tego geniuszu są nauczyciele. To – zdaniem większości rodziców – nieudacznicy, którzy nie potrafią znaleźć sobie lepiej płatnej pracy. Czy tacy ludzie mogą zrozumieć aspiracje sięgające szczytów światowej finansjery lub mediów? Nie. Tacy ludzie zrobią wszystko, by sprowadzić przyszłego celebrytę do własnej przeciętności. Będą stawiać brutalny opór rozwojowi jego „osobowości”, każąc czytać grube książki i złośliwie zaniżając oceny.

Niestety, tę chorą perspektywę najwyraźniej podzielają reformatorzy oświaty, którzy w ostatnich latach zamienili program polskiej szkoły w kurs matematyki i języków obcych. Czytelny system wartości został zastąpiony przez chaotyczny system procedur i testów. Wprawdzie nauka przedmiotów ścisłych może pomóc w zarabianiu pieniędzy, ale bez wsparcia przedmiotów humanistycznych nikogo nie zaprowadzi do dojrzałości. Do tego potrzebne są pogłębione lekcje literatury i historii, które uczą samodzielnego myślenia i rozwijają wyobraźnię. Stawiając przed uczniem wielkie problemy etyczne, pokazują konsekwencje ludzkich wyborów. Pozwalają zająć mądre, nie powierzchowne, stanowisko wobec wiary, miłości, patriotyzmu.

Kardynalny błąd współczesnej szkoły polega na uznaniu dziecka za osobę quasi-dojrzałą, posiadającą „osobowość”, której nie należy oceniać. Tymczasem ta „osobowość” nie ma nic wspólnego z kręgosłupem moralnym czy intelektualnym. To najczęściej zlepek pączkujących cech charakteru i przesadnych, podtrzymywanych przez rodziców, wyobrażeń na temat własnych możliwości. Prawda jest bowiem niezmienna od początku świata, jakkolwiek niepoprawnie brzmi w dzisiejszej epoce: dziecko jest infantylne. Nie może być inaczej, skoro jego „poglądy” to kwestia emocji, a nie wiedzy i doświadczenia. Rolą szkoły powinno być stopniowe porządkowanie dziecięcych, szczątkowych intuicji i ukazywanie całościowego obrazu świata. Czasem wymaga to ukrócenia wybujałego egotyzmu.

Gdy podczas lekcji dochodzi do konfliktu, zawsze winni są nauczyciele. Jeśli uczeń „strzela focha” i wybiega z klasy, to znak, że wychowawca „sobie nie radzi”. Kim są wobec tego ci, którzy „sobie radzą”? To nauczyciele, którzy – idąc za wskazówkami postępowych psychologów – dostosowują się do poziomu uczniów. Zamiast uczyć ich odpowiedzialności, dowartościowują infantylizm, niekiedy z przekonania, częściej dla świętego spokoju. Za wszelką cenę starają się uatrakcyjnić formę zajęć, jak ognia unikając wartościowania. Dziecko otrzymuje zestaw opcji, ale wyborów dokonuje wyłącznie na podstawie własnego widzimisię. Oczywiście, z reguły wybiera to, co przyjemne i co nie wymaga specjalnego wysiłku. O przykrych konsekwencjach takich metod najboleśniej przekonają się uczniowie. Gdy dorosną, co nie znaczy: dojrzeją.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Moje wiersze są martwe


Moje wiersze są martwe – wrażliwi krytycy
piszą im nekrologi w codziennych gazetach
nikt się nie posługuje nimi na ulicy
nie przyznaje się do nich współczesna poezja

są martwe leżą ciasno pomiędzy sztywnymi
okładkami nakryte prześcieradłem stronic
jak trupy wichrzycieli i nie mają siły
by przeciw komuś powstać albo czegoś bronić

nagie w strzępach mundurów umazane błotem
zachowały tytuły jak nieśmiertelniki
lecz dla młodych junaków są anonimowe
wybite czarną czcionką w lasach republiki

siedzę przy nich pilnuję by ich nikt nie wywiózł
w niewiadomym kierunku przed dniem ostatecznym
wieczorami zapalam im lampę oliwną
balsamuję ich zwłoki kurzem z biblioteki

znam ich płeć kolor oczu grymasy na twarzach
na niedzielę zakładam im czyste koszule
czytam ich sny pośmiertne jak z elementarza
kołysząc w swoim ciele ich zbawione dusze

grudzień 2010

Jeden z pięciu moich nowych wierszy, opublikowanych w dwumiesięczniku „Arcana”, nr 100 (4/2011).

Jubileusz „Arcanów”

Do empików trafił właśnie setny numer czasopisma „Arcana”. Można w nim znaleźć m.in. pięć moich nowych wierszy.

Z krakowskim dwumiesięcznikiem mam zaszczyt współpracować od 1996 roku, kiedy po raz pierwszy ukazały się tam moje teksty poetyckie oraz młodzieńczy manifest „Zamieszkać w katedrze”.

W kolejnych latach wielokrotnie publikowałem na łamach pisma, a w wydawnictwie Arcana wydałem trzy książki: „Przepis na arcydzieło” (eseje, 2003), „Niebo w gębie” (felietony, 2010) i „De profundis” (wiersze, 2010, II wyd. 2011).

Dziękując Andrzejowi Nowakowi i pozostałym Członkom Redakcji za dotychczasową „piękną robotę”, wszystkim Ludziom „Arcanów” życzę, aby nasza przygoda z pismem trwała jak najdłużej.

piątek, 19 sierpnia 2011

Z kapralami nie piję

Żeby zrozumieć politykę wschodnią Donalda Tuska, trzeba sięgnąć do poezji. A dokładnie do wiersza Marcina Świetlickiego „Tygrysia piosenka”, zaczynającego się od słów: „Napotkany rok po wojsku były kapral zaprosił mnie na wódkę”.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 17 sierpnia 2011

Wprawdzie wiersz powstał w 1987 r., ale świetnie opisuje dzisiejsze realia. Wojsko to synonim PRL, rok symbolizuje 20-lecie niepodległości, byłym kapralem jest Władimir Putin, a alkoholowa propozycja odpowiada pomysłowi ponownego objęcia Polski strefą kremlowskich wpływów.

