wtorek, 20 grudnia 2016
czwartek, 15 grudnia 2016
Epitafium dla organisty
Nawet kiedy skrzypiała podłoga, byłem pewien, że to pan Franciszek stroi instrumenty.
"Gość Niedzielny" nr 51/2016
Organistówka stała w Matarni przez długie wieki. Razem z przykościelną skarpą i brukowaną kamieniami drogą współtworzyła malowniczy zaułek, w którym – wydawało się – czas nie płynie, a cisza ma swoje gniazdo. Budynek był parterowy, zbudowany z czerwonej cegły, przez kilka lat wisiała na nim skrzynka pocztowa. Gdy byłem dzieckiem, chodziłem tam na lekcje religii, zawsze ze świadomością, jak niewiele dzieli mnie od tajemnicy muzyki. Za ścianą mieszkał bowiem z rodziną organista naszej parafii.
Pan Franciszek Rąbca należał do ludzi skrytych, małomównych. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, żeby zwrócił na mnie kiedyś baczniejszą uwagę. Tym większy miałem dla niego respekt. Widziałem w nim kogoś w rodzaju mitycznego Orfeusza, który nie ma czasu na głupoty, bo stoi na straży harmonii świata.
Ponieważ obie córki organisty studiowały medycynę, korzystałem czasem z ich sąsiedzkiej pomocy. Najczęściej chodziło o wykonanie zastrzyku po godzinach pracy przychodni. Do świątyni muzyki pielgrzymowałem więc zwykle chory, późnym wieczorem, z dokuczliwą myślą, że będę musiał ściągnąć spodnie. Traktowałem to jednak jako cenę, którą warto zapłacić za spotkanie z tajemnicą. Gdy w obszernej kuchni tylna część ciała mierzyła się z bólem wywołanym przez igłę strzykawki, oczy wpatrywały się w uchylone drzwi do pokoju, a uszy usiłowały wychwycić szlachetną melodię. Nawet kiedy skrzypiała podłoga, byłem pewien, że to pan Franciszek stroi swoje instrumenty.
Wiele lat później, już po śmierci organisty, dowiedziałem się, że skrywana przez niego tajemnica wiązała się nie tylko z muzyką. Podczas II wojny światowej Franciszek Rąbca był żołnierzem 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Przeszedł szlak bojowy z II Korpusem Polskim gen. Władysława Andersa, pod Monte Cassino walczył w stopniu plutonowego, był ranny w głowę. W okresie PRL trudno było o tym głośno mówić.
Gdy rozsypała się historyczna organistówka, rodzina Rąbca odbudowała ją od podstaw, z zachowaniem dawnej świetności. Którejś zimy zostałem tam z żoną zaproszony na wspólne kolędowanie. To był piękny wieczór. Śpiewaliśmy „Bóg się rodzi, moc truchleje...”. Pan Franciszek z nieba grał nam na organach.
"Gość Niedzielny" nr 51/2016
Organistówka stała w Matarni przez długie wieki. Razem z przykościelną skarpą i brukowaną kamieniami drogą współtworzyła malowniczy zaułek, w którym – wydawało się – czas nie płynie, a cisza ma swoje gniazdo. Budynek był parterowy, zbudowany z czerwonej cegły, przez kilka lat wisiała na nim skrzynka pocztowa. Gdy byłem dzieckiem, chodziłem tam na lekcje religii, zawsze ze świadomością, jak niewiele dzieli mnie od tajemnicy muzyki. Za ścianą mieszkał bowiem z rodziną organista naszej parafii.
Pan Franciszek Rąbca należał do ludzi skrytych, małomównych. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, żeby zwrócił na mnie kiedyś baczniejszą uwagę. Tym większy miałem dla niego respekt. Widziałem w nim kogoś w rodzaju mitycznego Orfeusza, który nie ma czasu na głupoty, bo stoi na straży harmonii świata.
Ponieważ obie córki organisty studiowały medycynę, korzystałem czasem z ich sąsiedzkiej pomocy. Najczęściej chodziło o wykonanie zastrzyku po godzinach pracy przychodni. Do świątyni muzyki pielgrzymowałem więc zwykle chory, późnym wieczorem, z dokuczliwą myślą, że będę musiał ściągnąć spodnie. Traktowałem to jednak jako cenę, którą warto zapłacić za spotkanie z tajemnicą. Gdy w obszernej kuchni tylna część ciała mierzyła się z bólem wywołanym przez igłę strzykawki, oczy wpatrywały się w uchylone drzwi do pokoju, a uszy usiłowały wychwycić szlachetną melodię. Nawet kiedy skrzypiała podłoga, byłem pewien, że to pan Franciszek stroi swoje instrumenty.
Wiele lat później, już po śmierci organisty, dowiedziałem się, że skrywana przez niego tajemnica wiązała się nie tylko z muzyką. Podczas II wojny światowej Franciszek Rąbca był żołnierzem 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Przeszedł szlak bojowy z II Korpusem Polskim gen. Władysława Andersa, pod Monte Cassino walczył w stopniu plutonowego, był ranny w głowę. W okresie PRL trudno było o tym głośno mówić.
Gdy rozsypała się historyczna organistówka, rodzina Rąbca odbudowała ją od podstaw, z zachowaniem dawnej świetności. Którejś zimy zostałem tam z żoną zaproszony na wspólne kolędowanie. To był piękny wieczór. Śpiewaliśmy „Bóg się rodzi, moc truchleje...”. Pan Franciszek z nieba grał nam na organach.
piątek, 9 grudnia 2016
Wieczór poetycki w Gdańsku
W środę 14 grudnia będę gościem Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”. Serdecznie zapraszam do Galerii Mariackiej, ul. Mariacka 48, godz. 19.00.
piątek, 2 grudnia 2016
Wiersze moich przyjaciół (IV): Leszek Długosz (Kraków)
We wtorek 6 grudnia o godz. 18.50 TVP Kultura pokaże Galę Jubileuszową z udziałem poety.
Gala Jubileuszowa z okazji 75. urodzin Leszka Długosza odbyła się 7 listopada 2016 roku w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Jubilatowi towarzyszyła Śląska Orkiestra Kameralna pod batutą Roberta Kabary. Wiersze recytowali ponadto Halina Łabonarska i Jerzy Trela. Zachęcam do obejrzenia i wysłuchania retransmisji.
Gala Jubileuszowa z okazji 75. urodzin Leszka Długosza odbyła się 7 listopada 2016 roku w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Jubilatowi towarzyszyła Śląska Orkiestra Kameralna pod batutą Roberta Kabary. Wiersze recytowali ponadto Halina Łabonarska i Jerzy Trela. Zachęcam do obejrzenia i wysłuchania retransmisji.
![]() |
Sukiennice, 25 listopada 2016 r. Od prawej: Leszek Długosz, Barbara Długosz, WW, fot. Marek Rapnicki |
środa, 30 listopada 2016
Wiersz nad wierszami
![]() |
Władysław Ślewiński, Śpiąca kobieta z kotem |
Nocą jesień urwała się z kalendarza wpadła
do sypialni i została do rana teraz rozpalam
w piecu recenzjami moich pierwszych książek
nie trzeba było znosić archiwum do kotłowni
z czasem kurczy się miłość własna a w domu
musi być ciepło próżna młodość kochana
próżna młodość starość idzie za nią jak cień
kim byliśmy dawniej: pięć dziewięć szesnaście
lat temu dwa tygodnie po ślubie chciałbym
to sobie przypomnieć ale gdy sięgam pamięcią
widzę tylko ciebie: rozświetloną uśmiechem
zmęczoną sprawdzaniem klasówek śpiącą
z odkrytym ramieniem wieszającą pranie
jesteś wierszem pisanym przez Boga w moim
sercu: twój oddech zbudowany jak rytmiczna
strofa żeński rym twoich oczu oświetla mi drogę
zmarszczka na twoim czole nadaje tej poezji
metafizyczny sens
Pierwodruk: „Almanach Prowincjonalny” nr 24 (2016)
wtorek, 29 listopada 2016
Marek Rapnicki: Zamieszkać w Ojczyźnie
Recenzja „Epigonii” opublikowana w 24. numerze „Almanachu Prowincjonalnego”.
Trzeba mieć zdrowie, aby tak niemal w pojedynkę uprawiać ogród poezji polskiej. Co mówię? Poetów przecież tysiące. Ale niemal nikt z nich, niewątpliwie poza Przemysławem Dakowiczem, nie zakotwicza dziś swojej pisarskiej misji w narodowej historii, wspólnym zbiorowym losie, wreszcie w mateczniku tradycji poetyckiej, która osią swojego posłannictwa uczyniła – najogólniej mówiąc – sprawę Ojczyzny. Owszem, czyni tak Jarosław Marek Rymkiewicz, lecz aprioryczny i wytrwały agnostycyzm mędrca z Milanówka nie pozwala zaliczyć obu twórców do identycznej „parafii” literackiej. Kiedy spojrzeć na instrumentarium Wencla – same rozbrajająco niemodne słowa: ojczyzna, tradycja, honor, kości poległych, Chrystus jako figura polskich pohańbionych miast. Panie poeta, tak się już od dawna nie pisze; przynajmniej kiedy się wybrało przyszłość, kultury polskiej, ma się rozumieć!
Ale najpierw tytuł. Ostentacyjnie autodemaskatorski, wskazujący na oczywiste powinowactwo autora z wielką poezją przeszłości, przede wszystkim II Rzeczpospolitej, szczególnie Jana Lechonia oraz Kazimierza Wierzyńskiego. Użycie słowa „epigonia”, które najczęściej występuje w sztuce jako forma krytycznej diagnozy dzieła albo wręcz obelga, świadczy, iż poeta przewartościowuje literackie hierarchie. Otóż Wojciech Wencel żyje (i tworzy) z ogromną dojmującą świadomością ciągłości polskiej kultury oraz nieustannej obecności dzieła poprzedników w naszym tu i teraz. Zatem nie – nowość, lecz ciągłość! Nie błahostka rozkrzyczanych słów, lecz credo, świadectwo. W rzeczy samej tytuł najnowszej książki nazywa to, co spod pióra Wencla wychodzi już od dobrych kilku lat. A może od zawsze? Tyle, że autor jest dziś na wyższym stopniu samoświadomości i (także) jako autor esejów i felietonista mocniej czuje powinność poety.
Trzeba mieć zdrowie – mocne poczucie własnego tonu – aby uchylić lufcik, przez który słychać nieznoszący sprzeciwu bas Herberta, kresowy zaśpiew Skamandrytów, niezgodę Lechonia na zagładę Polski, co była całym światem. W wierszach samotnika z Matarni pobrzmiewa znana z przeszłości – ach, cóż za słowo – miłość do krainy między Odrą a Dniestrem, i wypływający zeń imperatyw dotknięcia, a może uleczenia słowem jej ran, węzłowych momentów w jej najnowszej historii. Dlatego „Ars poetica” uzyskuje wymiar czułego, ale bardzo konsekwentnego wyznania:
(…) drutami na horyzoncie pędzą komunikaty
lecz ja jestem poza zasięgiem – na stuletnim bruku
próbuję stawiać kroki których nikt nie usłyszy
kora zdziczałych wierzb kruszy się pod palcami
jak grzbiet staroświeckiej książki
kiedyś zabiorę cię tutaj żebyś zobaczyła
jak pod wieczór (…)
No, nie – nie psujmy sobie radości samotnego przeczytania finału tego pięknego wiersza! Ale już z przytoczonych wersów wiemy, że autor jest na „stuletnim bruku” wśród „zdziczałych wierzb”, których wstydzi się, albo ich nie zauważa współczesna literatura. A przecież przypowieść o narodach, które tracą pamięć, nie straciła swej mocy...
Wojciech Wencel jest poetą do szpiku religijnym, to znaczy afirmującym sferę ducha, która ma władzę nad ciałem, światem materii. Oto wiersz, a właściwie mini-poemat pt. „Lechoń”, który daje pojęcie o stosunku poety do swoich mistrzów, duchowych antenatów. Kunsztowny, dojmujący. Muzyczny. Bo aby w życiu „robić swoje”, należy najpierw oprzeć się na skale, nie na piasku. Uświadomić sobie, że ktoś, całkiem niedawno – przed pięćdziesięciu, powiedzmy, laty – mówił to, co i myśmy chcieli wyrazić. Przyznać się do pokrewieństwa. Powierzyć go Najwyższemu. Portret namalować!
(...) próbował na nowo opisać z pamięci
tę Polskę pachnącą ziołami
ojczyznę skowronków aniołów i dzieci
i wojsk ze srebrnymi skrzydłami
na pomoc przyzywał herosów plejadę
– uwierzył że w grobach go słyszą
i wziął Matkę Boską na wojnę ze światem
armaty zagrzmiały muzyką (...)
Dla wyrażenia zamierzonego przesłania autor „Epigonii” używa słów, których pełna jest Święta Księga. Słów dostojnych, jakby powiedział Czesław Miłosz. Jakżeby inaczej, skoro rzecz dotyczy spraw dla naszej zbiorowości kardynalnych, sensu naszego istnienia i naszej ofiary, której wielokrotnie żądał od Polaków los. Już sam ton owych ćwiczeń z historii odrzuci niejednego i nie będzie mu dane słuchać tytana mowy (czyli poezji) o imieniu Patos, którego (...) życie było świętem a jego mowy pogrzebowe/ sprawiały że duch słuchaczy ścigał się z nieskończonością („Patos”).
Prawdopodobnie najważniejszym (na wagę znaczeń) utworem w książce jest pisany przez ostatnie pięć lat „Pamiętnik z Krakowskiego Przedmieścia”, w którym wydarzenia dziejące się wokół krzyża przed Pałacem Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej autor rzuca na tło dramatów z Powstania Styczniowego, z pałacu namiestnika Judei, na tło archetypicznych już dla polskiej poezji słów Zbigniewa Herberta. Poemat Wojciecha Wencla kieruje w oczywisty sposób uwagę czytelnika w stronę „Raportu z Oblężonego Miasta”; autor nie każe się niczego domyślać: gorzki cytat „patrzymy w (...) najgorszą ze wszystkich twarz zdrady” zakotwicza słowami Księcia Poetów nasze wspólne doświadczenie ostatniej dekady w smętnym czasie stanu wojennego, albo szerzej – w chwilach opresji, kiedy wróg stawał u bram, licząc na pomoc konfidentów.
(...) ulatywały w niebo ostatnie tchnienia ciche
modlitwy roty przysiąg refreny czułej pamięci
wewnętrzny ogień którego nic nie wyziębi
zamieniał całą Warszawę w świecę paschalną (...)
