poniedziałek, 26 lipca 2010
Miasto golema
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 29/2010
Gdańsk, dzień po wyborach prezydenckich. Promienie wschodzącego słońca oświetlają atrapę Starego Miasta, którego pierwotną zabudowę doszczętnie zburzyli Sowieci. Pełzną po fasadzie Dworu Artusa, w którym od czasu do czasu debatują miejscy notable poprzebierani za niemieckich patrycjuszy. Następnie przenoszą się pod bramę stoczni, gdzie z okazji kolejnych jubileuszy „Solidarności” organizowane są koncerty Jeana Michela Jarre’a albo Kylie Minogue. W Alei Zwycięstwa prześlizgują się po pancerzu czołgu upamiętniającego „wyzwolenie” miasta przez żołnierzy II Frontu Białoruskiego. Wreszcie ukazują w pełnym blasku Galerię Bałtycką, do której – jak każdego dnia – walą tłumy. Gdańszczanie mają dziś szczególny powód, by świętować. Jeszcze raz udowodnili swoją cywilizacyjną wyższość nad mieszkańcami „Polski B”. Na Bronisława Komorowskiego głosowało w Gdańsku prawie 68 proc. aktywnych wyborców.
Z Galerii Bałtyckiej do granicy miasta prowadzi ulica Juliusza Słowackiego, którą słońce wyraźnie traktuje po macoszemu. Im dalej od centrum, tym więcej cienia. Na Srebrzysku można definitywnie zdjąć przeciwsłoneczne okulary i skryć się pod koronami drzew porastających miejscowy cmentarz. Tu, w skromnym, rodzinnym grobie leży Anna Walentynowicz, która po ciężkim, ale godnym życiu dotarła do ciemnego kresu i odebrała złote runo nicości, swoją ostatnią nagrodę.
Biografia legendarnej suwnicowej ze Stoczni Gdańskiej im. Lenina zasługuje na epopeję. Współtworzyła Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża, organizowała głodówki, strajki, manifestacje. To od jej zwolnienia z pracy rozpoczęło się antykomunistyczne powstanie. Tak, powstanie, bo – wbrew upowszechnianej dzisiaj wersji – solidarnościowy zryw Polaków nie sprowadzał się do walki o „wkładkę do zupy”. Jego istotą było pragnienie wolności, prawdy, niepodległości wobec sowieckiego najeźdźcy i jego polskojęzycznych przedstawicieli. To samo pragnienie, które kazało pani Annie po 1989 r. otwarcie przeciwstawiać się układowi Okrągłego Stołu. W epoce Peerelu była więziona, internowana, inwigilowana przez blisko setkę agentów Służby Bezpieczeństwa. Próbowano ją otruć. W III RP robiono wiele, by wymazać jej historyczne zasługi, bo wciąż wolała iść wyprostowana zamiast wałęsać się po salonach.
Czy Anna Walentynowicz istniała realnie? A może wymyślił ją Zbigniew Herbert, pisząc słynne „Przesłanie Pana Cogito”? „Bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny/ w ostatecznym rozrachunku jedynie to się liczy// a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze/ ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych// niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda/ dla szpiclów katów tchórzy – oni wygrają/ pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę/ a kornik napisze twój uładzony życiorys”. Wśród dawnych opozycyjnych intelektualistów trudno znaleźć osobę, do której ten opis pasowałby bardziej niż do Walentynowicz. To ona jest prawdziwą Panią Cogito, choć w dzieciństwie spędzonym w Równem na Wołyniu zdążyła ukończyć zaledwie cztery klasy szkoły powszechnej. Spośród proroctw poety nie sprawdziło się – na szczęście – tylko to ostatnie, bo nieuładzoną historię Walentynowicz szczegółowo opisał niedawno Sławomir Cenckiewicz w monumentalnej pracy „Anna Solidarność”.
W ostatnim wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Jarosław Marek Rymkiewicz mówi o Polakach: „Doświadczywszy przemocy, budzi się ich wolność. Oni koniecznie muszą żyć w wolności, koniecznie muszą być wolni, koniecznie muszą być ludźmi, którzy robią to, co chcą”. Taka była Walentynowicz, która pod presją kłamliwej propagandy zawsze stawała się znakiem sprzeciwu. Ale taka była też większość z nas w epoce antykomunistycznego powstania. Zapalając znicz na grobie poległej w Smoleńsku Pani Cogito, zastanawiam się, co się z nami stało od tamtego czasu. Dlaczego Gdańsk, który był kolebką „Solidarności”, dziś jest nędzną atrapą niemieckiego porządku, a mieszkańcy wierni prawdzie czują się w nim zupełnie obco. I dochodzę do wniosku, że ktoś ulepił z ludzi golema – wielką istotę mającą humanoidalny kształt, ale pozbawioną duszy. Może zrobili to politycy czerpiący zyski z układu Okrągłego Stołu, a może służące im media. Tak czy inaczej, gdański golem istnieje i regularnie bierze udział w wyborach. W nieodległej przyszłości pewnie stanie się turystyczną atrakcją. Które miasto nie chciałoby mieć własnego golema wzorem czeskiej Pragi?