Oddając śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej w ręce Rosjan, premier polskiego rządu zasiadł z byłym kapralem do stołu. Może skłoniła go do tego pokaźna postura dawnego funkcjonariusza KGB i perswazja zawarta w słowach: – Ze mną się nie napijesz? Może uważał, że kulturalni ludzie nikomu nie powinni odmawiać. A może wierzył, że od czasów koszarowej „fali” kapral nie tylko nabrał ogłady, ale i stał się dobrym człowiekiem. Jeśli będziemy dla niego mili, to i on będzie miły dla nas.

Początkowo wspólna impreza przebiegała w sympatycznej atmosferze. Biesiadnicy rozsiedli się na czarnych skrzynkach i jęli wymieniać gesty przyjaźni oraz krytykować tych, którzy tę przyjaźń chcą zniszczyć. Biesiada rozkręciła się na dobre, gdy do stołu przysiadł się świeżo upieczony prezydent III RP Bronisław Komorowski i – jak na rubasznego poczciwca przystało – zaczął opowiadać stare dowcipy o Polakach, Ruskach i Niemcach. Czar prysł dopiero w chwili, gdy Putin, przeprosiwszy zebranych, wyszedł do toalety, a z głośników popłynęła mowa oskarżycielska Tatiany Anodiny. Polscy decydenci poczuli się głupio, bo po wspólnej imprezie spodziewali się usłyszeć bardziej wyważone stanowisko Rosjan.

Tak to jest z byłymi kapralami. Uśmiechają się, zapraszają na wódkę, a kiedy wszyscy są już pijani miłością, na zimno realizują własne interesy. Dlatego na propozycję wspólnego picia należy im odpowiadać zdecydowanie, jak bohater wiersza Świetlickiego: „Nie, nie, obywatelu kapralu, dla mnie obywatel kapral pozostanie zawsze obywatelem kapralem, z kapralami nie piję”. Doskonale wiedział o tym śp. Lech Kaczyński. Rosjanom nawet nie przyszło do głowy zapraszać go do stołu, bo zdawali sobie sprawę ze skali jego politycznej wyobraźni. Mieli świadomość, że nie da się go omamić słowiańskimi toastami. W czasach prezydentury Kaczyńskiego relacje polsko-rosyjskie były chłodniejsze, ale bardziej racjonalne, sprowadzone do dyplomatycznych i gospodarczych konkretów. A co najważniejsze, panowała w nich równowaga stron.

Dziś ta równowaga jest już tylko wspomnieniem. Polaków reprezentują politycy, którzy zachowują się jak panienka pod dyskoteką. Najpierw ogłosili wielką polsko-rosyjską miłość, później dali się wykorzystać przez Putina, a teraz próbują przekonać świat, że zachowali resztki cnoty. Nie mogą w całości podważyć raportu MAK, bo skompromitowaliby własną ideę sąsiedzkiego zrozumienia i współpracy. Mogą tylko sugerować, że część winy spoczywa na Rosjanach, co – rzecz jasna – natychmiast jest przez tamtych dementowane.

Tymczasem w polskiej kulturze realizowane są projekty wyniesione na fali promoskiewskiego entuzjazmu. Takie jak Festiwal Piosenki Rosyjskiej w Zielonej Górze, na który w tym roku poszły rekordowe pieniądze. To oczywiście kontynuacja peerelowskiego święta piosenki radzieckiej. Ciekawe, czy w przyszłości ktoś zdecyduje się reaktywować jeden z koncertów piosenki niemieckiej, organizowanych przez nazistów w okupowanej Polsce. W tym samym mieście i w historycznym amfiteatrze, tyle że bez sztandarów ze swastyką. Jeśli kontynuujemy muzyczne tradycje jednego z naszych okupantów, nie wypada zapominać o drugim.

Węgrzy mają wstrząsające muzeum Terror Háza, gdzie bliźniacze wizerunki swastyki i czerwonej gwiazdy od progu przestrzegają zwiedzających przed totalitaryzmem. A u nas wciąż obowiązuje polityczna poprawność, która nie pozwala moralnie zrównać komunizmu z nazizmem. Czy to oznacza, że oba systemy różni skala wyrządzonego zła? Nie. Świadczy to tylko o tym, że nazizm jest martwy, a komunizm to aktywny składnik tożsamości współczesnej Rosji. Dopóki polskie władze nie przestaną respektować tej haniebnej ciągłości, były kapral będzie mógł nimi manipulować, realizując odwieczny interes Kremla: Finis Poloniae.

środa, 17 sierpnia 2011

Podziemny wiatr. Pożegnanie z „neomesjanizmem”

Kiedy Rafał Tichy ogłaszał „Manifest neomesjanistyczny”, czułem, że rodzi się coś ważnego. Coś, co wznowi bieg podziemnej rzeki polskiej kultury, biegnącej od Adama Mickiewicza, przez „Prosto z mostu” Stanisława Piaseckiego, aż po poetów „Sztuki i Narodu”. I ta rzeka rzeczywiście popłynęła, ale nie dlatego, że dokopali się do niej redaktorzy „44 / Czterdzieści i Cztery”. Ruszyła dlatego, że wielkie, historyczne wydarzenie z 10 kwietnia 2010 r. wysadziło tamę usypaną po powstaniu warszawskim przez komunistów.

Niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” Filip Memches opublikował tekst „Smoleńsk pogrąża Polskę”. Ponieważ autor fałszywie opisał w nim wspólnotę wolnych Polaków, dla której narodowa tragedia stała się wydarzeniem formacyjnym, zdecydowałem się napisać polemikę. Sensowny głos na temat posmoleńskiej solidarności dołożył również Samuel Pereira.

Dla moich byłych kolegów z redakcji pisma „44 / Czterdzieści i Cztery” była to „jedna z ciekawszych debat ideowych ostatnich miesięcy”. Z mojej perspektywy nie była to jednak żadna debata ideowa, tylko walka z fantomami stworzonymi przez Memchesa. Konieczna dla oddzielenia prawdy od kłamstwa, ale zbyt hermetyczna, by mogła zainteresować większość czytelników. Z ulgą przyjąłem więc fakt, że po opublikowaniu kolejnych projekcji Memchesa redakcja „Rzeczpospolitej” zakończyła środowiskową dyskusję. Ile razy można tłumaczyć, że nie jest się wielbłądem?