Powinności tego, któremu Bóg dał talent składania słów, sprawiają, że podzielone jest serce poety. W wierszu „Dwie miłości”, pełnym poruszającej pokory, a jednocześnie determinacji, prosi więc żonę o zgodę na czynności, bez których nie wyobraża sobie istnienia:
(...) z lewej komory płynie tętniąca miłość małżeńska
prawa komora gorzką miłością płuca napędza
ty się nasycisz przy stole Pańskim chlebem i winem
ja będę z nimi dzielił pragnienia czarną godzinę
byłoby piękniej gdybyśmy chatkę mieli z piernika
lecz muszę czuwać nad poległymi żeby oddychać
Takie wyznanie, unikalne w czasach, kiedy jeden z głośnych pisarzy nazywa swoją owcę Smoleńsk, boleśnie konweniuje ze wznowieniem po długiej przerwie prac wykopaliskowych na powązkowskiej Łączce. W taki oto sposób historyk, wydobywający szczątki pomordowanych bohaterów, oraz poeta, zapisujący w błyskotliwym skrócie chwalebne atrybuty ich walki, stają się niemal symboliczną figurą strażnika polskiej tożsamości.
Jaki więc morał z tej kunsztownie utkanej elegii na śmierć Ojczyzny, która w końcu padnie, jeśli skona w nas? Zamieszkać w niej naprawdę! Nie kątem, nie na wynajem, jak nieczuły sublokator albo nowobogacki, który zdziera tynki do cegły, rad, że teraz, z jego woli i dla jego widzimisię będzie „po nowemu”. Nie. Zamieszkać w Ojczyźnie tak jak ukochany syn, który zna całą historię matki, nie wstydzi się jej wypłowiałych sukien, pamięta jak królowała na balach i promenadach dziejów. I jest z Nią w ostatecznej potrzebie.
A ponadto nowy tomik Wojciecha Wencla przywraca czytelnikowi pewność, że poezja porywająca się na wielkie, bo niezbędne, a przemilczane tematy, potrafi być zrozumiała. Proszę wybaczyć śmiałość, ale tak zrozumiała jak „Ojcze nasz”! Potrafi iść w serce czytającego jak szara piechota, jak złowieszczy szum podchodzącego do lądowania tupolewa. Czasem jak groźny a życiodajny grom. Brzmieć jak ostatni szept Inki – sanitariuszki AK.
(...) mają umysł do myślenia lecz nie wiedzą
chociaż „Inka” o tym pisze w grypsach z nieba
że od śmierci dużo gorsza jest nikczemność:
Powiedz babci, zachowałam się jak trzeba (...)
I już zupełnie na koniec: nie do przecenienia są muzyczne walory tej poezji. Wiersze Wencla, choćby takie jak wspomniana powyżej „Stara śpiewka”, „Dwie miłości” czy „Matka Boska Smoleńska”, nie są do czytania, lecz do nucenia. Więcej – one się same śpiewają, wspinają się nam do kolan i wyżej, na wysokość skroni i patrzą nam prosto w twarz, i przenikają skórę, do wnętrza, gdzie drzemie nasze bezrobotne, leżakujące i odkładane na czarną godzinę sumienie.
Chciałbym usłyszeć te wiersze w wykonaniu Antoniny Krzysztoń.
Marek Rapnicki
Dziękuję Autorowi recenzji za zgodę na jej udostępnienie Czytelnikom bloga. (WW)
![]() |
Marek Rapnicki, fot. Anna Łapka |
Trzeba mieć zdrowie, aby tak niemal w pojedynkę uprawiać ogród poezji polskiej. Co mówię? Poetów przecież tysiące. Ale niemal nikt z nich, niewątpliwie poza Przemysławem Dakowiczem, nie zakotwicza dziś swojej pisarskiej misji w narodowej historii, wspólnym zbiorowym losie, wreszcie w mateczniku tradycji poetyckiej, która osią swojego posłannictwa uczyniła – najogólniej mówiąc – sprawę Ojczyzny. Owszem, czyni tak Jarosław Marek Rymkiewicz, lecz aprioryczny i wytrwały agnostycyzm mędrca z Milanówka nie pozwala zaliczyć obu twórców do identycznej „parafii” literackiej. Kiedy spojrzeć na instrumentarium Wencla – same rozbrajająco niemodne słowa: ojczyzna, tradycja, honor, kości poległych, Chrystus jako figura polskich pohańbionych miast. Panie poeta, tak się już od dawna nie pisze; przynajmniej kiedy się wybrało przyszłość, kultury polskiej, ma się rozumieć!
Ale najpierw tytuł. Ostentacyjnie autodemaskatorski, wskazujący na oczywiste powinowactwo autora z wielką poezją przeszłości, przede wszystkim II Rzeczpospolitej, szczególnie Jana Lechonia oraz Kazimierza Wierzyńskiego. Użycie słowa „epigonia”, które najczęściej występuje w sztuce jako forma krytycznej diagnozy dzieła albo wręcz obelga, świadczy, iż poeta przewartościowuje literackie hierarchie. Otóż Wojciech Wencel żyje (i tworzy) z ogromną dojmującą świadomością ciągłości polskiej kultury oraz nieustannej obecności dzieła poprzedników w naszym tu i teraz. Zatem nie – nowość, lecz ciągłość! Nie błahostka rozkrzyczanych słów, lecz credo, świadectwo. W rzeczy samej tytuł najnowszej książki nazywa to, co spod pióra Wencla wychodzi już od dobrych kilku lat. A może od zawsze? Tyle, że autor jest dziś na wyższym stopniu samoświadomości i (także) jako autor esejów i felietonista mocniej czuje powinność poety.
Trzeba mieć zdrowie – mocne poczucie własnego tonu – aby uchylić lufcik, przez który słychać nieznoszący sprzeciwu bas Herberta, kresowy zaśpiew Skamandrytów, niezgodę Lechonia na zagładę Polski, co była całym światem. W wierszach samotnika z Matarni pobrzmiewa znana z przeszłości – ach, cóż za słowo – miłość do krainy między Odrą a Dniestrem, i wypływający zeń imperatyw dotknięcia, a może uleczenia słowem jej ran, węzłowych momentów w jej najnowszej historii. Dlatego „Ars poetica” uzyskuje wymiar czułego, ale bardzo konsekwentnego wyznania:
(…) drutami na horyzoncie pędzą komunikaty
lecz ja jestem poza zasięgiem – na stuletnim bruku
próbuję stawiać kroki których nikt nie usłyszy
kora zdziczałych wierzb kruszy się pod palcami
jak grzbiet staroświeckiej książki
kiedyś zabiorę cię tutaj żebyś zobaczyła
jak pod wieczór (…)
No, nie – nie psujmy sobie radości samotnego przeczytania finału tego pięknego wiersza! Ale już z przytoczonych wersów wiemy, że autor jest na „stuletnim bruku” wśród „zdziczałych wierzb”, których wstydzi się, albo ich nie zauważa współczesna literatura. A przecież przypowieść o narodach, które tracą pamięć, nie straciła swej mocy...
Wojciech Wencel jest poetą do szpiku religijnym, to znaczy afirmującym sferę ducha, która ma władzę nad ciałem, światem materii. Oto wiersz, a właściwie mini-poemat pt. „Lechoń”, który daje pojęcie o stosunku poety do swoich mistrzów, duchowych antenatów. Kunsztowny, dojmujący. Muzyczny. Bo aby w życiu „robić swoje”, należy najpierw oprzeć się na skale, nie na piasku. Uświadomić sobie, że ktoś, całkiem niedawno – przed pięćdziesięciu, powiedzmy, laty – mówił to, co i myśmy chcieli wyrazić. Przyznać się do pokrewieństwa. Powierzyć go Najwyższemu. Portret namalować!
(...) próbował na nowo opisać z pamięci
tę Polskę pachnącą ziołami
ojczyznę skowronków aniołów i dzieci
i wojsk ze srebrnymi skrzydłami
na pomoc przyzywał herosów plejadę
– uwierzył że w grobach go słyszą
i wziął Matkę Boską na wojnę ze światem
armaty zagrzmiały muzyką (...)
Dla wyrażenia zamierzonego przesłania autor „Epigonii” używa słów, których pełna jest Święta Księga. Słów dostojnych, jakby powiedział Czesław Miłosz. Jakżeby inaczej, skoro rzecz dotyczy spraw dla naszej zbiorowości kardynalnych, sensu naszego istnienia i naszej ofiary, której wielokrotnie żądał od Polaków los. Już sam ton owych ćwiczeń z historii odrzuci niejednego i nie będzie mu dane słuchać tytana mowy (czyli poezji) o imieniu Patos, którego (...) życie było świętem a jego mowy pogrzebowe/ sprawiały że duch słuchaczy ścigał się z nieskończonością („Patos”).
Prawdopodobnie najważniejszym (na wagę znaczeń) utworem w książce jest pisany przez ostatnie pięć lat „Pamiętnik z Krakowskiego Przedmieścia”, w którym wydarzenia dziejące się wokół krzyża przed Pałacem Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej autor rzuca na tło dramatów z Powstania Styczniowego, z pałacu namiestnika Judei, na tło archetypicznych już dla polskiej poezji słów Zbigniewa Herberta. Poemat Wojciecha Wencla kieruje w oczywisty sposób uwagę czytelnika w stronę „Raportu z Oblężonego Miasta”; autor nie każe się niczego domyślać: gorzki cytat „patrzymy w (...) najgorszą ze wszystkich twarz zdrady” zakotwicza słowami Księcia Poetów nasze wspólne doświadczenie ostatniej dekady w smętnym czasie stanu wojennego, albo szerzej – w chwilach opresji, kiedy wróg stawał u bram, licząc na pomoc konfidentów.
(...) ulatywały w niebo ostatnie tchnienia ciche
modlitwy roty przysiąg refreny czułej pamięci
wewnętrzny ogień którego nic nie wyziębi
zamieniał całą Warszawę w świecę paschalną (...)
Powinności tego, któremu Bóg dał talent składania słów, sprawiają, że podzielone jest serce poety. W wierszu „Dwie miłości”, pełnym poruszającej pokory, a jednocześnie determinacji, prosi więc żonę o zgodę na czynności, bez których nie wyobraża sobie istnienia:
(...) z lewej komory płynie tętniąca miłość małżeńska
prawa komora gorzką miłością płuca napędza
ty się nasycisz przy stole Pańskim chlebem i winem
ja będę z nimi dzielił pragnienia czarną godzinę
byłoby piękniej gdybyśmy chatkę mieli z piernika
lecz muszę czuwać nad poległymi żeby oddychać
Takie wyznanie, unikalne w czasach, kiedy jeden z głośnych pisarzy nazywa swoją owcę Smoleńsk, boleśnie konweniuje ze wznowieniem po długiej przerwie prac wykopaliskowych na powązkowskiej Łączce. W taki oto sposób historyk, wydobywający szczątki pomordowanych bohaterów, oraz poeta, zapisujący w błyskotliwym skrócie chwalebne atrybuty ich walki, stają się niemal symboliczną figurą strażnika polskiej tożsamości.
Jaki więc morał z tej kunsztownie utkanej elegii na śmierć Ojczyzny, która w końcu padnie, jeśli skona w nas? Zamieszkać w niej naprawdę! Nie kątem, nie na wynajem, jak nieczuły sublokator albo nowobogacki, który zdziera tynki do cegły, rad, że teraz, z jego woli i dla jego widzimisię będzie „po nowemu”. Nie. Zamieszkać w Ojczyźnie tak jak ukochany syn, który zna całą historię matki, nie wstydzi się jej wypłowiałych sukien, pamięta jak królowała na balach i promenadach dziejów. I jest z Nią w ostatecznej potrzebie.
A ponadto nowy tomik Wojciecha Wencla przywraca czytelnikowi pewność, że poezja porywająca się na wielkie, bo niezbędne, a przemilczane tematy, potrafi być zrozumiała. Proszę wybaczyć śmiałość, ale tak zrozumiała jak „Ojcze nasz”! Potrafi iść w serce czytającego jak szara piechota, jak złowieszczy szum podchodzącego do lądowania tupolewa. Czasem jak groźny a życiodajny grom. Brzmieć jak ostatni szept Inki – sanitariuszki AK.
(...) mają umysł do myślenia lecz nie wiedzą
chociaż „Inka” o tym pisze w grypsach z nieba
że od śmierci dużo gorsza jest nikczemność:
Powiedz babci, zachowałam się jak trzeba (...)
I już zupełnie na koniec: nie do przecenienia są muzyczne walory tej poezji. Wiersze Wencla, choćby takie jak wspomniana powyżej „Stara śpiewka”, „Dwie miłości” czy „Matka Boska Smoleńska”, nie są do czytania, lecz do nucenia. Więcej – one się same śpiewają, wspinają się nam do kolan i wyżej, na wysokość skroni i patrzą nam prosto w twarz, i przenikają skórę, do wnętrza, gdzie drzemie nasze bezrobotne, leżakujące i odkładane na czarną godzinę sumienie.
Chciałbym usłyszeć te wiersze w wykonaniu Antoniny Krzysztoń.
Marek Rapnicki
Dziękuję Autorowi recenzji za zgodę na jej udostępnienie Czytelnikom bloga. (WW)
poniedziałek, 28 listopada 2016
Fotorelacja z Raciborza
Wieczór z „Almanachem Prowincjonalnym”, miłosną poezją i góralską muzyką.
Więcej zdjęć na portalach:
raciborz.com.pl
naszraciborz.pl
![]() |
fot. Anna Łapka
|
![]() |
fot. Anna Łapka
|
![]() |
W rozmowie z Markiem Rapnickim, fot. Anna Łapka
|
![]() |
Kapela góralska „Lipka” z Jabłonkowa, fot. Anna Łapka
|
raciborz.com.pl
naszraciborz.pl
Pamiątka z Kietrza
Serdecznie dziękuję życzliwym Organizatorom i drogim Miłośnikom Poezji za piękny wieczór.
poniedziałek, 21 listopada 2016
czwartek, 17 listopada 2016
Dziedzictwo św. Cecylii
Świętą Cecylię zamordowano dwa razy. Najpierw uczynił to kat w rzymskim więzieniu, później zrobili to nowożytni filozofowie, artyści i inni wyznawcy postępu, którzy wytrzebili z kultury metafizykę.