Problem w tym, że ta imponująca istota jest bezmyślna i nie posiada wolnej woli. Ponieważ nie została stworzona przez Boga, potrafi tylko pracować i wykonywać proste polecenia. Ci, którzy ją ulepili, są przekonani, że będzie już do końca świata zabezpieczać ich interesy. – Któż potrafi pokonać golema, skoro nawet Pani Cogito nie dała mu rady? – pytają retorycznie. Na ich miejscu nie byłbym jednak taki pewny siebie. Legenda głosi, że praski golem w końcu wpadł w szał i zwrócił się przeciwko tym, którym służył. Jeśli jego kolega z Gdańska jest typowym przedstawicielem gatunku, prędzej czy później i tu dojdzie do konfrontacji. Dla konstruktorów golema może to oznaczać kres ich politycznych aspiracji. Dla gdańszczan uwięzionych w sztucznym cielsku – odzyskanie samodzielności myślenia i powrót do ideałów Sierpnia ’80.
środa, 21 lipca 2010
Wołyń 1943
1.
Dom pobielony wapnem
na płocie wiszą gliniane dzbanki
na sznurze między gruszami
suszy się pranie
dziewczyna wraca od studni
niesie wiadro z wodą
z wysiłku opiera głowę
na lewym ramieniu
za domem bezkresne łąki
pola malowane zbożem rozmaitem
maleńka czarna kropka
pod lasem
2.
Ta sama dziewczyna
leży na stole naga
rozdzielona piłą do drewna
na cztery części:
od głowy do pasa
od pasa do kolan
od kolana do stopy
od kolana do stopy
widać że ten kto ją pociął
chciał mieć na stole porządek
jak każdy dobry gospodarz
po powrocie z pola
ale przez roztargnienie
(bo nie przez brak wyobraźni)
zapomniał odciąć dziewczynie
jej smukłe ramiona
nogi leżą osobno jak nóż
i widelec a tu nagle z korpusu
wyrasta nieskończoność
delikatne dłonie
opadają na piersi
jak kielichy lilii
miała być martwa natura
ze szczyptą surrealizmu
à la Salvador Dali
albo Joan Miró
coś świeżego na miarę
dwudziestego wieku
a wyszła reprodukcja
ze starego albumu
fragment fresku Fra Angelico
„Zwiastowanie”

poniedziałek, 5 lipca 2010
Niech żyje IV RP!
Katastrofa smoleńska obudziła Polaków z letargu i stała się początkiem ruchu społecznego, w którym słowa „Bóg, honor, ojczyzna” odzyskały zdolność jednoczenia. Powódź traktowana dziś wyłącznie jako doświadczenie traumatyczne, z biegiem miesięcy i lat będzie odkrywać przed nami swoje głębokie znaczenie. To chrzest w wodach Jordanu, obmywający nasz naród z idolatrii i egoizmu.
Jest jeszcze jeden biblijny kontekst. Opowieść o Jakubie, z którym „ktoś zmagał się aż do wschodu jutrzenki, a widząc, że nie może go pokonać, dotknął jego stawu biodrowego i wywichnął Jakubowi ten staw podczas zmagania się z nim”. Tym kimś był Bóg. Odchodząc, pobłogosławił krewkiego mężczyznę i powiedział: „Odtąd nie będziesz się zwał Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi, i zwyciężyłeś”.
Kiedy Bóg namaszcza ludzi do realizacji swojego planu, zawsze zmienia im imiona. Dość wspomnieć historię Abrama-Abrahama czy Szawła-Pawła. Czy podobnie jest z narodami? Jeśli tak, to nazwa „IV Rzeczpospolita” ma przed sobą wielką przyszłość. Może stać się nie tyle symbolem programu politycznego, ile znakiem odrodzonej duchowo Polski. Narodu kochającego prawdę i gotowego podążyć drogą, którą wyznaczył mu Pan.