Niestety, redaktorom „44 / Czterdzieści i Cztery” trudniej rozstać się z czarną pianą gazet. Atmosfera prasowego sporu najwyraźniej podnosi ich poczucie wartości. Co kilka dni wracają do przebrzmiałej dyskusji, choćby na Facebooku. Marek Horodniczy pod tym kątem dokonuje nawet egzegezy moich późniejszych tekstów: „Wydaje się wręcz, że WW (w felietonie „Nie dajmy się podzielić” z GP) w zawoalowany i koncyliacyjny sposób przyznaje Filipowi rację w jednej z kluczowych tez tekstu wyjściowego, tj. wrzucaniu do jednego worka idolatrycznego patriotyzmu Rymkiewicza i patriotyzmu katolików”.

W związku z tym oświadczam bez woalu, że oba teksty Memchesa uważam za równie fałszywe, w całości. Moje koncyliacyjne stanowisko odnosi się wyłącznie do ludzi realizujących wartości „Bóg – Honor – Ojczyzna” i tworzących wspólnotę wolnych Polaków. To stanowisko pozostaje niezmienne od 10 kwietnia 2010 r. Moi polemiści z pisma „44 / Czterdzieści i Cztery” konsekwentnie stawiają się poza tą wspólnotą. Odrzucając rangę Smoleńska i kwestionując autentyczność narodowej solidarności, występują w roli użytecznych idiotów, podobnie zresztą jak kilku ich przyjaciół z „Rzeczpospolitej”. Dlatego żadna debata między nami nie jest możliwa.

Nigdy nie ukrywałem, że od Jarosława Marka Rymkiewicza różni mnie perspektywa chrystocentryczna. Nie godzę się jednak, by patriotyzm poety z Milanówka nazywać „idolatrycznym” lub – jak Filip Memches – wypisywać bzdury, że „chrześcijaństwo mało Rymkiewicza obchodzi”. Każdy uważny czytelnik zdaje sobie sprawę, że Rymkiewicz widzi w chrześcijaństwie jeden z fundamentalnych czynników polskości, tyle że nie jest zaangażowanym ewangelizatorem. Jako wolny Polak ma do tego pełne prawo. Ważne, że scala wspólnotę naturalistycznym mitem, w który chrześcijanie mogą wnieść światło Chrystusa.

Jeszcze jeden cytat z drugiego tekstu Memchesa: „Można odnieść wrażenie, że Kaczyński po 10 kwietnia traktowany jest przez Wencla nie jak mąż stanu, którym skądinąd jest, ale jak wódz plemienia, któremu należy się posłuszeństwo”.

Niektórzy odnoszą wrażenie, że w szafie mieszkają krasnale. Za czyjeś wrażenia nie odpowiadam, ale wielokrotnie pisałem, że poparcie dla konkretnego polityka uzależniam od realizacji przez niego idei i interesów wspólnoty: „Od polityków nie chcemy autorskich projektów nowego wspaniałego świata. Oczekujemy od nich służby, rozpoznawania społecznych potrzeb i krążących w narodzie idei, zabezpieczania niepodległości, wierności testamentowi przeszłych pokoleń. Tak, jesteśmy narodem Kaczyńskiego, podobnie jak jesteśmy narodem Piłsudskiego i „Łupaszki”, Mickiewicza i Gajcego, wszystkich tych, którzy służyli Polsce, a nie własnej karierze lub interesom wąskich grup społecznych”.

A „posłuszeństwo”? „Wódz plemienia”? W takich kategoriach rozumują tylko ludzie kierowani osobistymi urazami albo wychowankowie TVN 48. To, co oni nazywają posłuszeństwem, w polityce nazywa się dyscypliną, konieczną do realizacji wspólnotowych celów.

Kiedy Rafał Tichy ogłaszał „Manifest neomesjanistyczny”, czułem, że rodzi się coś ważnego. Coś, co wznowi bieg podziemnej rzeki polskiej kultury, biegnącej od Adama Mickiewicza, przez „Prosto z mostu” Stanisława Piaseckiego, aż po poetów „Sztuki i Narodu”. I ta rzeka rzeczywiście popłynęła, ale nie dlatego, że dokopali się do niej redaktorzy „44 / Czterdzieści i Cztery”. Ruszyła dlatego, że wielkie, historyczne wydarzenie z 10 kwietnia 2010 r. wysadziło tamę usypaną po powstaniu warszawskim przez komunistów. Neomesjanizm z dnia na dzień przestał być projektem i zaczął opisywać rzeczywistość. Ale redaktorzy „44 / Czterdzieści i Cztery” nie wsiedli na łódź, bo nie zauważyli metafizycznej głębi wydarzenia. Blokowani partyjniacką nienawiścią do PiS i inteligencką pogardą dla tłumu, zostali przy wysadzonej tamie. Strzegą pojęcia „neomesjanizm” jakby pilnowali sztabki złota. Chcą medialnej debaty, w której będą mogli błysnąć znajomością trudnych słów i za pomocą moralizmów uczyć prostych ludzi „prawdziwego chrześcijaństwa”.

Ale my, na łodzi, jesteśmy już daleko. Chłopcom przy tamie machamy na do widzenia biało-czerwoną flagą. Termin „mesjanizm” w wersji neo-, para- czy meta-, nie jest konieczny, by płynąć. Jedyne, czego potrzebujemy, to podziemny wiatr, który budzi z letargu pokolenia żywych i umarłych. I pcha wolnych Polaków ku ich przeznaczeniu.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Spotkanie autorskie w Gdańsku

W najbliższy czwartek 18 sierpnia będę gościem Gdańskiego Klubu "Gazety Polskiej" im. Anny Walentynowicz.

Spotkanie odbędzie się w biurze posła PiS Andrzeja Jaworskiego, ul. Kościuszki 49 (obok boiska Gedanii). Początek o godz. 18.00.