"Gość Niedzielny" nr 47/2016
Święta Cecylia, której wspomnienie liturgiczne przypada 22 listopada, kojarzona jest dziś głównie z muzyką sakralną. Za swoją patronkę uznają ją organiści i chóry kościelne, często również zawodowi wykonawcy barokowych oratoriów. Trudno, by było inaczej, skoro wyobrażenie dziewczyny grającej na organach lub trzymającej w dłoni instrument muzyczny głęboko zakorzeniło się w europejskiej kulturze. Od początku XVI w. właśnie w ten sposób przedstawiali św. Cecylię wielcy malarze, m.in. Rafael czy Nicolas Poussin. W XVII i XVIII w. dołączyli do nich wybitni kompozytorzy, m.in. Henry Purcell i Georg Friedrich Händel, którzy wychwalali świętą w wyszukanych odach.
Na tle kojących kompozycji barw i dźwięków zdecydowanie wyróżnia się marmurowa figura, którą można oglądać w bazylice św. Cecylii na rzymskim Zatybrzu. Przedstawia ona młodą kobietę leżącą na boku, twarzą do ziemi, z podciętą szyją i ramionami ułożonymi wzdłuż ciała w ten sposób, jakby były skrępowane w nadgarstkach. „Oto wizerunek najświętszej dziewicy Cecylii, którą sam ujrzałem nienaruszoną w grobie” – głosi barokowa inskrypcja.
Ulubiona muza malarzy i kompozytorów urodziła się na początku III w. w zamożnej rzymskiej rodzinie. We wczesnej młodości spotkała na Via Appia wyznawców prawdziwego Boga, przyjęła chrzest i złożyła ślub dozgonnej czystości. Zmuszona przez rodziców do małżeństwa z poganinem, nie tylko zachowała dziewictwo, ale również przywiodła do Chrystusa swego męża, Waleriana, i jego brata, Tyburcjusza. Obaj bracia zajmowali się pochówkiem chrześcijan, za co wkrótce skazano ich na śmierć i zamordowano. Cecylię aresztowano kilka dni później za próbę zorganizowania im chrześcijańskiego pogrzebu. Jej uroda była ponoć tak wielka, że wykonujący rozkaz żołnierze błagali ją,by wyrzekła się wiary. Jednak ani prośby, ani późniejsze tortury nie zmieniły postawy dziewicy. Ostatecznie Cecylia została ścięta mieczem.
W 882 r. wysłannicy Kościoła odnaleźli w katakumbach św. Kaliksta zachowane w stanie nienaruszonym ciało dziewicy i przenieśli je na Zatybrze, do bazyliki Najświętszej Maryi Panny. To właśnie tam w 1599 r. rzeźbiarz Stefano Maderno był świadkiem otwarcia sarkofagu. I wspólnie z dostojnikami kościelnymi przekonał się, że ciało św. Cecylii przez blisko 1400 lat nie uległo rozkładowi. Rok później we wnętrzu świątyni stała już niezwykła marmurowa figura, która łączy zmysłowe piękno z poruszającymi stygmatami cierpienia.
Ścięta mieczem dziewica patronką muzyki? Skąd takie zestawienie? Nie istnieją przecież żadne świadectwa mówiące, że historyczna święta grała na jakimś instrumencie. W jednej z brewiarzowych antyfon znalazła się wprawdzie wzmianka o tym, że gdy na weselu Cecylii muzycy grali, ona „śpiewała w swoim sercu samemu tylko Panu”, ale akurat ten fragment świadczy raczej o kontemplacyjnej naturze dziewicy, a nie o jej wrażliwości na dźwięki. Mimo to w średniowiecznych interpretacjach śpiew Cecylii został potraktowany dosłownie. Większość hagiografów uważa, że podstawą nieporozumienia jest błąd kopisty, który pominął przy przepisywaniu łacińskiego zdania wtrącenie „w swoim sercu”.
Czy jednak obie te sfery: okupiona cierpieniem czystość i muzyczna doskonałość są od siebie aż tak odległe, jak skłonni byliby to widzieć mieszkańcy dzisiejszej „ziemi jałowej”? Trzeba pamiętać, że przed oświeceniową rewolucją Europejczycy widzieli w św. Cecylii patronkę nie tylko wzniosłej muzyki, ale i harmonii świata. Nie w znaczeniu wyidealizowanej natury czy powszechnej szczęśliwości, lecz w sensie wyższego porządku, którego źródłem jest wcielenie, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. W tej teodycei uświęcone cierpienie miało głęboki sens. Raz bywało jarzmem słodkim, brzemieniem lekkim, innym razem wydawało się nie do uniesienia. Ale każdy grzesznik wiedział, że tylko w cierpieniu może doświadczyć żywej relacji z Bogiem. Najdoskonalszą formą odpowiedzi na miłość Chrystusa było męczeństwo.
Piszę w czasie przeszłym, ale przecież dla nas, mieszkańców współczesnych katakumb, są to sprawy oczywiste. Zmieniła się jedynie kultura, która nas otacza. Świętą Cecylię zamordowano dwa razy. Najpierw uczynił to kat w rzymskim więzieniu, później zrobili to nowożytni filozofowie, artyści i inni wyznawcy postępu, którzy wytrzebili z kultury metafizykę. Czystość serca nazwali naiwnością, prawdę skwitowali pytaniem Piłata, piękno zastąpili ironią, muzyczność zdławili skrzekiem, a z ludzkiego cierpienia uczynili argument przeciwko Bogu, który paradoksalnie sam pozwolił się stłuc na krwawą miazgę i zabić na krzyżu, by odkupić nasze winy. Dzięki Niemu św. Cecylia wkroczyła na drogę zmartwychwstania. Módlmy się, by Pan pozwolił jej zmartwychwstać także w europejskiej kulturze, która dziś przypomina sen wariata.
![]() |
Stefano Maderno, Święta Cecylia
|
"Gość Niedzielny" nr 47/2016
Święta Cecylia, której wspomnienie liturgiczne przypada 22 listopada, kojarzona jest dziś głównie z muzyką sakralną. Za swoją patronkę uznają ją organiści i chóry kościelne, często również zawodowi wykonawcy barokowych oratoriów. Trudno, by było inaczej, skoro wyobrażenie dziewczyny grającej na organach lub trzymającej w dłoni instrument muzyczny głęboko zakorzeniło się w europejskiej kulturze. Od początku XVI w. właśnie w ten sposób przedstawiali św. Cecylię wielcy malarze, m.in. Rafael czy Nicolas Poussin. W XVII i XVIII w. dołączyli do nich wybitni kompozytorzy, m.in. Henry Purcell i Georg Friedrich Händel, którzy wychwalali świętą w wyszukanych odach.
Na tle kojących kompozycji barw i dźwięków zdecydowanie wyróżnia się marmurowa figura, którą można oglądać w bazylice św. Cecylii na rzymskim Zatybrzu. Przedstawia ona młodą kobietę leżącą na boku, twarzą do ziemi, z podciętą szyją i ramionami ułożonymi wzdłuż ciała w ten sposób, jakby były skrępowane w nadgarstkach. „Oto wizerunek najświętszej dziewicy Cecylii, którą sam ujrzałem nienaruszoną w grobie” – głosi barokowa inskrypcja.
Ulubiona muza malarzy i kompozytorów urodziła się na początku III w. w zamożnej rzymskiej rodzinie. We wczesnej młodości spotkała na Via Appia wyznawców prawdziwego Boga, przyjęła chrzest i złożyła ślub dozgonnej czystości. Zmuszona przez rodziców do małżeństwa z poganinem, nie tylko zachowała dziewictwo, ale również przywiodła do Chrystusa swego męża, Waleriana, i jego brata, Tyburcjusza. Obaj bracia zajmowali się pochówkiem chrześcijan, za co wkrótce skazano ich na śmierć i zamordowano. Cecylię aresztowano kilka dni później za próbę zorganizowania im chrześcijańskiego pogrzebu. Jej uroda była ponoć tak wielka, że wykonujący rozkaz żołnierze błagali ją,by wyrzekła się wiary. Jednak ani prośby, ani późniejsze tortury nie zmieniły postawy dziewicy. Ostatecznie Cecylia została ścięta mieczem.
W 882 r. wysłannicy Kościoła odnaleźli w katakumbach św. Kaliksta zachowane w stanie nienaruszonym ciało dziewicy i przenieśli je na Zatybrze, do bazyliki Najświętszej Maryi Panny. To właśnie tam w 1599 r. rzeźbiarz Stefano Maderno był świadkiem otwarcia sarkofagu. I wspólnie z dostojnikami kościelnymi przekonał się, że ciało św. Cecylii przez blisko 1400 lat nie uległo rozkładowi. Rok później we wnętrzu świątyni stała już niezwykła marmurowa figura, która łączy zmysłowe piękno z poruszającymi stygmatami cierpienia.
Ścięta mieczem dziewica patronką muzyki? Skąd takie zestawienie? Nie istnieją przecież żadne świadectwa mówiące, że historyczna święta grała na jakimś instrumencie. W jednej z brewiarzowych antyfon znalazła się wprawdzie wzmianka o tym, że gdy na weselu Cecylii muzycy grali, ona „śpiewała w swoim sercu samemu tylko Panu”, ale akurat ten fragment świadczy raczej o kontemplacyjnej naturze dziewicy, a nie o jej wrażliwości na dźwięki. Mimo to w średniowiecznych interpretacjach śpiew Cecylii został potraktowany dosłownie. Większość hagiografów uważa, że podstawą nieporozumienia jest błąd kopisty, który pominął przy przepisywaniu łacińskiego zdania wtrącenie „w swoim sercu”.
Czy jednak obie te sfery: okupiona cierpieniem czystość i muzyczna doskonałość są od siebie aż tak odległe, jak skłonni byliby to widzieć mieszkańcy dzisiejszej „ziemi jałowej”? Trzeba pamiętać, że przed oświeceniową rewolucją Europejczycy widzieli w św. Cecylii patronkę nie tylko wzniosłej muzyki, ale i harmonii świata. Nie w znaczeniu wyidealizowanej natury czy powszechnej szczęśliwości, lecz w sensie wyższego porządku, którego źródłem jest wcielenie, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. W tej teodycei uświęcone cierpienie miało głęboki sens. Raz bywało jarzmem słodkim, brzemieniem lekkim, innym razem wydawało się nie do uniesienia. Ale każdy grzesznik wiedział, że tylko w cierpieniu może doświadczyć żywej relacji z Bogiem. Najdoskonalszą formą odpowiedzi na miłość Chrystusa było męczeństwo.
Piszę w czasie przeszłym, ale przecież dla nas, mieszkańców współczesnych katakumb, są to sprawy oczywiste. Zmieniła się jedynie kultura, która nas otacza. Świętą Cecylię zamordowano dwa razy. Najpierw uczynił to kat w rzymskim więzieniu, później zrobili to nowożytni filozofowie, artyści i inni wyznawcy postępu, którzy wytrzebili z kultury metafizykę. Czystość serca nazwali naiwnością, prawdę skwitowali pytaniem Piłata, piękno zastąpili ironią, muzyczność zdławili skrzekiem, a z ludzkiego cierpienia uczynili argument przeciwko Bogu, który paradoksalnie sam pozwolił się stłuc na krwawą miazgę i zabić na krzyżu, by odkupić nasze winy. Dzięki Niemu św. Cecylia wkroczyła na drogę zmartwychwstania. Módlmy się, by Pan pozwolił jej zmartwychwstać także w europejskiej kulturze, która dziś przypomina sen wariata.
wtorek, 8 listopada 2016
Spotkanie autorskie w Raciborzu
W sobotę 26 listopada od godz. 18:00 będę czytał poezję i odpowiadał na pytania publiczności w siedzibie Raciborskiego Centrum Kultury przy ul. Chopina 21.
Spotkanie odbędzie się w ramach wieczoru promującego nowy numer „Almanachu Prowincjonalnego”, w którym ukażą się m.in. trzy moje nowe wiersze i esej o prowincji. Rozmowę poprowadzi Marek Rapnicki. Zagra i zaśpiewa kapela góralska „Lipka” z Jabłonkowa. Serdecznie zapraszam w imieniu organizatorów i własnym.
Spotkanie odbędzie się w ramach wieczoru promującego nowy numer „Almanachu Prowincjonalnego”, w którym ukażą się m.in. trzy moje nowe wiersze i esej o prowincji. Rozmowę poprowadzi Marek Rapnicki. Zagra i zaśpiewa kapela góralska „Lipka” z Jabłonkowa. Serdecznie zapraszam w imieniu organizatorów i własnym.
czwartek, 3 listopada 2016
Za Styrem
Choć trudno ją odnaleźć na współczesnych mapach
i nie ma jej w programach trzydniowych wycieczek
cierpliwie czeka na nas ziemia obiecana
w krzemienieckim dubieńskim i łuckim powiecie
wszystko tam jest jak dawniej: w dzikim winie tonie
dwór z kolumnowym gankiem i gontem na dachu
pan w fotelu z wikliny siedzi na gazonie
i przegląda gazetę z przedwczorajszą datą
nagle z sieni wybiega rozbawiony chłopak
krzyczy coś o hulankach i że piekła nie ma
kucharka co go goni nie przebiera w słowach:
– Ja ci dam, basałyku! Zatargam do piekła.
najpierw trochę wyrzutów potem dużo śmiechu
szczekanie psa z ogrodu szum skrzydeł w leszczynie
pan mówi: – Moja droga, ty się nie denerwuj.
Istotnie piekła nie ma, przynajmniej za Styrem.
w miasteczku które widać z pobliskiego wzgórza
świat też jest urządzony jak Pan Bóg przykazał:
na rynku stoją Żydzi w czarnych kapeluszach
spierając się o procent i przyjście Mesjasza
wtórują im chrześcijanie: – Za drogo! – Za mało!
beczą owce na wozach gdaczą kury nioski
na kołkach wiszą dzbany powleczone farbą
ktoś z workiem na rowerze wraca do kolonii
a w niedzielne południe dzwony biją na mszę
i zajeżdża pod kościół modrzewiowa bryczka
on w mundurze bryczesach oficerkach z glancem
ona w białej sukience z różem na policzkach
przechodzą uśmiechnięci rozdając cukierki
dzieciom które się zbiegły z zatęchłych podwórzy
w progu jeszcze uściski z notariuszem miejskim
dwa słowa z jego żoną o wczorajszej burzy
milknie gwar cichną frazy łacińskich pacierzy
ksiądz z ambony ogłasza Chrystusową miłość
a wierni tylko w jedno nie mogą uwierzyć:
że myślimy o świecie jakby ich nie było
bo przecież są czekają możesz ich zobaczyć
wystarczy się przeprawić przez dość płytką rzekę
idź nad Styr odnajdź łódkę z okuciem żelaznym
i w dłoń starego Żyda wsuń srebrną monetę
Pierwodruk: tygodnik „wSieci” 2016 nr 44
wtorek, 1 listopada 2016
O „Epigonii” w tygodniku „wSieci”
„Sartre napisał kiedyś, że każdy człowiek, który wierzy, iż Bóg interesuje się jego istnieniem, jest łajdakiem (salaud). W tym sensie Wencel to skończony łajdak” - ocenia Grzegorz Górny.
poniedziałek, 24 października 2016
Rozmowa w „Głosie Karmelu”
„Nie ma zbawienia jak tylko przez ziemię”
W nowym numerze (6/2016) karmelitańskiego dwumiesięcznika odpowiadam na pytania Damiana Sochackiego OCD dotyczące m.in. moich literackich mistrzów, lektury pism św. Jana od Krzyża, relacji między wiecznością a codziennością i poszukiwaniu pokoju serca.