Wybory prezydenckie mogły doprowadzić do politycznej zmiany, ale przecież nie musiały. Ich wyniki trzeba oddać Bogu i nie tracić ducha. Nie ma powodu do czarnowidztwa, kiedy On nas prowadzi. Mimo że wygrał kandydat popierany przez Moskwę, na Jarosława Kaczyńskiego głosowało prawie 8 milionów Polaków. Nastąpił zdecydowany wzrost świadomości patriotycznej w młodym pokoleniu. Blisko połowa dwudziestolatków głosowała na brata zmarłego prezydenta wbrew agresywnej kampanii medialnej. „Ich dzieci i wnuki będą wyrastać przed nami/ jak młode drzewa z wyschniętej ziemi/ w której wciąż tkwi Korzeń korzeni”...
Istnienie wielkiego ruchu społecznego po Smoleńsku, powodzi i wyborach prezydenckich jest faktem. Jego konsekwencji, także w polityce, w dłuższej perspektywie nie da się powstrzymać. Ważne, byśmy nadal jednoczyli się wokół wartości wiecznych, ciesząc się z odrodzenia polskiej duszy. Tym bardziej, że przed nami kolejne polityczne wyzwanie:
piątek, 2 lipca 2010
Do moich Czytelników
Nie dajcie sobie wmówić, że tegoroczne wybory prezydenckie to rywalizacja „spoconych facetów w pogoni za władzą”. Tragiczny wypadek polskiego samolotu pod Smoleńskiem i dotkliwa powódź czynią te wybory trzecim aktem metafizycznego spektaklu, który może – choć nie musi – przemienić polską mentalność.
W okresie narodowej żałoby wielu z Was odczuło powiew świeżości w życiu publicznym. Kiedy na kilka dni ucichł medialny jazgot, razem wyszliśmy na ulice, by pochylić głowy nad tajemnicą śmierci i zapalić znicze ofiarom katastrofy. Doświadczenie głęboko ludzkiej solidarności, które wtedy się urodziło, nie jest dane raz na zawsze. Trzeba je chronić jak płomyk świecy przed agresją mediów i ideologów.
Hasło Bronisława Komorowskiego brzmi: „Zgoda buduje”. Ale jaka zgoda? Zgoda między rządem a prezydentem oznacza monopol władzy i marginalizację opozycji, a w konsekwencji zignorowanie interesów milionów Polaków. Pomyślcie o wyborcach Jarosława Kaczyńskiego, głównie z Polski południowej i wschodniej. O właścicielach małych gospodarstw rolnych, handlarzach z targowisk, pracownikach budżetówki i ich rodzinach. Czy naprawdę zasługują na pogardę tylko dlatego, że mieszkają na prowincji? Czy jako połowa narodu nie powinni mieć swojej reprezentacji w elicie władzy? Czy ich przekonania, będące wynikiem zakorzenienia na polskiej ziemi, rzeczywiście mają zostać wykluczone z polityki kształtującej ich indywidualne losy?
Czy chcecie takiej zgody, która będzie budowała wyłącznie dobre samopoczucie elit i uprzywilejowanych grup społecznych? Czy nie przeszkadza Wam perspektywa powrotu do sztucznego raju mediów, w którym Janusz Palikot uchodzi za archanioła? Zwłaszcza teraz, po wspólnotowych doświadczeniach smoleńskiej tragedii i powodzi, które uświadomiły nam, że może być inaczej?
Wielu z Was ma wątpliwości, ale wstydzi się do nich przyznać ze względu na modę panującą we własnym środowisku. Open your mind! Nie ma żadnego powodu, żeby traktować jednego z kandydatów jako personifikację nowoczesności, a drugiego jako stracha na wróble. Obaj są godnymi szacunku ludźmi, obaj dostosowują swoje działania do współczesnych wyzwań i są zdolni do dialogu, obaj reprezentują w polityce miliony wyborców. Pytanie, któremu z nich bardziej zależy na zabezpieczeniu interesu Polski jako wspólnoty, także w polityce zagranicznej.
Nie jest wstydem dopuścić te wątpliwości do siebie, wyzwolić się z egoizmu i podjąć decyzję w zgodzie z własnym sumieniem. Tym bardziej, że obowiązkiem inteligencji jest krytyczne myślenie, empatia wobec poniżanych i wyszydzanych, kwestionowanie poglądów własnego środowiska zwłaszcza wtedy, gdy są one jednolite i prowadzą do nieuprawnionego moralnie oraz jałowego intelektualnie triumfalizmu.
Ja decyzję już podjąłem. W drugiej turze wyborów prezydenckich będę głosował na Jarosława Kaczyńskiego.
Widmo przyszłości - komentarz wyborczy dla „Teologii Politycznej”
Czytaj całość na stronach „Teologii Politycznej”