Po spotkaniu możliwość kupienia tomu wierszy "De profundis". Serdecznie zapraszam.

sobota, 13 sierpnia 2011

Nie dajmy się podzielić

Jak opisać wspólnotę wolnych Polaków, która narodziła się w dniu tragedii smoleńskiej?

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 10 sierpnia 2011

Utworzyli ją ludzie kochający swój kraj, odważni i solidarni, ale różniący się doświadczeniami życiowymi, wyznaniem, wykształceniem czy zainteresowaniami. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że Smoleńsk poruszył trzy struny starej polskiej liry: Boga, honor i ojczyznę, ale w każdym z nas nacisk padł na co innego.

Dla wielu chrześcijan wydarzenia z 10 kwietnia 2010 r. to przede wszystkim doświadczenie duchowe, które uzmysławia kruchość ludzkiego życia, inspirując do modlitwy za zmarłych oraz w intencji ojczyzny. Dla części z nas to także świadectwo, że Bóg wciąż dialoguje z ludźmi przez historię, choć bałwochwalczy świat dawno ogłosił jej koniec. Jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń w naszych dziejach kompromituje technokratów, którym wydaje się, że odwracając się od „przeklętej polskiej historii”, zbudują sobie raj na ziemi. Ich bezmyślna arogancja jeszcze trwa: podobnie jak przed 10 kwietnia zarzucali nieudacznictwo dawnym Polakom, teraz w podobnym świetle próbują przedstawić załogę tupolewa. Uważają się za władców historii, którzy są w stanie pokierować nią perfekcyjnie, bez wojen i katastrof, według własnego planu. Ale w kontekście Smoleńska to już tylko dziecięce przechwałki. Narodowa tragedia dramatycznie odsłania ciągłość polskiego losu. Na nowo stawia przed nami tajemnicę bolesnej historii, przed którą trzeba wreszcie pochylić głowę, bo nieustanne sprowadzanie jej do konsekwencji ludzkich błędów i przypadków stało się infantylne. Kluczem do tej tajemnicy jest krzyż Jezusa Chrystusa. Nic dziwnego, że w kontekście Smoleńska powracają mesjańskie wizje Adama Mickiewicza, w których Polska staje się zaczynem wielonarodowej cywilizacji chrześcijańskiej.

Druga, chyba najliczniejsza, grupa wolnych Polaków akcentuje głównie kwestie związane z honorem. To ci z nas, którzy słusznie domagają się ustalenia pełnej prawdy o przyczynach katastrofy i rozliczenia winnych. Kierując się instynktem samozachowawczym, myślą przede wszystkim o kwestiach praktycznych: politycznej i gospodarczej naprawie państwa zrujnowanego przez rządy PO. W sposób szczególny poczuwają się do solidarności z biednymi, wykluczonymi z debaty publicznej, zepchniętymi na margines. W tym nurcie mieszczą się np. działania klubów „Gazety Polskiej”, Solidarnych 2010 czy publicystyka Zdzisława Krasnodębskiego.

Trzecią grupę stanowią tradycyjni polscy inteligenci, zdolni do głębokiej refleksji historiozoficznej. W kontekście Smoleńska próbują przede wszystkim na nowo zdefiniować polskość i pogłębić zbiorową świadomość geopolityczną. Interesują ich kwestie cywilizacyjne i długie trwanie w polityce. Stoją na straży narodowej pamięci. Odwołują się do wyśmianej dziś kategorii patriotyzmu, która dla nich jest elementarna. Do tej grupy należą Jarosław Marek Rymkiewicz czy redaktor krakowskich „Arcanów”, prof. Andrzej Nowak.

Oczywiście, większość z nas wyznaje wszystkie trzy wartości: Boga, honor i ojczyznę. Nawet jeśli skupiamy się na jednym obszarze, pozostajemy w jedności z tymi, którzy udzielają się na dwóch pozostałych. Istnieją jednak publicyści, którzy za wszelką cenę pragną nas przekonać, że wartości te są wzajemnie sprzeczne. Chrześcijanom podpowiadają, że ich wiara kłóci się z postawą obywatelską, a nawet z religijnością „radiomaryjnego ludu”. Praktykom mówią, że metafizyczne odczytywanie Smoleńska to bujanie w obłokach. Profesorów przestrzegają przed zwolennikami PiS-u.

Musimy się na nowo policzyć – mówiła Anna Walentynowicz. Od 10 kwietnia 2010 r. staramy się wypełnić ten testament. Spis powszechny wolnych Polaków, rozpoczęty na Krakowskim Przedmieściu i kontynuowany w lokalnych społecznościach, stanie się wymierny podczas zbliżających się wyborów parlamentarnych. Ale wybory polityczne to tylko jeden z elementów cementujących wspólnotę.

Ważne, byśmy w dłuższej perspektywie nie dali się uwieść tym, którzy chcą nas podzielić. Mamy obowiązek działać solidarnie, nie mieszając porządków, ale szanując wszystkie trzy elementy polskiej tradycji. Na jednej strunie nie sposób przecież wygrać żadnej melodii. Żeby odmienić nasz kraj, stara polska lira musi zabrzmieć pełnią dźwięków.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Obywatel Mickiewicz

Kiedyś kochali go wszyscy. Wydawało się, że bez lektury „Pana Tadeusza” nie sposób w pełni być Polakiem. Dziś dystansują się od niego publicyści wszelkiej maści: budowniczowie nowego wspaniałego świata, konserwatywni pragmatycy, tradycjonaliści katoliccy, a nawet neomesjaniści.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 3 sierpnia 2011

Jedni krytykują go wprost, inni zdawkowo dają do zrozumienia, że jego tradycja ich drażni. Jak doszło do tego, że Adam Mickiewicz, którego dzieła były dawniej przechowywane w polskich domach jak relikwie, stał się persona non grata w życiu publicznym III RP? Dlaczego z wieszcza narodowego przeistoczył się nagle w strasznego odszczepieńca, towiańczyka, ekstremistę politycznego, ciemniaka i szaleńca?