Wychodzący w Krakowie „Głos Karmelu” poświęcony jest życiu duchowemu. Pierwotnie ukazywał się w latach 1927-1941 (zamknięty przez Niemców), później w latach 1946-1952 (zamknięty przez komunistów). Na jego łamach debiutował jako poeta Karol Wojtyła („Pieśń o Bogu ukrytym”). Wydawanie czasopisma zostało wznowione w 2005 roku.
W nowym numerze (6/2016) karmelitańskiego dwumiesięcznika odpowiadam na pytania Damiana Sochackiego OCD dotyczące m.in. moich literackich mistrzów, lektury pism św. Jana od Krzyża, relacji między wiecznością a codziennością i poszukiwaniu pokoju serca.
Wychodzący w Krakowie „Głos Karmelu” poświęcony jest życiu duchowemu. Pierwotnie ukazywał się w latach 1927-1941 (zamknięty przez Niemców), później w latach 1946-1952 (zamknięty przez komunistów). Na jego łamach debiutował jako poeta Karol Wojtyła („Pieśń o Bogu ukrytym”). Wydawanie czasopisma zostało wznowione w 2005 roku.
czwartek, 20 października 2016
Czarny czwartek
W okresie rządów SLD czy PO projekty środowisk pro life też trafiały do kosza, jednak mogliśmy mieć nadzieję, że kiedyś uda się wprowadzić w Polsce prawo traktujące zabijanie dzieci nienarodzonych jako zbrodnię. Dopiero partia, którą na własnych plecach wynieśliśmy do władzy, odebrała nam tę nadzieję.
"Gość Niedzielny" nr 43/2016
Cóż za genialne posunięcie Jarosława Kaczyńskiego! Trzeba umieć przewidywać rozwój wypadków i mieć nadzwyczajny refleks, żeby wyprowadzić w pole całą opozycję. Zastawili na niego śmiertelną pułapkę, a on jedną decyzją z niej się uwolnił. Kazali mu rozplątywać węzeł gordyjski, a on po prostu go przeciął. Widziałeś ich miny, kiedy PiS odrzucił projekt zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej? To był prawdziwy majstersztyk!
Od dwóch tygodni spotykam się z podobnymi opiniami w prywatnych rozmowach i w prawicowych mediach. Już przed rokiem byłem pewien, że 8 lat rządów nihilistycznej koalicji musiało odcisnąć głęboki ślad w psychice Polaków. Zastanawiałem się tylko, co okaże się najgorsze: poczucie krzywdy, uzależnienie od piętnowania patologii III RP czy znużenie polityką. Teraz wiem: duża część moich znajomych uwierzyła, że aby służyć prawdzie, wystarczy służyć Prawu i Sprawiedliwości.
Choć partia, na którą wspólnie głosowaliśmy, ma dziś niemal nieograniczoną możliwość kształtowania polskiej polityki i realną szansę wpływania na świadomość europejską, oni wciąż są na wojnie z jej lokalnymi wrogami. Oczywiście, nie jest to wojna o wartości. Prawdziwych fanów Jarosława Kaczyńskiego nie interesuje idea odbudowy kultury w oparciu o chrześcijaństwo, jednoczące wspólnotę mity czy tradycję niepodległościowej emigracji. Zamiast uważnie sprawdzać, jak nowa władza wywiązuje się z powierzonej jej misji cywilizacyjnej, koncentrują się na groteskowych happeningach Ryszarda Petru, Grzegorza Schetyny, KOD, celebrytów i feministek. Energię niezbędną do samokształcenia i wywierania presji na rząd tracą w internetowych potyczkach z marginesem społecznym. A kiedy spotykamy się twarzą w twarz, mają mi do powiedzenia jedynie dziewięć sylab: „Ja-ro-sław! Ja-ro-sław! Ja-ro-sław!”.
W czwartek 6 października 2016 r. obrońcy życia w Polsce dowiedzieli się, że formacja polityczna, z którą wiązali nadzieje na zmianę ustawy z 1993 r., jest przeciwna objęciu przez państwo pełną ochroną osób najbardziej bezbronnych. To czarny dzień dla wszystkich świadomych chrześcijan, znacznie mroczniejszy niż czarny poniedziałek, kiedy na ulice polskich miast wyległy kobiety przebrane za czarownice. W okresie rządów SLD czy PO projekty środowisk pro life też trafiały do kosza, jednak mogliśmy mieć nadzieję, że kiedyś uda się wprowadzić w Polsce prawo traktujące zabijanie dzieci nienarodzonych jako zbrodnię. Dopiero partia, którą na własnych plecach wynieśliśmy do władzy, odebrała nam tę nadzieję. A ileż było przy tym pięknych słów! Ile tłumaczenia, że żołnierze Jarosława Kaczyńskiego nie mogą zgodzić się na zapis o „karalności kobiet”, bo nie pozwala im na to sumienie! Ile zapewnień, że rząd przygotuje własne rozwiązania, które pomogą chronić życie!
Marek Jurek słusznie podkreślał przed tygodniem, że aby ocalić projekt „Stop aborcji!”, posłowie PiS mogli wprowadzić zwykłą poprawkę w trakcie prac komisji. Ja powiem więcej: gdyby naprawdę chcieli spełnić oczekiwania środowisk pro life, mogli nawet taktycznie zrobić to, co zrobili. Czyli z lęku przed rozbudzeniem społecznych emocji odrzucić projekt Ordo Iuris. Ale tylko po to, żeby za miesiąc lub dwa skutecznie przeprowadzić podobny. Zgorszeniem nie jest sam wynik sejmowego głosowania. Problem w tym, że Jarosław Kaczyński i jego żołnierze nie zamierzają ruszać ustawy z 1993 roku. Chwytliwe hasło „karalności kobiet” było dla nich jedynie pretekstem do odrzucenia ciężaru, którego nie mają ochoty dźwigać. Będą tworzyć programy wsparcia dla rodzin z dziećmi z zespołem Downa, prowadzić kampanię promującą macierzyństwo itd. Ale nigdy nie wprowadzą pełnej ochrony życia.
Katolicki wyborca ma prawo czuć się rozgoryczony, gdy ludzie, których uważał za swoich reprezentantów w polityce, okazują się najwyżej dobrymi poganami. Parafrazując słynne zdanie Józefa Mackiewicza, pozwolę sobie stwierdzić, że PiS nie zastąpi nam Polski. Z pewnością nie zastąpi nam też Boga, trwale obecnego w naszej historii i kulturze. Wszystkim, którymi dziś targają emocje, chciałbym jednak przypomnieć, że oprócz dobrych pogan są jeszcze poganie walczący. A oni, kiedy uzyskają wpływ na państwo, z pewnością nie będą się uchylać od naruszania ustawy z 1993 r., tyle że zrobią to po swojemu. W czarny czwartek wielu z nas przestało idealistycznie patrzeć na politykę, jednak źle by się stało, gdybyśmy nie znaleźli w sobie odrobiny pragmatyzmu, który pozwala ważyć korzyści i straty.
"Gość Niedzielny" nr 43/2016
Cóż za genialne posunięcie Jarosława Kaczyńskiego! Trzeba umieć przewidywać rozwój wypadków i mieć nadzwyczajny refleks, żeby wyprowadzić w pole całą opozycję. Zastawili na niego śmiertelną pułapkę, a on jedną decyzją z niej się uwolnił. Kazali mu rozplątywać węzeł gordyjski, a on po prostu go przeciął. Widziałeś ich miny, kiedy PiS odrzucił projekt zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej? To był prawdziwy majstersztyk!
Od dwóch tygodni spotykam się z podobnymi opiniami w prywatnych rozmowach i w prawicowych mediach. Już przed rokiem byłem pewien, że 8 lat rządów nihilistycznej koalicji musiało odcisnąć głęboki ślad w psychice Polaków. Zastanawiałem się tylko, co okaże się najgorsze: poczucie krzywdy, uzależnienie od piętnowania patologii III RP czy znużenie polityką. Teraz wiem: duża część moich znajomych uwierzyła, że aby służyć prawdzie, wystarczy służyć Prawu i Sprawiedliwości.
Choć partia, na którą wspólnie głosowaliśmy, ma dziś niemal nieograniczoną możliwość kształtowania polskiej polityki i realną szansę wpływania na świadomość europejską, oni wciąż są na wojnie z jej lokalnymi wrogami. Oczywiście, nie jest to wojna o wartości. Prawdziwych fanów Jarosława Kaczyńskiego nie interesuje idea odbudowy kultury w oparciu o chrześcijaństwo, jednoczące wspólnotę mity czy tradycję niepodległościowej emigracji. Zamiast uważnie sprawdzać, jak nowa władza wywiązuje się z powierzonej jej misji cywilizacyjnej, koncentrują się na groteskowych happeningach Ryszarda Petru, Grzegorza Schetyny, KOD, celebrytów i feministek. Energię niezbędną do samokształcenia i wywierania presji na rząd tracą w internetowych potyczkach z marginesem społecznym. A kiedy spotykamy się twarzą w twarz, mają mi do powiedzenia jedynie dziewięć sylab: „Ja-ro-sław! Ja-ro-sław! Ja-ro-sław!”.
W czwartek 6 października 2016 r. obrońcy życia w Polsce dowiedzieli się, że formacja polityczna, z którą wiązali nadzieje na zmianę ustawy z 1993 r., jest przeciwna objęciu przez państwo pełną ochroną osób najbardziej bezbronnych. To czarny dzień dla wszystkich świadomych chrześcijan, znacznie mroczniejszy niż czarny poniedziałek, kiedy na ulice polskich miast wyległy kobiety przebrane za czarownice. W okresie rządów SLD czy PO projekty środowisk pro life też trafiały do kosza, jednak mogliśmy mieć nadzieję, że kiedyś uda się wprowadzić w Polsce prawo traktujące zabijanie dzieci nienarodzonych jako zbrodnię. Dopiero partia, którą na własnych plecach wynieśliśmy do władzy, odebrała nam tę nadzieję. A ileż było przy tym pięknych słów! Ile tłumaczenia, że żołnierze Jarosława Kaczyńskiego nie mogą zgodzić się na zapis o „karalności kobiet”, bo nie pozwala im na to sumienie! Ile zapewnień, że rząd przygotuje własne rozwiązania, które pomogą chronić życie!
Marek Jurek słusznie podkreślał przed tygodniem, że aby ocalić projekt „Stop aborcji!”, posłowie PiS mogli wprowadzić zwykłą poprawkę w trakcie prac komisji. Ja powiem więcej: gdyby naprawdę chcieli spełnić oczekiwania środowisk pro life, mogli nawet taktycznie zrobić to, co zrobili. Czyli z lęku przed rozbudzeniem społecznych emocji odrzucić projekt Ordo Iuris. Ale tylko po to, żeby za miesiąc lub dwa skutecznie przeprowadzić podobny. Zgorszeniem nie jest sam wynik sejmowego głosowania. Problem w tym, że Jarosław Kaczyński i jego żołnierze nie zamierzają ruszać ustawy z 1993 roku. Chwytliwe hasło „karalności kobiet” było dla nich jedynie pretekstem do odrzucenia ciężaru, którego nie mają ochoty dźwigać. Będą tworzyć programy wsparcia dla rodzin z dziećmi z zespołem Downa, prowadzić kampanię promującą macierzyństwo itd. Ale nigdy nie wprowadzą pełnej ochrony życia.
Katolicki wyborca ma prawo czuć się rozgoryczony, gdy ludzie, których uważał za swoich reprezentantów w polityce, okazują się najwyżej dobrymi poganami. Parafrazując słynne zdanie Józefa Mackiewicza, pozwolę sobie stwierdzić, że PiS nie zastąpi nam Polski. Z pewnością nie zastąpi nam też Boga, trwale obecnego w naszej historii i kulturze. Wszystkim, którymi dziś targają emocje, chciałbym jednak przypomnieć, że oprócz dobrych pogan są jeszcze poganie walczący. A oni, kiedy uzyskają wpływ na państwo, z pewnością nie będą się uchylać od naruszania ustawy z 1993 r., tyle że zrobią to po swojemu. W czarny czwartek wielu z nas przestało idealistycznie patrzeć na politykę, jednak źle by się stało, gdybyśmy nie znaleźli w sobie odrobiny pragmatyzmu, który pozwala ważyć korzyści i straty.
niedziela, 16 października 2016
Dachy Krakowa
czyli literatura jest rozmową
Trzy P – powaga, piękno i polskość. Tak Maciej Urbanowski, historyk literatury i krytyk, mówi o twórczości Wojciecha Wencla... Druga postać, której poświęcony jest program, to Jan Lechoń. Justyna Chłap-Nowakowa analizuje jego twórczość w kontekście romantyzmu i emigracji. [TVP]
Trzy P – powaga, piękno i polskość. Tak Maciej Urbanowski, historyk literatury i krytyk, mówi o twórczości Wojciecha Wencla... Druga postać, której poświęcony jest program, to Jan Lechoń. Justyna Chłap-Nowakowa analizuje jego twórczość w kontekście romantyzmu i emigracji. [TVP]
czwartek, 13 października 2016
O „Epigonii” w TVP 2
W niedzielę 16 października o godz. 19.30 telewizyjna Dwójka pokaże poświęcony mojej poezji odcinek programu „Dachy Krakowa, czyli literatura jest rozmową”. Życzę dobrego odbioru.
środa, 21 września 2016
Dorota Heck o „Epigonii”
Fragmenty niedrukowanej recenzji.
W liryce, jako autor dziesięciu książek poetyckich, Wojciech Wencel (ur. 1972) podejmuje świadomą grę z konwencjami literackimi, zestawiając mesjanizm i neoklasycyzm, uniwersalne motywy chrześcijańskie i realia polskiej historii. (...) Zgodnie z programem zarysowanym w swojej eseizującej książce „Zamieszkać w katedrze” poeta nawiązuje do Nowego Testamentu: „zabierzmy ze sobą/ na drogę dwanaście koszy ułomków/ przedwiecznego Słowa”. To program wyjścia w nieznaną przyszłość. Naprzeciw trudnościom. Słowo (Logos) porównuje się do chleba („ułomków”). Chleb to podstawowy pokarm podtrzymujący życie, wypiekany z mąki, a by wyrosło na nią zboże, ziarno musi obumrzeć. Ten łańcuch naturalnych skojarzeń nie przerywa się, choćby otaczały nas sztuczne, plastikowe przedmioty, imitacje, rozpełzające się jak kłącza „symulacra” późnej nowoczesności. (...) W pięknej przeszłości XIX i początków XX wieku, w nieco wyidealizowanych Tam i Ongiś, w romantycznej literaturze, w neoromantycznych gestach symbolistów, w malarstwie secesji kryje się jeden z kluczy do wyobraźni Wencla. Jeśli [Wlastimil] Hofman – portretujący przyszłe ofiary zbrodni katyńskiej – ocalał w czasie II wojny światowej dzięki pomocy Zdzisława Peszkowskiego, późniejszego kapelana rodzin oficerów straconych w Katyniu, jeśli obraz z okładki – „Eloe nad zwłokami Anhellego” – zawiera ukryty autoportret artysty, jeśli..., to w Anhellim – bohaterze literackim szukającym nadziei na przetrwanie wspólnoty zagrożonej eksterminacją – chciałoby się dostrzec niepokorny autoportret duchowy twórcy, jednego z tych, którzy starają się podtrzymać wspólny język, zrozumienie i pamięć przekazywaną z pokolenia na pokolenie.
![]() |
Wrocław 17.09.2016 r. Od lewej: prof. Dorota Heck, WW, Natalia Tarczyńska (Solidarni 2010) Fot. Ryszard Sławczyński |
W liryce, jako autor dziesięciu książek poetyckich, Wojciech Wencel (ur. 1972) podejmuje świadomą grę z konwencjami literackimi, zestawiając mesjanizm i neoklasycyzm, uniwersalne motywy chrześcijańskie i realia polskiej historii. (...) Zgodnie z programem zarysowanym w swojej eseizującej książce „Zamieszkać w katedrze” poeta nawiązuje do Nowego Testamentu: „zabierzmy ze sobą/ na drogę dwanaście koszy ułomków/ przedwiecznego Słowa”. To program wyjścia w nieznaną przyszłość. Naprzeciw trudnościom. Słowo (Logos) porównuje się do chleba („ułomków”). Chleb to podstawowy pokarm podtrzymujący życie, wypiekany z mąki, a by wyrosło na nią zboże, ziarno musi obumrzeć. Ten łańcuch naturalnych skojarzeń nie przerywa się, choćby otaczały nas sztuczne, plastikowe przedmioty, imitacje, rozpełzające się jak kłącza „symulacra” późnej nowoczesności. (...) W pięknej przeszłości XIX i początków XX wieku, w nieco wyidealizowanych Tam i Ongiś, w romantycznej literaturze, w neoromantycznych gestach symbolistów, w malarstwie secesji kryje się jeden z kluczy do wyobraźni Wencla. Jeśli [Wlastimil] Hofman – portretujący przyszłe ofiary zbrodni katyńskiej – ocalał w czasie II wojny światowej dzięki pomocy Zdzisława Peszkowskiego, późniejszego kapelana rodzin oficerów straconych w Katyniu, jeśli obraz z okładki – „Eloe nad zwłokami Anhellego” – zawiera ukryty autoportret artysty, jeśli..., to w Anhellim – bohaterze literackim szukającym nadziei na przetrwanie wspólnoty zagrożonej eksterminacją – chciałoby się dostrzec niepokorny autoportret duchowy twórcy, jednego z tych, którzy starają się podtrzymać wspólny język, zrozumienie i pamięć przekazywaną z pokolenia na pokolenie.
wtorek, 20 września 2016
Wrocław - zapis spotkania
Klub Muzyki i Literatury 17 września 2016 roku. Prowadzenie: prof. Dorota Heck.
niedziela, 18 września 2016
Rozmowa w Radiu Rodzina
Przed spotkaniem autorskim we Wrocławiu byłem gościem Janusza Gajdamowicza.
Pierwsza część rozmowy została nadana w niedzielny wieczór 18 września. Można ją odsłuchać w całości TUTAJ.
Druga część zostanie wyemitowana w kolejną niedzielę, 25 września, tuż po godz. 19.00. Wspólnie z autorem audycji, Januszem Gajdamowiczem, zapraszam do słuchania na żywo.
Pierwsza część rozmowy została nadana w niedzielny wieczór 18 września. Można ją odsłuchać w całości TUTAJ.
Druga część zostanie wyemitowana w kolejną niedzielę, 25 września, tuż po godz. 19.00. Wspólnie z autorem audycji, Januszem Gajdamowiczem, zapraszam do słuchania na żywo.
piątek, 16 września 2016
Kolej w Matarni
![]() |
Kościół św. Walentego w Matarni, fot. Paweł Kula
|
Jeszcze się zieleni kora starych lip
lecz budynki z cegły zburzono już dawno
świecą arteriami plastikowych żył
wykopy pod kolej metropolitalną
za pół roku wszystko będzie tutaj nowe
żadnych bagien krzaków śladów po cegielni
zaleją asfaltem brukowaną drogę
do której nikt młodszy od nas nie zatęskni
i odjadą dzieci hen daleko w świat
ze stacji błyszczącej w wyrwie po Zichurii
by odetchnąć pyłem neonowych miast
tylko nam się kosmos ciągle będzie kurczył
jeszcze pożyjemy na wyspie bocianiej
pomiędzy kościołem a dworem Roemerów
aż nam pokiwają głowami chryzantem
dzieci które wrócą ze świata koleją
jakoś sobie bez nas poradzi Matarnia
ale nikt już nigdy nie powie nikomu
gdzie się pewnej zimy położyła sarna
która przyszła umrzeć do naszego domu
listopad 2014
Pierwodruk: „Arcana” 2016 nr 4
poniedziałek, 12 września 2016
Zło ze znakiem jakości
Wprawdzie na razie społeczeństwa Europy mają pewne opory wobec inżynierii płciowej, pedofilii i kazirodztwa, ale przecież kulturalnych ludzi żadna dyskusja nie brudzi.
"Gość Niedzielny" nr 37/2016
Zwykli zjadacze papki dostarczanej przez TVN i „Gazetę Wyborczą” przypominają trochę milicjanta z „Misia” Stanisława Barei. Kto miał wątpliwą przyjemność dyskutować z nimi o aktualnych projektach cywilizacji śmierci, ten wie, że każdy swój wywód zaczynają od opisu hipotetycznego przypadku, który ma wywołać nasze współczucie. Kiedy domagają się legalizacji eutanazji, mówią: „A gdyby wasz ojciec cierpiący katusze prosił was na kolanach o akt miłosierdzia, to wy byście ojcu odmówili, tak?”. Walcząc o powszechne prawo do aborcji, perswadują: „A gdyby wasza żona padła ofiarą gwałtu i przeżywała traumę, to wy byście żonie zabiegu nie opłacili, co?”. Wreszcie gdy próbują nas przekonać o kulturotwórczych wartościach homoseksualizmu, krzyczą z troską: „A gdyby wasz synek, którego jeszcze nie macie, okazał się w przyszłości gejem, to wy byście synka z domu wypędzili, hę?!”.
Budowniczowie nowego wspaniałego świata, którzy w całej Europie napełniają medialne koryta, mają świadomość, że aby rewolucja się powiodła, trzeba oduczyć ludzi myślenia według obiektywnych wartości i rozbudzić w nich afekty. Wystarczy, że konsument „postępowej” papki pogrąży się w świecie infantylnych wyobrażeń i silnych emocji, żeby przestał brać pod uwagę naturalne prawo moralne, nie wspominając już o objawionym. W ten sposób buduje się od dawna społeczną akceptację dla eutanazji, aborcji, homoseksualizmu czy in vitro. Ponieważ jednak celem rewolucji jest obalenie wszystkich tabu, jakie dla własnego dobra wykształciła nasza cywilizacja, co pewien czas pojawia się w przestrzeni publicznej śmiałek, który chce „rozpocząć debatę” na temat dopuszczalności kolejnych transgresji. Jeden opowiada wzruszającą historyjkę o przedszkolaku, który nienawidzi boksu i marzy o karierze baletnicy. Drugi wychwala ideę głębokiej przyjaźni dorosłych z dziećmi, po czym dodaje: „Seks? Niekoniecznie i tylko za zgodą obu stron”. Jeszcze inny ma dla nas starogermańską opowieść o braciszku i siostrzyczce, którzy zostali rozdzieleni w dzieciństwie, a gdy trafili na siebie po latach, postanowili wzmocnić więzy krwi miłością erotyczną. Wprawdzie na razie społeczeństwa Europy mają pewne opory wobec inżynierii płciowej, pedofilii i kazirodztwa, ale przecież kulturalnych ludzi żadna dyskusja nie brudzi. Prędzej czy później usłyszymy zapewne i taką lekcję tolerancji: „A gdyby pastuszek mały zakochał się w kózce, to wy byście pastuszka wsadzili do więzienia, tak? A może z tego związku zrodziłyby się śliczne centaury?”.
Dwa lata temu prof. Jan Hartman napisał w felietonie: „Jeśli udaje się powiązać harmonijnie miłość macierzyńską albo bratersko-siostrzaną z miłością erotyczną, to osiąga się nową, wyższą jakość miłości i związku”. Najśmieszniejsza w „postępowej” propagandzie jest właśnie ta wiara w arystokratyczność zła. Miłośnicy transgresji przedstawiani są jako osoby niesłychanie wrażliwe, czułe i bezinteresowne, a ich przypadłości uchodzą za znamię artystycznego geniuszu. Co innego ludzie starający się żyć, jak Pan Bóg przykazał – ci zawsze są „nudni”, „pospolici” i „nietwórczy”.
Oczywiście idea zła ze znakiem jakości nie jest wymysłem naszych czasów. Korzeniami sięga epoki oświecenia, francuskiego libertynizmu, markiza de Sade’a. W 1951 r. emigracyjny publicysta Wacław A. Zbyszewski tak podsumowywał wysiłki jej wyznawców: „W końcu XIX w. rozpowszechniony był idiotyczny pogląd, że człowiekiem wybitnym może być tylko syfilityk. (…) Teraz moda jest na pederastię. (…) Zboczenia seksualne nie dają żadnego piętna wybitności, żadnej dystynkcji intelektualnej, nie są wcale bardziej zajmujące niż przypadłości żołądkowe, soliter, rak wątroby, gruźlica czy anemia”.
Różnica między dawną a nową epoką polega na tym, że Zbyszewski mógł nazywać rzeczy po imieniu, a dziś trudno znaleźć kogokolwiek, kto odważyłby się publicznie użyć terminu „zboczenia seksualne”. W propagandowej nowomowie dominują „orientacje”, „ekspresje” i „potrzeby”, którym nie stawia się żadnych barier kulturowych. Permisywizm brutalnie walczy z chrześcijaństwem, które rozwija wolność. Hedonizm uderza w rodzinę, starając się zniszczyć miłość. Razem z wychowankami pokolenia ’68 metafizyczne zło wdarło się na polityczne salony, do europejskich instytucji, mediów i wytwórni filmowych, każąc nam wybierać między przyszywanym znakiem jakości a autentycznym znakiem zbawienia.
"Gość Niedzielny" nr 37/2016
Zwykli zjadacze papki dostarczanej przez TVN i „Gazetę Wyborczą” przypominają trochę milicjanta z „Misia” Stanisława Barei. Kto miał wątpliwą przyjemność dyskutować z nimi o aktualnych projektach cywilizacji śmierci, ten wie, że każdy swój wywód zaczynają od opisu hipotetycznego przypadku, który ma wywołać nasze współczucie. Kiedy domagają się legalizacji eutanazji, mówią: „A gdyby wasz ojciec cierpiący katusze prosił was na kolanach o akt miłosierdzia, to wy byście ojcu odmówili, tak?”. Walcząc o powszechne prawo do aborcji, perswadują: „A gdyby wasza żona padła ofiarą gwałtu i przeżywała traumę, to wy byście żonie zabiegu nie opłacili, co?”. Wreszcie gdy próbują nas przekonać o kulturotwórczych wartościach homoseksualizmu, krzyczą z troską: „A gdyby wasz synek, którego jeszcze nie macie, okazał się w przyszłości gejem, to wy byście synka z domu wypędzili, hę?!”.
Budowniczowie nowego wspaniałego świata, którzy w całej Europie napełniają medialne koryta, mają świadomość, że aby rewolucja się powiodła, trzeba oduczyć ludzi myślenia według obiektywnych wartości i rozbudzić w nich afekty. Wystarczy, że konsument „postępowej” papki pogrąży się w świecie infantylnych wyobrażeń i silnych emocji, żeby przestał brać pod uwagę naturalne prawo moralne, nie wspominając już o objawionym. W ten sposób buduje się od dawna społeczną akceptację dla eutanazji, aborcji, homoseksualizmu czy in vitro. Ponieważ jednak celem rewolucji jest obalenie wszystkich tabu, jakie dla własnego dobra wykształciła nasza cywilizacja, co pewien czas pojawia się w przestrzeni publicznej śmiałek, który chce „rozpocząć debatę” na temat dopuszczalności kolejnych transgresji. Jeden opowiada wzruszającą historyjkę o przedszkolaku, który nienawidzi boksu i marzy o karierze baletnicy. Drugi wychwala ideę głębokiej przyjaźni dorosłych z dziećmi, po czym dodaje: „Seks? Niekoniecznie i tylko za zgodą obu stron”. Jeszcze inny ma dla nas starogermańską opowieść o braciszku i siostrzyczce, którzy zostali rozdzieleni w dzieciństwie, a gdy trafili na siebie po latach, postanowili wzmocnić więzy krwi miłością erotyczną. Wprawdzie na razie społeczeństwa Europy mają pewne opory wobec inżynierii płciowej, pedofilii i kazirodztwa, ale przecież kulturalnych ludzi żadna dyskusja nie brudzi. Prędzej czy później usłyszymy zapewne i taką lekcję tolerancji: „A gdyby pastuszek mały zakochał się w kózce, to wy byście pastuszka wsadzili do więzienia, tak? A może z tego związku zrodziłyby się śliczne centaury?”.