Trzeba przyznać, że Mickiewicz potrafi ostro namieszać, zwłaszcza po swojej śmierci. Podczas premiery „Dziadów” w 1967 r. wbił nóż w plecy przyjaźni polsko-radzieckiej, i to wbrew intencjom reżysera. Teraz znów wyszedł z grobu, żeby zburzyć nasz święty spokój. I pomóc nam przemienić współczesną Polskę. Ci, którzy – dosłownie i w przenośni – nie mają zamiaru umierać za ojczyznę, już czują jego obecność. Wiedzą, że jego myśl polityczna może się odrodzić. Dlatego starają się go wykluczyć. Łatwiej bagatelizować moherów niż kontynuatorów mickiewiczowskiej tradycji. Ale wieszcz zdążył na nowo wejść między wolnych Polaków, a jego wykluczenie stało się częścią wspólnego losu. Słusznie mówił w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” Jarosław Marek Rymkiewicz: – To ogromny zaszczyt – być wykluczonym razem z Mickiewiczem i z wszystkimi moherami.

Dla ludzi – z różnych względów – wynarodowionych, pragnących realizować własne interesy lub plany Stwórcy wyłącznie w przestrzeni prywatnej, wskazówki wieszcza faktycznie muszą być irytujące. Wolność? Tak, ale jako doświadczenie polskiej duszy. Mała ojczyzna? Proszę bardzo: Soplicowo, centrum polskości. Multikulturowość? Żyd czy Słowianin nam bratem, w granicach polskiego imperium. Żywe chrześcijaństwo? Oczywiście! Niech miele ziarna polskich sumień i odnowi oblicze tej ziemi. Czego byś nie tknął, jesteś w Polsce.

W „Księgach narodu i księgach pielgrzymstwa polskiego” (1832) Mickiewicz pisze: „Nieraz mówią Wam, iż jesteście wpośród narodów ucywilizowanych i macie od nich uczyć się cywilizacji, ale wiedzcie, że ci, którzy Wam mówią o cywilizacji, sami nie rozumieją co mówią. Wyraz cywilizacja znaczył obywatelstwo, od słowa łacińskiego civis, obywatel. Obywatelem zaś nazywano człowieka, który poświęcał się za Ojczyznę swą. (…) Ale potem, w bałwochwalczym pomieszaniu języków, nazwano cywilizacją modne i wykwintne ubiory, smaczną kuchnię, wygodne karczmy, piękne teatra i szerokie drogi”.

Z perspektywy XXI wieku można dodać do tego zestawu zaawansowane technologie, media, hipermarkety i ciepłą wodę w kranie, a więc wszystko to, co – według dzisiejszych rządców dusz – ma być jedyną treścią polskiego życia. Koniec z poświęcaniem się za ojczyznę. Cywilizację budują nam Maciej Zień, Magda Gessler i Andrzej Saramonowicz. Tylko speca od szerokich dróg nie widać.

Mickiewicz nie nawołuje do porzucenia cywilizacyjnych zdobyczy, ale traktuje je wyłącznie jako środki zabezpieczające byt. „A jeśli narody gospodarne mają być najdoskonalsze – pisze – tedy mrówki przewyższają wszystkich gospodarnością; ale na człowieka to nie dosyć”. I wieszczy Polakom ambitną misję: „Nie Wy macie uczyć się cywilizacji od cudzoziemców, ale macie uczyć ich prawdziwej cywilizacji chrześcijańskiej”.

Po 10 kwietnia 2010 r. zaczął się w Polsce żmudny proces przywracania pierwotnego znaczenia słowu „obywatel”. Gorzej z wyznaczoną przez Mickiewicza misją. Żeby uczyć cudzoziemców cywilizacji chrześcijańskiej, trzeba najpierw ją zbudować. Wolni Węgrzy rozwiązali ten problem, masowo modląc się w intencji ojczyzny na różańcu. Dziś mają silne państwo i konstytucję zaczynającą się od słów: „Boże, błogosław Węgrów!”. Niedawno podobna krucjata różańcowa ruszyła w Polsce. Istnieją przynajmniej trzy powody, by wziąć w niej udział: zawierzenie Bogu, miłość ojczyzny, szacunek dla Mickiewicza.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Prawda jest gdzie indziej

Udowadnianie, że nie jest się wielbłądem, to zajęcie wyjątkowo niewdzięczne. Dlatego długo się zastanawiałem, czy odpowiadać na tekst Filipa Memchesa „Smoleńsk pogrąża Polskę" („Rz" 25.07). Czynię to wyłącznie ze względu na skalę manipulacji, przy użyciu których autor próbuje podważyć wiarygodność wielu ludzi, nie tylko moją.

"Rzeczpospolita" 2 sierpnia 2011

Fałszywe przedstawianie poglądów tych Polaków, dla których Smoleńsk jest doświadczeniem formacyjnym, to obecnie najpoważniejszy problem polskich mediów. Kreatywni publicyści od kilkunastu miesięcy uganiają się – również na tych łamach – za stworzonymi przez siebie fantomami „mętnej smoleńskiej mistyki" czy „religii obywatelskiej". A kto domaga się zbadania ewentualności zamachu, natychmiast jest stygmatyzowany jako wariat.

Memches wychodzi od mojego felietonu z „Gościa Niedzielnego", gdzie rzekomo „ciskałem gromy na »neomesjanizm bez Smoleńska«". Jego zdaniem takie określenie neomesjanizmu świadczy o tym, że „nowy polski romantyzm polityczny" to „rodzaj świeckiej religii obywatelskiej". Na jakiej podstawie tak sądzi, trudno zgadnąć. W felietonie chwaliłem jedynie młodych ludzi, którzy po 10 kwietnia 2010 roku odkryli zakorzenienie swojej wiary w realnym świecie: „Nie interesuje ich neomesjanizm bez Smoleńska, idea sprawiedliwości społecznej bez biednych i poniżonych, a chrześcijaństwo bez żywego Chrystusa, który uobecnia się nie w świecie idei, lecz pośród ludzi i ich realnych dramatów".