Dwa lata temu prof. Jan Hartman napisał w felietonie: „Jeśli udaje się powiązać harmonijnie miłość macierzyńską albo bratersko-siostrzaną z miłością erotyczną, to osiąga się nową, wyższą jakość miłości i związku”. Najśmieszniejsza w „postępowej” propagandzie jest właśnie ta wiara w arystokratyczność zła. Miłośnicy transgresji przedstawiani są jako osoby niesłychanie wrażliwe, czułe i bezinteresowne, a ich przypadłości uchodzą za znamię artystycznego geniuszu. Co innego ludzie starający się żyć, jak Pan Bóg przykazał – ci zawsze są „nudni”, „pospolici” i „nietwórczy”.
Oczywiście idea zła ze znakiem jakości nie jest wymysłem naszych czasów. Korzeniami sięga epoki oświecenia, francuskiego libertynizmu, markiza de Sade’a. W 1951 r. emigracyjny publicysta Wacław A. Zbyszewski tak podsumowywał wysiłki jej wyznawców: „W końcu XIX w. rozpowszechniony był idiotyczny pogląd, że człowiekiem wybitnym może być tylko syfilityk. (…) Teraz moda jest na pederastię. (…) Zboczenia seksualne nie dają żadnego piętna wybitności, żadnej dystynkcji intelektualnej, nie są wcale bardziej zajmujące niż przypadłości żołądkowe, soliter, rak wątroby, gruźlica czy anemia”.
Różnica między dawną a nową epoką polega na tym, że Zbyszewski mógł nazywać rzeczy po imieniu, a dziś trudno znaleźć kogokolwiek, kto odważyłby się publicznie użyć terminu „zboczenia seksualne”. W propagandowej nowomowie dominują „orientacje”, „ekspresje” i „potrzeby”, którym nie stawia się żadnych barier kulturowych. Permisywizm brutalnie walczy z chrześcijaństwem, które rozwija wolność. Hedonizm uderza w rodzinę, starając się zniszczyć miłość. Razem z wychowankami pokolenia ’68 metafizyczne zło wdarło się na polityczne salony, do europejskich instytucji, mediów i wytwórni filmowych, każąc nam wybierać między przyszywanym znakiem jakości a autentycznym znakiem zbawienia.
środa, 7 września 2016
O „Epigonii” w „Arcanach”
W 130. numerze krakowskiego dwumiesięcznika znalazł się obszerny blok tekstów poświęconych mojej poezji.
Recenzje „Epigonii” publikują Maciej Urbanowski, Tomasz Garbol, Stanisław Chyczyński oraz Aleksandra Paszkowska i Wojciech Kudyba. Autoryzowaną wersję wywiadu „Poezja jest dla mnie modlitwą” prezentują Anna Czartoryska-Sziler i Dariusz Kawa. Dopełnieniem jest mój nowy wiersz „Kolej w Matarni”.
Recenzje „Epigonii” publikują Maciej Urbanowski, Tomasz Garbol, Stanisław Chyczyński oraz Aleksandra Paszkowska i Wojciech Kudyba. Autoryzowaną wersję wywiadu „Poezja jest dla mnie modlitwą” prezentują Anna Czartoryska-Sziler i Dariusz Kawa. Dopełnieniem jest mój nowy wiersz „Kolej w Matarni”.
piątek, 2 września 2016
wtorek, 23 sierpnia 2016
Poeta wyklęty, poeta wyklętych
niedziela, 14 sierpnia 2016
niedziela, 31 lipca 2016
Dni starzejących się małżonków
Przygotowania do Światowych Dni Młodzieży podjąłem wczesną wiosną. Gdy w Hiszpanii, Argentynie czy Zambii młodzi katolicy dopiero puszczali w ruch globus, żeby odnaleźć na nim Polskę, ja już informowałem żonę, że na przełomie lipca i sierpnia będziemy odpoczywać na Podlasiu.
"Gość Niedzielny" nr 31/2016
Spodziewając się najazdu rozśpiewanych pielgrzymów na Trójmiasto, postanowiłem wsiąść do pociągu byle jakiego, zmylić ewentualny pościg, przesiadając się do regionalnego busa, ostatnie kilometry pokonać piechotą i zaszyć się w miejscu oddalonym od komunikacyjnych szlaków. Teraz stoję przed dworem w Kiermusach i jestem szczęśliwy, bo znalazłem dokładnie to, czego szukałem. Jest ciepła noc. Księżyc w pełni wisi nad Narwią. W rozświetlonym oknie widzę moją miłość. Wokół zapach świeżo skoszonej trawy i cisza jak makiem zasiał.
Rano budzą nas jaskółki, które w szczelinach pod dachem uwiły sobie gniazda. Dziesiątki, jeśli nie setki ptaków bez opamiętania krążą wokół dworu, raz po raz zahaczając skrzydłami o liście pnącego się po murach winobluszczu i porastającego staw tataraku. To są nasze małe ewangelistki, zwiastujące deszcz błogosławieństw. Mniej kolorowe i mniej głośne od rozśpiewanych pielgrzymów, niezmiennie niosą światu radość i nadzieję. Przypominam sobie piękny wiersz Tadeusza Sułkowskiego: „Od złego skrzydłami uchowaj,/ Jaskółeczko, kochaneczko hebanowa,/ Naucz nędzna stać w nędzy mojej/ Jak w muzyce i w łasce wesołej./ Niechże w uśmieszkach ptasich odpocznę,/ Tańczące Urszulki obłoczne”.
Po drodze do Tykocina mijamy zielone łąki, na których pasą się krowy i przechadzają się bociany. Te pierwsze przeżuwają trawę, jakby studiowały wykład Koheleta o marności, a jednocześnie zdają się tęsknić do wyższego porządku. Gdy słońce znika za horyzontem, ich oczy zachodzą łzami. Z kolei bocianich gniazd jest w okolicy tyle, że nawet absolwent licealnego „mat-fizu” traci w końcu zapał do ich liczenia. Założone na specjalnych konstrukcjach wieńczą słupy telegraficzne, dachy, nieczynne kominy. Młode bociany właśnie uczą się latać. Wkrótce poszybują do Afryki, a potem będą wracać do polskich wsi jako znaki Bożego błogosławieństwa.
Przed tykocińskim kościołem Trójcy Przenajświętszej transparent z cytatem z „Dzienniczka” św. Faustyny: „Kto nie chce przejść przez drzwi miłosierdzia, ten musi przejść przez drzwi sprawiedliwości Mojej”. Przez chwilę patrzę żonie w oczy, a potem chwytam ją za rękę, żebyśmy wspólnie zmieścili się w progu miłosierdzia. Zdążyliśmy poznać się tak dobrze, że nie musimy spierać się o to, którą drogą wejść do domu Ojca. Rozśpiewanych pielgrzymów ani widu, ani słychu. Wprawdzie pod synagogą stoją dwaj ogoleni na łyso młodzieńcy, ale raczej miejscowi, bo jeden z nich ma na sobie koszulkę z hasłem „Wielka Polska katolicka”. Kto wie? Może przyszli obejrzeć pamiątki po Zygmuncie Glogerze zgromadzone w domu talmudycznym. Wystawa poświęcona wielkiemu etnografowi, archeologowi i krajoznawcy to wciąż bijące serce miasteczka. Po majątku Glogerów w pobliskim Jeżewie Starym zostały jedynie ruiny. Do Tykocina może jednak przyjechać każdy, komu bliskie jest motto „Encyklopedii staropolskiej”: „Obce rzeczy wiedzieć dobrze jest, swoje – obowiązek”.
Pod wieczór z rynku odjeżdżają ostatni cykliści, za to przed ganki parterowych domów wychodzą miejscowe staruszki. Siedzimy na ławce pod pomnikiem hetmana Stefana Czarnieckiego, liżemy lody kupione w drewnianej budce i przypatrujemy się tym zapomnianym przez świat muzom pięknego życia, a one przyglądają się nam. Pamiętam myśl Wojciecha Kudyby o świecie, w którym nawet plewienie marchwi bywa budowaniem ostatecznej harmonii kosmosu. Wsie i miasteczka Podlasia to właśnie taki świat.
Nie chcę powiedzieć, że wielkomiejska estetyka Światowych Dni Młodzieży, pełna radosnych śpiewów, tańców i krzyków, to coś złego. Nasz syn odnajduje w niej tego samego Ducha Świętego, którego my poszukujemy na głuchej prowincji. Chcę powiedzieć tylko tyle, że triumfująca młodość nie jest obowiązującym mundurem chrześcijan. I że ci, którzy pielgrzymują wśród jaskółek, bocianów i parafialnych kościołów, nie muszą się wstydzić swojego prochowego ubrania.
Po powrocie z wakacji postanowiłem wypełnić ankietę w popularnym serwisie hotelowym. Z oceną jakości noclegów nie miałem problemu: same dziesiątki. Jednak przy rubryce dotyczącej statusu gości przez chwilę zadrżała mi ręka. Podróżujący samotnie? Nic z tych rzeczy. Rodzina podróżująca z dziećmi? Było, ale się skończyło. Młoda para / starsza para? Po pierwsze, nie żadna „para”, tylko małżeństwo, a po drugie... Skrzywiłem się, wziąłem głęboki oddech... I zaznaczyłem prawdę.
"Gość Niedzielny" nr 31/2016
Spodziewając się najazdu rozśpiewanych pielgrzymów na Trójmiasto, postanowiłem wsiąść do pociągu byle jakiego, zmylić ewentualny pościg, przesiadając się do regionalnego busa, ostatnie kilometry pokonać piechotą i zaszyć się w miejscu oddalonym od komunikacyjnych szlaków. Teraz stoję przed dworem w Kiermusach i jestem szczęśliwy, bo znalazłem dokładnie to, czego szukałem. Jest ciepła noc. Księżyc w pełni wisi nad Narwią. W rozświetlonym oknie widzę moją miłość. Wokół zapach świeżo skoszonej trawy i cisza jak makiem zasiał.
Rano budzą nas jaskółki, które w szczelinach pod dachem uwiły sobie gniazda. Dziesiątki, jeśli nie setki ptaków bez opamiętania krążą wokół dworu, raz po raz zahaczając skrzydłami o liście pnącego się po murach winobluszczu i porastającego staw tataraku. To są nasze małe ewangelistki, zwiastujące deszcz błogosławieństw. Mniej kolorowe i mniej głośne od rozśpiewanych pielgrzymów, niezmiennie niosą światu radość i nadzieję. Przypominam sobie piękny wiersz Tadeusza Sułkowskiego: „Od złego skrzydłami uchowaj,/ Jaskółeczko, kochaneczko hebanowa,/ Naucz nędzna stać w nędzy mojej/ Jak w muzyce i w łasce wesołej./ Niechże w uśmieszkach ptasich odpocznę,/ Tańczące Urszulki obłoczne”.
Po drodze do Tykocina mijamy zielone łąki, na których pasą się krowy i przechadzają się bociany. Te pierwsze przeżuwają trawę, jakby studiowały wykład Koheleta o marności, a jednocześnie zdają się tęsknić do wyższego porządku. Gdy słońce znika za horyzontem, ich oczy zachodzą łzami. Z kolei bocianich gniazd jest w okolicy tyle, że nawet absolwent licealnego „mat-fizu” traci w końcu zapał do ich liczenia. Założone na specjalnych konstrukcjach wieńczą słupy telegraficzne, dachy, nieczynne kominy. Młode bociany właśnie uczą się latać. Wkrótce poszybują do Afryki, a potem będą wracać do polskich wsi jako znaki Bożego błogosławieństwa.
Przed tykocińskim kościołem Trójcy Przenajświętszej transparent z cytatem z „Dzienniczka” św. Faustyny: „Kto nie chce przejść przez drzwi miłosierdzia, ten musi przejść przez drzwi sprawiedliwości Mojej”. Przez chwilę patrzę żonie w oczy, a potem chwytam ją za rękę, żebyśmy wspólnie zmieścili się w progu miłosierdzia. Zdążyliśmy poznać się tak dobrze, że nie musimy spierać się o to, którą drogą wejść do domu Ojca. Rozśpiewanych pielgrzymów ani widu, ani słychu. Wprawdzie pod synagogą stoją dwaj ogoleni na łyso młodzieńcy, ale raczej miejscowi, bo jeden z nich ma na sobie koszulkę z hasłem „Wielka Polska katolicka”. Kto wie? Może przyszli obejrzeć pamiątki po Zygmuncie Glogerze zgromadzone w domu talmudycznym. Wystawa poświęcona wielkiemu etnografowi, archeologowi i krajoznawcy to wciąż bijące serce miasteczka. Po majątku Glogerów w pobliskim Jeżewie Starym zostały jedynie ruiny. Do Tykocina może jednak przyjechać każdy, komu bliskie jest motto „Encyklopedii staropolskiej”: „Obce rzeczy wiedzieć dobrze jest, swoje – obowiązek”.
Pod wieczór z rynku odjeżdżają ostatni cykliści, za to przed ganki parterowych domów wychodzą miejscowe staruszki. Siedzimy na ławce pod pomnikiem hetmana Stefana Czarnieckiego, liżemy lody kupione w drewnianej budce i przypatrujemy się tym zapomnianym przez świat muzom pięknego życia, a one przyglądają się nam. Pamiętam myśl Wojciecha Kudyby o świecie, w którym nawet plewienie marchwi bywa budowaniem ostatecznej harmonii kosmosu. Wsie i miasteczka Podlasia to właśnie taki świat.
Nie chcę powiedzieć, że wielkomiejska estetyka Światowych Dni Młodzieży, pełna radosnych śpiewów, tańców i krzyków, to coś złego. Nasz syn odnajduje w niej tego samego Ducha Świętego, którego my poszukujemy na głuchej prowincji. Chcę powiedzieć tylko tyle, że triumfująca młodość nie jest obowiązującym mundurem chrześcijan. I że ci, którzy pielgrzymują wśród jaskółek, bocianów i parafialnych kościołów, nie muszą się wstydzić swojego prochowego ubrania.