Jeśli neomesjanizm ma mieć jakiś sens, a nie być tylko snobistycznym hasłem, wymyślonym przez redaktorów pisma „Czterdzieści i cztery", musi odnosić się do rzeczywistości historycznej, społecznej, politycznej, pozwalając ludziom znaleźć w swoich zbiorowych losach duchowy sens. Chrześcijanie wierzą, że każdy z nas ma swoją historię, pisaną przez Boga. Trudne dzieciństwo, choroba czy bankructwo finansowe to nie doświadczenia przeklęte, lecz służące rozwojowi duchowemu, pozbywaniu się skóry „starego człowieka".

Ale oprócz indywidualnego losu każdy z nas posiada też los wspólnotowy. Doświadczenia rodziny, wspólnoty religijnej, małej ojczyzny, w końcu narodu komunikują nas z Bogiem tak samo jak prywatne. Mówiąc bliskim Memchesowi językiem Drogi Neokatechumenalnej, także przez historię Polski, w której uczestniczymy, przechodzi żywy Jezus Chrystus. Również wydarzenia narodowe mogą stać się głębokim duchowym przełomem. Czy koniecznie trzeba dezawuować tych, którzy wobec smoleńskiej tragedii śpiewają: „O Panie mój, nie omijaj mnie, proszę, chciej się zatrzymać"?

Pora szczegółowo odnieść się do manipulacji obecnych w tekście „Smoleńsk pogrąża Polskę". Dla klarowności wywodu cytaty z Memchesa podaję kursywą.

1. ... katastrofa smoleńska urasta do rangi centralnego wydarzenia w dziejach nie tylko Polski, ale i całego świata.

Nie wiem, od kogo autor usłyszał takie brednie. W tekstach publikowanych po 10 kwietnia 2010 r. pisałem wyraźnie, że katastrofa smoleńska jest centralnym wydarzeniem mojego życia. Gdybym urodził się w innych czasach, być może centralnym wydarzeniem mojego życia stałoby się inne dramatyczne doświadczenie: wojna, rzeź wołyńska, powstanie warszawskie albo Grudzień '70. Żyję jednak tu i teraz. Ani w życiu prywatnym, ani wspólnotowym nie doświadczyłem wcześniej podobnej tragedii. I nigdy niczego nie przeżyłem tak głęboko, również na poziomie duchowym.

Napisałem gdzieś, że Smoleńsk to jedno z najważniejszych wydarzeń w naszych dziejach. To kwestia faktów, a nie interpretacji: katastrofa, w której zginęli dwaj prezydenci i znaczna część politycznej elity państwa, bez wątpienia jest jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Polski. Ilu? Kilkunastu czy kilkudziesięciu? Takie licytacje nie mają najmniejszego sensu.

2. Smoleńscy romantycy przerazili się śmierci 96 pasażerów tupolewa, ale nie szkód, jakie poniosła dusza polska w rezultacie katastrofy.

Cytuję z mojego tekstu „Bal u Senatora": „Nieustannie o niej [o katastrofie] przypominając, wpisując ją w narodową historię, poszukując jej eschatologicznego wymiaru, pochylamy głowy nad tajemnicą śmierci i staramy się iść ścieżką, która przez to zbiorowe doświadczenie prowadzi nas do nowego życia".

Czy to świadectwo przerażenia śmiercią? Jest dokładnie odwrotnie: Smoleńsk uwolnił tysiące Polaków od lęku przed śmiercią. Otworzył groby dawnych bohaterów, pokazując, że polskość to wolność, nad którą nawet śmierć nie ma władzy. Że warto ryzykować śmierć, zachowując wierność wyższym wartościom: prawdzie, ojczyźnie, Bogu.

Nie bardzo też rozumiem, jakie szkody poniosła polska dusza w rezultacie katastrofy. Osobiście widzę raczej wielki triumf polskiej duszy, odrodzenie duchowe Polaków z różnych pokoleń, którzy wspólnie modlili się na Krakowskim Przedmieściu, a dziś odważnie świadczą o prawdzie w swoich lokalnych środowiskach.

3. Diabła upatrują tu, na ziemi – w kierownictwie państwa rosyjskiego. Jak pewien znany dziennikarz, który na jednym spotkaniu oznajmił wprost, że szatana dostrzegł w uścisku Tuska z Putinem.

Drugi fragment odnoszący się do Tomasza Sakiewicza to czystej wody manipulacja, bo nie podejrzewam Memchesa o całkowitą ignorancję. Z tego, co wiem, naczelny „Gazety Polskiej" użył metaforycznego określenia „chichot szatana", a to zasadnicza różnica.

Inna sprawa, że przeczucie demonicznej inspiracji w kontekście przebiegu rosyjskiego śledztwa i postawy polskiego premiera jest uzasadnione. Według nauki Kościoła szatan jest „ojcem kłamstwa", który ingeruje w ludzkie sprawy, zwodząc „całą zamieszkaną Ziemię". Czyżby Memches upatrywał go wyłącznie w piekle?

4. Dla smoleńskich romantyków śmierć fizyczna okazuje się istotą metafizycznego zła.

Nie wiem, kogo ma na myśli autor. Dla mnie istotą metafizycznego zła jest kłamstwo, oszustwo, takie jak to zawarte w tekście Memchesa. Wielokrotnie dawałem wyraz przekonaniu, że śmierć fizyczna to przejście do nowego życia. Co więcej, w tym „oswojeniu śmierci" widzę duchową siłę polskości. Funkcjonując na granicy światów, Polacy, jak żaden inny naród, potrafią kierować wzrok ku transcendencji.

Pozwolę sobie przytoczyć fragment mojego wiersza z tomu „De profundis": „gdy inni drżeli przed śmiercią/ oni dreptali na drugą stronę/ jak się idzie po chleb/ albo poranną gazetę// wchodzili wychodzili nie domykali drzwi/ po drodze gubili w sieni/ monety spinki guziki/ blaszki z orłem w koronie// nie można było ustalić/ skąd dobiegają głosy/ gdy ich poeci nawoływali się/ o wschodzie słońca".

5. Z kolei smoleński romantyzm okazuje się rezygnacją z uniwersalistycznej, chrystocentrycznej refleksji na rzecz kreowania swojskiej narodowej mitologii.

Niejeden raz pisałem, że „bez ofiary Chrystusa polska wolność byłaby próżna". W centrum katastrofy smoleńskiej znajduje się Chrystus. Nie miejsce tu, by wdawać się w szczegółowe polemiki z katechistą, którym bywa w swoim tekście Memches. Obawiam się jednak, że błędnie pojmuje on chrześcijański uniwersalizm, który przecież zawsze ma zastosowanie w konkretnej, indywidualnej i wspólnotowej historii człowieka. Mając do wyboru odświeżającą katechezę publicysty i zmurszałą katechezę prymasa Stefana Wyszyńskiego, ks. Jerzego Popiełuszki czy Jana Pawła II, stawiam na tradycję.

6. Wobec tego 10 kwietnia nie powinno się ujmować w kategoriach antycznej tragedii, jak czynią to smoleńscy romantycy. Ta bowiem prowadzi do rozpaczy, chociaż Arystoteles upatrywał w niej również działania oczyszczającego. Tyle że grecki filozof nie spotkał się jeszcze z chrześcijaństwem.

No właśnie. Wydarzenia na miarę greckich tragedii nie muszą już prowadzić do rozpaczy, ponieważ sens nadaje im chrześcijaństwo. Dostrzegając poważny, patetyczny wymiar katastrofy smoleńskiej, podkreślamy tylko jej rangę. Odwołujemy się do formy zakorzenionej w kulturze europejskiej, czytelnej także dla agnostyków. Absolutnie nie przekreśla to chrześcijańskiej interpretacji wydarzenia.

7. Bez Smoleńska neomesjanizm się obejdzie, bez zmartwychwstałego Chrystusa – nie.

Neomesjanizm, którego źródłem jest zmartwychwstanie Chrystusa i oczekiwanie na jego ponowne przyjście, bez Smoleńska będzie eskapizmem, ucieczką od własnej historii, przez którą Bóg chce mówić do człowieka.

8. Ale o jakim Chrystusie może być mowa, skoro chrześcijańscy mesjaniści zawiązują sojusze z „mesjanistami" pogańskimi, tyle że patriotycznymi?

Rozumiem, że Memchesowi przeszkadza fakt, iż wspólnie z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem kochamy ojczyznę i żyjemy problemami Polaków. Poeta z Milanówka jak nikt inny ukazuje dziś doniosłość wspólnoty polskiego losu. Oczywiście, odsłania sam szkielet polskości, ale robi to z chirurgiczną precyzją. Co stoi na przeszkodzie, by chrześcijanie otoczyli ten szkielet tkanką wiary? Czy moralny świat poezji Zbigniewa Herberta też powinniśmy odrzucić, bo nie została w nim wyrażona wprost wiara w zmartwychwstanie?

9. Rzecz jasna nie godzi się osądzać ludzi, którzy w bezmiarze cierpienia tracą wiarę w Boga czy w sens życia.

Nie znam nikogo, kto po Smoleńsku utraciłby wiarę w Boga czy w sens życia. Przeciwnie: znam wielu, którzy głębiej uwierzyli i dostrzegli sens. No, ale ja obracam się w środowiskach Solidarnych 2010, „Gazety Polskiej" i „Naszego Dziennika". Może Memches sądzi po własnych znajomych.

10. Dlatego w wymiarze refleksji historiozoficznej czy religijnej, zamiast pozostawać punktem odniesienia, powinien się stać punktem odbicia do czegoś, co stanie się dla Polaków źródłem wzrostu duchowego.

Tydzień po katastrofie smoleńskiej pisałem: „Narodowa tragedia wyrzuciła nas za burtę wygodnej egzystencji. Trafiliśmy na dno, gdzie pewnie utonęlibyśmy z rozpaczy, gdyby nie połknęła nas wielka ryba. Symbol chrześcijaństwa. Biblijne trzy dni i trzy noce jeszcze trwają. Z wnętrzności wielkiej ryby Polacy wspólnie modlą się do Pana. Wyciszyli się, nabierają pokory, niektórzy powoli dostrzegają, że nie panują nad swoim życiem. Że naszą narodową historię, podobnie jak historię każdego z nas, pisze Bóg. I że tylko pełnienie Jego woli może uczynić nas szczęśliwymi".

11. Może to oznaczać samotne chodzenie pod prąd. Zwłaszcza jeśli się stanie przed wyborem: Bóg czy „wspólnota wolnych Polaków". Patriotyzm przecież może jak najbardziej przybierać naturalistyczny, pogański charakter. Dla chrześcijan nie do przyjęcia.

Fałszywa alternatywa. We wspólnocie wolnych Polaków jest miejsce dla Boga. Rymkiewiczowska naturalistyczna polskość czeka na chrzcicieli. Tyle że ci, którzy mogliby ją chrzcić, uciekli, pochowali się w swoich małych wspólnotach i osobistych historiach. Modlą się. Bardzo pięknie, modlitwy nigdy za dużo. Jednak chrześcijańska droga prowadzi również przez Krakowskie Przedmieście, gdzie gromadzą się ludzie wykluczeni, poniżeni, potrzebujący solidarności i duchowego wsparcia. „Polska nie jest najważniejsza. Najważniejszy jest Bóg" – efektownie kończy swój wywód Filip Memches. Ja zakończę parafrazą: Polska jest najważniejsza, bo w niej żyje Bóg.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

67. rocznica wybuchu powstania warszawskiego

Poezja po Smoleńsku

Wstrząsający dziennik wewnętrzny Romana Misiewicza.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 30/2011

Czym jest poezja? Sztuką układania pięknych słów? Zabawą językiem? Przenikaniem się obrazów? Rytmem? Melodią? Modlitwą? Pewnie wszystkim po trochu, ale jej istota jest inna. Poezja jest prawdą o świecie, o tym, co pulsuje w jego głębi, co napędza wszelkie istnienie, a jednocześnie jest najbardziej utajone, ukryte, ciemne i najtrudniejsze do wyrażenia. Rainer Maria Rilke pisał w jednym z „Sonetów do Orfeusza”: „To nie to, chłopcze, że kochasz, i jeśli/ śpiew rozewrze twe usta, ty zapomnieć ucz się,// żeś zaczął śpiewać. To przemija z biegiem lat./ Inne ma tchnienie głos prawdziwej pieśni./ Tchnienie wokół nicości. Oddech w Bogu. Wiatr”. Ten ciemny mechanizm istnienia nie da się zdefiniować, nie da się zamknąć w pojęciach naukowych, religijnych czy filozoficznych, a dotarcie do niego często wiąże się z ciężkim doświadczeniem życiowym, łzami, szaleństwem i poczuciem zagubienia.