Po powrocie z wakacji postanowiłem wypełnić ankietę w popularnym serwisie hotelowym. Z oceną jakości noclegów nie miałem problemu: same dziesiątki. Jednak przy rubryce dotyczącej statusu gości przez chwilę zadrżała mi ręka. Podróżujący samotnie? Nic z tych rzeczy. Rodzina podróżująca z dziećmi? Było, ale się skończyło. Młoda para / starsza para? Po pierwsze, nie żadna „para”, tylko małżeństwo, a po drugie... Skrzywiłem się, wziąłem głęboki oddech... I zaznaczyłem prawdę.
wtorek, 12 lipca 2016
Cuda wianki. Ballada wołyńska
![]() |
Witold Pruszkowski, Rusałki |
Tam za młynem za chutorem niedaleko
płyną wianki świętojańskie krętą rzeką
uplecione zwinną rączką jak warkocze
polne chabry to są dziś dziewczęce oczy
polne maki wdzięczą się jak krasne lica
w blasku łuczyw zapalonych od księżyca
i pieśń niesie się po wodzie gubiąc słowa
tam gdzie kwiaty gubią płatki: na porohach
w dole rzeki słychać mniej powabne głosy
pewnie chłopcy się zwołują o północy
kto wyłowi rumiankowy wianek Anny
będzie smalić mógł cholewki do tej panny
kto wyciągnie z tataraku wianek Zosi
jeszcze dzisiaj może o coś ją poprosi
furda ślady nocnych łowów na piszczelach
niech nie zdążą się zagoić do wesela!
upływają w mrok minuty i godziny
wyje wicher ale całkiem bez przyczyny
błotną ścieżką dawno już odeszła młodość
pewnie drzemie zachwycona swą urodą
zniknął księżyc ale przecież nie na wieki
jasna łuna bije z wioski w górze rzeki
tam ogniska widać jeszcze nie wygasły
puszczyk umilkł – może śpi a może patrzy
słońce wstaje błogosławić kwietne cuda
kwietne swaty – to nie może się nie udać
czas powoli spraszać gości na wesele
kilka ślubów w bernardyńskim hen kościele
ale cóż to: brzegiem rzeki za chutorem
biegną kundle ujadając jak szalone
bo tam płyną czyjeś łachy czyjeś rzeczy
dobry Boże czyś to widział czyś to przeżył
z dziewczętami co się stało co się stało
coś je nocą rozebrało porąbało
coś co kryło się przez wieki pod kamieniem
teraz wyszło i tańczyło nad strumieniem
a z chłopcami co to było co to było
coś ich nocą rozbroiło powiesiło
coś tryzubem z ciała trzewia im wydarło
roześmiało się parsknęło i umarło
----------------------------------------
a kto złowił wianki kto?
może je złowiło zło wiło zło?
Pierwodruk: tygodnik "wSieci" 11 lipca 2016 r.
poniedziałek, 11 lipca 2016
wtorek, 14 czerwca 2016
Spotkanie autorskie w Warszawie
23 czerwca (czwartek), godz. 19.00, Dom Pielgrzyma Amicus.
W imieniu Stowarzyszenia Solidarni 2010 i własnym serdecznie zapraszam na warszawską premierę tomu „Epigonia”. W czwartek 23 czerwca od godziny 19.00 będę czytał wiersze, odpowiadał na pytania publiczności i podpisywał książki w kawiarni mieszczącej się w podziemiach Domu Pielgrzyma Amicus, ul. Hozjusza 2 (parafia św. Stanisława Kostki obok przystanku metra Plac Wilsona). Jak zapewniają organizatorzy, osoby zainteresowane będą mogły kupić „Epigonię” w trakcie spotkania.
W imieniu Stowarzyszenia Solidarni 2010 i własnym serdecznie zapraszam na warszawską premierę tomu „Epigonia”. W czwartek 23 czerwca od godziny 19.00 będę czytał wiersze, odpowiadał na pytania publiczności i podpisywał książki w kawiarni mieszczącej się w podziemiach Domu Pielgrzyma Amicus, ul. Hozjusza 2 (parafia św. Stanisława Kostki obok przystanku metra Plac Wilsona). Jak zapewniają organizatorzy, osoby zainteresowane będą mogły kupić „Epigonię” w trakcie spotkania.
piątek, 10 czerwca 2016
środa, 8 czerwca 2016
Książę niezłomny
Policjant, który w piątek 8 czerwca 1956 r. zatelefonował do nowojorskiego biura Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, precyzyjnie opisał okoliczności tragicznego zdarzenia, ale miał problem z wymówieniem nazwiska denata. – Mr Likon? Któż to, na Boga, jest Mr Likon? – zastanawiała się ściskająca słuchawkę Maria Babicka, zanim zrozumiała, że chodzi o wielkiego polskiego poetę. I że to właśnie on „między godz. 1.35 a 1.45 po południu wypadł albo wyskoczył” z wysokiego piętra hotelu Henry Hudson, ponosząc śmierć na miejscu.
Felieton z tygodnika "wSieci" nr 23/2016
Dla emigracji niepodległościowej Jan Lechoń był żywą legendą. Nie tylko jako skamandryta kojarzący się z narodzinami II Rzeczypospolitej i jako autor „Karmazynowego poematu” z arcydzielnymi wierszami o Maurycym Mochnackim („Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!”) czy Józefie Piłsudskim („A on mówić nie może. Mundur na nim szary”). I nie tylko jako twórca przedwojennych szopek politycznych oraz attaché kulturalny ambasady polskiej w Paryżu. Cywile i żołnierze, którzy po Jałcie odrzucili pokusę powrotu do zawłaszczonego przez Sowietów kraju, cenili Lechonia głównie za podtrzymywanie na duchu „pielgrzymstwa polskiego”. Poeta, którego wybuch wojny zastał we Francji, bez żadnych wymówek oddał bowiem swoją twórczą energię ukochanej Ojczyźnie. W Nowym Jorku, do którego przypłynął w sierpniu 1941 roku, natychmiast zaangażował się w prace niepodległościowych instytucji. Jako redaktor i publicysta „Tygodnika Polskiego” z pasją wysławiał bohaterstwo polskiego żołnierza, bronił polskości Wilna i Lwowa, piętnował zdradę tzw. aliantów i „wzgardziwszy wawrzynem z kusicielskiej dłoni”, rzucał klątwy na komunistów. Jak sam wspominał pod koniec życia, w trakcie jednego z publicznych wystąpień tak się zagalopował, że stwierdził: „Polacy nie boją się nikogo, nawet Boga!”. Ale szybko wybrnął z tej sytuacji, dodając: „...bo Go bardzo kochają”.
Rozchwiany emocjonalnie w życiu prywatnym (ciężkie depresje, ciągłe wyrzuty sumienia, lęki i obsesje), w służbie wygnańczej wspólnocie okazał się Lechoń prawdziwym „księciem niezłomnym”. Nawet jego skok w przepaść nie był ucieczką od zbiorowych zobowiązań, lecz patetycznym gestem na miarę tych polskich dowódców – choćby z kampanii wrześniowej – którzy woleli odebrać sobie życie niż utracić honor. W krajowej prasie informacje o samobójczej śmierci Lechonia, gęsto podlane propagandowym sosem, sąsiadowały z pochwałami Stanisława Cata-Mackiewicza, który po wielu latach spędzonych na emigracji zdecydował się wrócić do Warszawy na służbę władzy ludowej. Autor „Lutni po Bekwarku” wybrał, mimo wszystko, bardziej honorowe rozwiązanie.
Dziś państwo polskie – z tajemniczych względów – nie chce pamiętać o legendzie „księcia niezłomnego”. Zbliżająca się 60. rocznica nowojorskiej tragedii nie skłoniła większości parlamentarnej do proklamowania Roku Jana Lechonia. Po autorze „Arii z kurantem” zostały jednak emigracyjne wiersze, które dla gen. Władysława Andersa (niósł trumnę poety podczas jego pogrzebu) i tysięcy Polaków rozsianych po świecie były prawdziwą świętością: „Pieśń o Stefanie Starzyńskim”, „Legenda”, „Matka Boska Częstochowska”, „Iliada”, „Rejtan”, „Marsz 2-go Korpusu”, „Monte Cassino”, „Przypowieść” czy dedykowany duchowi Piłsudskiego utwór „Do Wielkiej Osoby”. Lechoń, który zaczynał swoją poetycką drogę od buntowniczego zaklęcia: „A wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”, kończył ją jako kapłan w „narodowym pamiątek kościele”. Ojczyzna, której „nie było i nie ma na mapie”, wcieliła się w natchnionego epigona romantycznych wieszczów.
Jest wiele patriotycznych wierszy Lechonia, które powinniśmy recytować z pamięci. Do mnie jednak najsilniej przemawia liryczna „Stara Warszawa”:
Czuję, płynie przez okno zapach dawnych kwietni,
Widzę meble pluszowe, jedwabne poduszki,
A ja z Stasiem Balińskim, obaj siedmioletni,
Śpiewamy w chórze dzieci piosenkę Moniuszki.
Zawsze gdy powtarzam w myślach ten fragment, marzę, że na Rynku Nowego Miasta, w pobliżu miejsca, gdzie Lechoń się urodził, stanie kiedyś pomnik poety we fraku i cylindrze, a przechodząca „paniusia” wskaże go palcem i – jak przed wojną – powie do koleżanki: „Moja Pani! Jakie to ludzie są na świecie!”.
A poza tym uważam, że Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina musi zostać zburzony.
Posłuchaj audycji radiowej "Dwójki" z okazji 60. rocznicy tragicznej śmierci Jana Lechonia
Felieton z tygodnika "wSieci" nr 23/2016
![]() |
Rys. Zdzisław Czermański |
Rozchwiany emocjonalnie w życiu prywatnym (ciężkie depresje, ciągłe wyrzuty sumienia, lęki i obsesje), w służbie wygnańczej wspólnocie okazał się Lechoń prawdziwym „księciem niezłomnym”. Nawet jego skok w przepaść nie był ucieczką od zbiorowych zobowiązań, lecz patetycznym gestem na miarę tych polskich dowódców – choćby z kampanii wrześniowej – którzy woleli odebrać sobie życie niż utracić honor. W krajowej prasie informacje o samobójczej śmierci Lechonia, gęsto podlane propagandowym sosem, sąsiadowały z pochwałami Stanisława Cata-Mackiewicza, który po wielu latach spędzonych na emigracji zdecydował się wrócić do Warszawy na służbę władzy ludowej. Autor „Lutni po Bekwarku” wybrał, mimo wszystko, bardziej honorowe rozwiązanie.
Dziś państwo polskie – z tajemniczych względów – nie chce pamiętać o legendzie „księcia niezłomnego”. Zbliżająca się 60. rocznica nowojorskiej tragedii nie skłoniła większości parlamentarnej do proklamowania Roku Jana Lechonia. Po autorze „Arii z kurantem” zostały jednak emigracyjne wiersze, które dla gen. Władysława Andersa (niósł trumnę poety podczas jego pogrzebu) i tysięcy Polaków rozsianych po świecie były prawdziwą świętością: „Pieśń o Stefanie Starzyńskim”, „Legenda”, „Matka Boska Częstochowska”, „Iliada”, „Rejtan”, „Marsz 2-go Korpusu”, „Monte Cassino”, „Przypowieść” czy dedykowany duchowi Piłsudskiego utwór „Do Wielkiej Osoby”. Lechoń, który zaczynał swoją poetycką drogę od buntowniczego zaklęcia: „A wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”, kończył ją jako kapłan w „narodowym pamiątek kościele”. Ojczyzna, której „nie było i nie ma na mapie”, wcieliła się w natchnionego epigona romantycznych wieszczów.
Jest wiele patriotycznych wierszy Lechonia, które powinniśmy recytować z pamięci. Do mnie jednak najsilniej przemawia liryczna „Stara Warszawa”:
Czuję, płynie przez okno zapach dawnych kwietni,
Widzę meble pluszowe, jedwabne poduszki,
A ja z Stasiem Balińskim, obaj siedmioletni,
Śpiewamy w chórze dzieci piosenkę Moniuszki.
Zawsze gdy powtarzam w myślach ten fragment, marzę, że na Rynku Nowego Miasta, w pobliżu miejsca, gdzie Lechoń się urodził, stanie kiedyś pomnik poety we fraku i cylindrze, a przechodząca „paniusia” wskaże go palcem i – jak przed wojną – powie do koleżanki: „Moja Pani! Jakie to ludzie są na świecie!”.
A poza tym uważam, że Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina musi zostać zburzony.
Posłuchaj audycji radiowej "Dwójki" z okazji 60. rocznicy tragicznej śmierci Jana Lechonia
piątek, 3 czerwca 2016
Modlitwa za Jana Lechonia
60 lat temu na nowojorskim bruku roztrzaskała się lutnia po Bekwarku.
"Gość Niedzielny" nr 23/2016
Jego życie było pełne dramatycznych sprzeczności. Był duszą towarzystwa i człowiekiem bardzo samotnym, kapłanem w „narodowym pamiątek kościele” i skrajnym egocentrykiem, romantycznym wieszczem i zimnym snobem, niezłomnym patriotą i rozchwianym emocjonalnie „dużym chłopcem”, praktykującym katolikiem i niewolnikiem psychoanalizy, konserwatystą i nieszczęśnikiem bezskutecznie zmagającym się z problemem homoseksualnym. W poezji dbał o klasyczną harmonię, na przyjęciach opowiadał dowcipy, plotkował i chichotał, w wynajmowanych mieszkaniach wył z bólu i płakał. Ostatnie słowa, jakie zanotował w „Dzienniku”, brzmią: „Można zawsze znaleźć w swej inteligencji, woli, sercu coś, co pomoże nam w walce z życiem, z ludźmi. Ale na walkę z sobą – jest tylko modlitwa”.
W piątek 8 czerwca 1956 roku Jan Lechoń, targany przez mitologiczne Erynie, skoczył z wysokiego piętra hotelu Henry Hudson w Nowym Jorku, a razem z nim runęła lutnia po Bekwarku. Pogrzeb na cmentarzu Calvary zgromadził tłumy. Wśród żałobników niosących trumnę ze zwłokami poety był gen. Władysław Anders. Przemawiający nad grobem przyjaciela Kazimierz Wierzyński nie potrafił powstrzymać łez: „Dziś, kiedy odchodzi od nas ten wielki poeta, bogaty, intuicyjny umysł i nieskazitelny Polak, wydaje się, że odchodzi z nim także część Polski, którą przywieźliśmy z sobą i z którą chcieliśmy wrócić”. W kraju prymas Stefan Wyszyński pisał w liście z Komańczy do Zygmunta Serafinowicza, brata autora „Arii z kurantem”: „Odprawiłem Mszę św. za poetę Jana Lechonia i ufam spokojnie, że dobry Bóg da mu – jak Hiobowi – wszystkiego siedmiokroć. (...) Ufajmy, że z tej strasznej męki życia dusza wyrwała się z tęsknotą za prawdziwym Ojcem”.
W 60. rocznicę śmierci poety i ja modlę się za jego duszę. Za jego Polskę.
LECHOŃ
1.