Po 10 kwietnia 2010 roku prawda stała się centralnym problemem polskiego życia. Pogrążeni w narodowej traumie stawialiśmy pytania nie tylko o przyczyny katastrofy, ale i o jej duchowy sens. Wielu z nas odczuło metafizyczną grozę, jakby wydarzenia pod Smoleńskiem na moment uchyliły drzwi do tajemnicy życia i śmierci, dobra i zła. Oczywiście, ten stan zbiorowej refleksji nie mógł trwać długo. Służby porządkowe nad wyraz energicznie zajęły się gaszeniem zniczy i usuwaniem kwiatów z Krakowskiego Przedmieścia, a media potraktowały autentyczny głód prawdy jako partyjną rozgrywkę. Na szczęście istnieje poezja, w której prawda może się zakorzenić i wzrastać na świadectwo Bogu i ludziom. Nie da się jej wyrwać, bo słowo poety jest wieczne. Choćby spalono wszystkie książki, raz przeczytany wiersz będzie istniał w świadomości czytelników.

Temat Smoleńska podjęło wielu polskich twórców. Jedni składali hołd poległym, inni pisali o moralnym wymiarze tragedii, jeszcze inni zastanawiali się nad istotą polskości. Nie zawsze, co zrozumiałe, były to próby podejmowane z odpowiednim dystansem, ale każda z nich zasługuje na szacunek, zwłaszcza w epoce, która wykluczyła z obszaru literatury problemy wspólnotowe. Aby ułatwić dostęp do tych utworów, zdecydowałem się zebrać je w jednym miejscu: wierszeosmolensku.blogspot.com. Można tam znaleźć m.in. ważne teksty Jarosława Marka Rymkiewicza, Leszka Długosza czy Krzysztofa Koehlera. Pod względem siły poetyckiego wyrazu żadne z tych świadectw nie dorównuje jednak wierszom smoleńskim Romana Misiewicza.

Tom „dobre-nowiny.pl” to wstrząsający dziennik wewnętrzny, złożony z zapisków notowanych od dnia katastrofy przez kilkanaście następnych miesięcy. O sile tych wierszy stanowi napięcie między granicznym bólem a minimalistyczną, herbertowską formą. Z chirurgiczną precyzją Misiewicz kreśli obraz pobojowiska, odtwarza reporterskie kadry, dokonując ich poetyckiej wiwisekcji. Ze smoleńskiej mgły wyłania się „wielkie leśne wysypisko śmieci / pełne elementów / foteli / bagażu / kawałków samolotu / fragmentów ciał / śmietnik historii / wygięta blacha z biało-czerwoną szachownicą / przysypana okruchami ziemi”. Ten pozornie statyczny pejzaż jest jak otwarta rana. Każdy jego szczegół staje się kluczem prawdy, odsyłając do nieskończoności: „z pnia brzozy / ze zwęglonej kości / wyłania się / powoli / niezmącony / sens”. Ale na miejscu tragedii natychmiast pojawiają się czyściciele historii: siermiężne buldożery i funkcjonariusze zbierający do parcianych worów „kawałki plastiku metalu kości”. Opisowa, skrywająca emocje konfrontacja tych dwóch światów uwydatnia głęboko chrześcijańską, a przy tym męską, pozbawioną sentymentalizmu perspektywę. Pozostawione w błocie ślady poległych przypominają ewangeliczną „trzcinę nadłamaną” i „knotek o nikłym płomyku”. Zostaną sprasowane przez walec cynicznej polityki, lecz przetrwają w ludzkiej modlitwie i pamięci. Moc, która „w słabości się doskonali”, będzie tliła się „pod warstwą popiołu / pod stertą złomu / póki nie wybuchnie / zmiecie / ten / ironiczny świat”. Jednak tom Misiewicza jest nie tylko znakiem chrześcijańskiej nadziei, ale i budzącym grozę świadectwem metafizycznego zła, stale obecnego w polskiej historii. To zło nieoswojone, bezwzględne, niezmiennie posługujące się kłamstwem. Jego narzędziami są oprawcy z sowieckich więzień i dziewczyny plujące na starców pod krzyżem pamięci, ale siewcą nienawiści pozostaje zimne stalowe oko, od początku historii spoglądające znad mezosfery.

Czy jest możliwa poezja po Smoleńsku? Książka Misiewicza przekonuje, że jest konieczna. We wspólnotowym doświadczeniu zetknięcia ze śmiercią, kłamstwem i próbą upodlenia spełnia się społeczne powołanie poety: stawać po stronie poniżonych i bitych, wykluczonych i bezbronnych. Charakterystyczne, że zanim wiersze dębickiego twórcy znalazły wydawcę w Kanadzie, zostały odrzucone przez ponad dwadzieścia wydawnictw krajowych. Ten fakt najlepiej świadczy o politycznym uwikłaniu rodzimego rynku książki. Jestem bowiem przekonany, że „dobre-nowiny.pl” to tom wybitny, porównywalny z „Niepokojem” Tadeusza Różewicza, „Raportem z oblężonego miasta” Zbigniewa Herberta i „Ulicą Mandelsztama” Jarosława Marka Rymkiewicza. Jedna z kilkunastu najważniejszych książek poetyckich po II wojnie światowej.



Tom Romana Misiewicza "dobre-nowiny.pl" ukazał się w Toronto nakładem wydawnictwa sooni project prowadzonego przez Annę Łabieniec. Polski czytelnik znajdzie większość wierszy z książki w numerze 98-99 dwumiesięcznika "Arcana", który aktualnie można kupić w empikach. Kilka utworów znajduje się w mojej internetowej antologii smoleńskiej. Informacje o sposobach zdobycia książki zamieszcza na swojej stronie autor. Adres taki sam jak tytuł tomu: dobre-nowiny.pl.