Zabrałeś mu Panie strofy kamienne
a dałeś mu wiersze z ciała
daleko za wodą spłonęła marzeniem
i zgasła kochana Warszawa
runęły kolumny trzynastozgłoskowca
dzwonnice i rymy strzaskane
a wewnątrz świątyni na strzępy ktoś rozdarł
ten obraz co bywał sztandarem
2.
z pogorzeliska chciał wynieść pamiątkę
choć różę choć sztych spod Chocimia
lecz przedstawienie już było skończone
w teatrze opadła kurtyna
śmierć weszła w ogrody i dworki z modrzewia
żurawie zamarły przy studniach
walc ustał w pół taktu i dawna poezja
z dnia na dzień wydała się próżna
3.
próbował na nowo opisać z pamięci
tę Polskę pachnącą ziołami
ojczyznę skowronków aniołów i dzieci
i wojsk ze srebrnymi skrzydłami
na pomoc przyzywał herosów plejadę
– uwierzył że w grobach go słyszą
i wziął Matkę Boską na wojnę ze światem
armaty zagrzmiały muzyką
4.
i chodził wśród obcych i bił się z myślami
– to mało to ciągle za mało
więc żeby tchnąć życie w podarte sztandary
zawijał w nie własne ciało
garbate i grzeszne a przez to dość ludzkie
by wiernym dzwoniło na trwogę
legł krzyżem zapłakał i lity pas słucki
przewiązał na czarną stronę
5.
zabrałeś mu Panie strofy kamienne
a dałeś mu wiersze z ciała
daleko za wodą spadała cierpieniem
ta Polska co ciałem się stała
runęły wiązania trzynastozgłoskowca
mózg żebra i serce strzaskane
a wewnątrz świątyni ramiona rozpostarł
ten Chrystus co zbawił Warszawę
Wiersz z tomu „Epigonia”
Posłuchaj relacji radiowej z nowojorskiego pogrzebu Jana Lechonia
"Gość Niedzielny" nr 23/2016
Jego życie było pełne dramatycznych sprzeczności. Był duszą towarzystwa i człowiekiem bardzo samotnym, kapłanem w „narodowym pamiątek kościele” i skrajnym egocentrykiem, romantycznym wieszczem i zimnym snobem, niezłomnym patriotą i rozchwianym emocjonalnie „dużym chłopcem”, praktykującym katolikiem i niewolnikiem psychoanalizy, konserwatystą i nieszczęśnikiem bezskutecznie zmagającym się z problemem homoseksualnym. W poezji dbał o klasyczną harmonię, na przyjęciach opowiadał dowcipy, plotkował i chichotał, w wynajmowanych mieszkaniach wył z bólu i płakał. Ostatnie słowa, jakie zanotował w „Dzienniku”, brzmią: „Można zawsze znaleźć w swej inteligencji, woli, sercu coś, co pomoże nam w walce z życiem, z ludźmi. Ale na walkę z sobą – jest tylko modlitwa”.
W piątek 8 czerwca 1956 roku Jan Lechoń, targany przez mitologiczne Erynie, skoczył z wysokiego piętra hotelu Henry Hudson w Nowym Jorku, a razem z nim runęła lutnia po Bekwarku. Pogrzeb na cmentarzu Calvary zgromadził tłumy. Wśród żałobników niosących trumnę ze zwłokami poety był gen. Władysław Anders. Przemawiający nad grobem przyjaciela Kazimierz Wierzyński nie potrafił powstrzymać łez: „Dziś, kiedy odchodzi od nas ten wielki poeta, bogaty, intuicyjny umysł i nieskazitelny Polak, wydaje się, że odchodzi z nim także część Polski, którą przywieźliśmy z sobą i z którą chcieliśmy wrócić”. W kraju prymas Stefan Wyszyński pisał w liście z Komańczy do Zygmunta Serafinowicza, brata autora „Arii z kurantem”: „Odprawiłem Mszę św. za poetę Jana Lechonia i ufam spokojnie, że dobry Bóg da mu – jak Hiobowi – wszystkiego siedmiokroć. (...) Ufajmy, że z tej strasznej męki życia dusza wyrwała się z tęsknotą za prawdziwym Ojcem”.
W 60. rocznicę śmierci poety i ja modlę się za jego duszę. Za jego Polskę.
LECHOŃ
1.
Zabrałeś mu Panie strofy kamienne
a dałeś mu wiersze z ciała
daleko za wodą spłonęła marzeniem
i zgasła kochana Warszawa
runęły kolumny trzynastozgłoskowca
dzwonnice i rymy strzaskane
a wewnątrz świątyni na strzępy ktoś rozdarł
ten obraz co bywał sztandarem
2.
z pogorzeliska chciał wynieść pamiątkę
choć różę choć sztych spod Chocimia
lecz przedstawienie już było skończone
w teatrze opadła kurtyna
śmierć weszła w ogrody i dworki z modrzewia
żurawie zamarły przy studniach
walc ustał w pół taktu i dawna poezja
z dnia na dzień wydała się próżna
3.
próbował na nowo opisać z pamięci
tę Polskę pachnącą ziołami
ojczyznę skowronków aniołów i dzieci
i wojsk ze srebrnymi skrzydłami
na pomoc przyzywał herosów plejadę
– uwierzył że w grobach go słyszą
i wziął Matkę Boską na wojnę ze światem
armaty zagrzmiały muzyką
4.
i chodził wśród obcych i bił się z myślami
– to mało to ciągle za mało
więc żeby tchnąć życie w podarte sztandary
zawijał w nie własne ciało
garbate i grzeszne a przez to dość ludzkie
by wiernym dzwoniło na trwogę
legł krzyżem zapłakał i lity pas słucki
przewiązał na czarną stronę
5.
zabrałeś mu Panie strofy kamienne
a dałeś mu wiersze z ciała
daleko za wodą spadała cierpieniem
ta Polska co ciałem się stała
runęły wiązania trzynastozgłoskowca
mózg żebra i serce strzaskane
a wewnątrz świątyni ramiona rozpostarł
ten Chrystus co zbawił Warszawę
Wiersz z tomu „Epigonia”
Posłuchaj relacji radiowej z nowojorskiego pogrzebu Jana Lechonia
czwartek, 26 maja 2016
środa, 25 maja 2016
O „Epigonii” w Polskim Radiu
W uroczystość Bożego Ciała Polskie Radio wyemituje dwie audycje poświęcone mojej nowej książce. Obie oparte na rozmowie z autorem i lekturze wybranych wierszy.
„Dwójka” – czwartek, godz. 13.00 (rozmowę prowadzi Dorota Gacek)
Słuchaj on-line:

„Trójka” – czwartek, godz. 18.05 (rozmowę prowadzi Barbara Marcinik)
Słuchaj on-line:
„Dwójka” – czwartek, godz. 13.00 (rozmowę prowadzi Dorota Gacek)
Słuchaj on-line:

„Trójka” – czwartek, godz. 18.05 (rozmowę prowadzi Barbara Marcinik)
Słuchaj on-line:

sobota, 21 maja 2016
O „Epigonii” w „Gazecie Polskiej Codziennie”
„Muza Wencla jest siostrą Mnemosyne, bogini pamięci, a sam poeta kreuje się na strażnika w jej ogrodzie, w świecie umarłych miast i bohaterów” – pisze Elżbieta Morawiec.
sobota, 14 maja 2016
poniedziałek, 9 maja 2016
Spotkanie autorskie w Krakowie
W czwartek 12 maja w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej będę czytał wiersze, odpowiadał na pytania i podpisywał tom „Epigonia”. Organizatorami spotkania, które rozpocznie się o godz. 18.00, są Fundacja im. Maurycego Mochnackiego oraz Wydawnictwo Arcana. Serdecznie zapraszam!
niedziela, 8 maja 2016
O „Epigonii” w „Gościu Niedzielnym”
„Jest w tych wierszach sporo nadziei, a nawet pewności,
że wyschłe kości kiedyś na nowo ożyją” - pisze Szymon Babuchowski.
Żeby przeczytać tekst, należy otworzyć grafiki w nowym oknie i powiększyć obraz.
że wyschłe kości kiedyś na nowo ożyją” - pisze Szymon Babuchowski.
Żeby przeczytać tekst, należy otworzyć grafiki w nowym oknie i powiększyć obraz.
sobota, 7 maja 2016
Bóg pisze moją biografię
Tytuł brzmi śmiesznie, co? Ale to prawda. Są poeci, którzy mają nadzieję, że kiedy umrą, ktoś uwieczni ich dokonania w grubej książce. Moja biografia powstaje już teraz. Tytuł: „Wojciech Wencel. Życie i twórczość”. Autor: Bóg.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 19/2016
Na początku chodziłem z tego powodu dumny jak paw. Myślałem nawet o tym, żeby umówić się z Autorem na jakiś procent od sprzedaży dzieła. Ale wtedy Bóg zaprosił mnie do swojej biblioteki i okazało się, że na półkach stoją miliony tomów. Mówiąc mniej metaforycznie, było to wtedy, gdy trafiłem na ludzi składających duchowe świadectwa. Spotykałem ich w różnych miejscach: podczas homilii w kościele, we wspólnocie neokatechumenalnej, na mityngach AA, we własnym domu, czasem za pośrednictwem mediów. Czułem się, jakbym zdejmował z półek książki, z których istnienia wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Okazało się, że Bóg jest biografem nie tylko genialnych poetów, ale również zapracowanych inżynierów, spoconych piłkarzy, gospodyń domowych, robotników budowlanych, polityków, więźniów i bezdomnych. W dodatku często zamieniał w zajmującą fabułę życie tych moich znajomych, na których dotąd patrzyłem z pobłażaniem. Bez cienia niechęci pisał o konkurencyjnych pisarzach, zachowawczych publicystach, nierozgarniętych krewnych i złośliwych spowiednikach. Kiedy wyszło na jaw, że nawet mój osobisty proboszcz ma w Bożej bibliotece swoją biografię, zawyłem boleśnie: – Nie, no to już przesada!
Po lekturze kilku fragmentów przeszło mi. Dałem się porwać Bożej narracji, dotarłem do ostatniej zapisanej strony i byłem ciekaw kolejnych rozdziałów. Bo trzeba dodać, że Bóg opisuje życie każdego ze swoich bohaterów na bieżąco. I nigdy nie wyrywa kartek. Wielokrotnie we własnej biografii trafiałem na jakiś upokarzający epizod, z którym trudno było mi się pogodzić. Miałem wrażenie, że Stwórca skreślił go na kolanie, przez co do wiekuistej narracji wkradły się błędy logiczne i stylistyczne. – Wyrwij tę kartkę! – krzyczałem. – Ulituj się nade mną grzesznym i z łaski swojej usuń mój powód do wstydu – prosiłem. Ale Bóg nic z tym felerem nie robił. Może dlatego, że – jak pisał Gilbert Keith Chesterton – „nie ma kosza na śmieci w domu Pana Boga”. A może dlatego, że wszystkie strony w książce były ponumerowane niczym włosy na mojej głowie i Autor nie chciał wprowadzać zamieszania. W pierwszej chwili zawsze reagowałem buntem. Dopiero kilka rozdziałów później dostrzegałem, że niechciany, przykry epizod miał głębokie uzasadnienie w moim życiu. Z upokorzeń wyrastała czystość serca, z gruzów dobrego mniemania o sobie – szczerość małżeńska, z niemocy twórczej – esencjonalna poezja. Nie miejsce tu, by pisać o szczegółach, bo to Bóg ma prawa autorskie do mojej biografii. Ale tak było.
I jest tak do tej pory. Niektórzy twierdzą, że w życiu piękne są tylko chwile. Ja, jak każdy człowiek, który odkrył, że jego historia jest pisana przez Boga, jestem zachwycony całą opowieścią. Gdy wpadam w dół śmierci, przypominam sobie słowa: „Jeżeli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity”. Gdy stoję na szczycie, wołam z całych sił: – Dzięki Ci, Panie! Ale najbardziej krzepiące jest poczucie sensu wyłaniającego się z dotychczas przeżytych lat. Ta narracja naprawdę dokądś prowadzi.
Sam jestem ciekawy, jak ostatecznie skończy się moja historia. W modlitwie pytam o to Boga, ale On – jak każdy szanujący się twórca – nie chce zdradzać zakończenia. Daje tylko do zrozumienia, że jeśli pewnego dnia nie ucieknę z Jego dzieła, mogę liczyć na pozytywny finał. Muszę przyznać, że dawniej często zastanawiałem się nad ucieczką. Być postacią literacką, zależną od woli Autora – to przecież nie brzmi szczególnie atrakcyjnie. Gdzie wolność? Gdzie prawo do planowania i samorealizacji? Ale w okolicach 35. rozdziału przestałem się buntować, bo to, co brałem za wolność, okazało się uzależnieniem. I przekonałem się, że im więcej „wolności” oddaję, tym więcej wolności zyskuję.
A że nauka nie idzie w las, sam napisałem książkę o ziarnie, które obumarło. Ma tytuł „Epigonia” i składa się z wierszy poświęconych zapomnianym poetom, żołnierzom, powstańcom, a przede wszystkim przedwiecznemu Słowu, które trudno odnaleźć we współczesnej polszczyźnie. Prof. Krzysztof Szwagrzyk przeprowadza ekshumacje na powązkowskiej Łączce; ja spróbowałem odnaleźć żywy sens w języku dawnej poezji. Kopałem, kopałem, aż na samym dnie ujrzałem bijące źródło. To był Bóg.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 19/2016
Na początku chodziłem z tego powodu dumny jak paw. Myślałem nawet o tym, żeby umówić się z Autorem na jakiś procent od sprzedaży dzieła. Ale wtedy Bóg zaprosił mnie do swojej biblioteki i okazało się, że na półkach stoją miliony tomów. Mówiąc mniej metaforycznie, było to wtedy, gdy trafiłem na ludzi składających duchowe świadectwa. Spotykałem ich w różnych miejscach: podczas homilii w kościele, we wspólnocie neokatechumenalnej, na mityngach AA, we własnym domu, czasem za pośrednictwem mediów. Czułem się, jakbym zdejmował z półek książki, z których istnienia wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Okazało się, że Bóg jest biografem nie tylko genialnych poetów, ale również zapracowanych inżynierów, spoconych piłkarzy, gospodyń domowych, robotników budowlanych, polityków, więźniów i bezdomnych. W dodatku często zamieniał w zajmującą fabułę życie tych moich znajomych, na których dotąd patrzyłem z pobłażaniem. Bez cienia niechęci pisał o konkurencyjnych pisarzach, zachowawczych publicystach, nierozgarniętych krewnych i złośliwych spowiednikach. Kiedy wyszło na jaw, że nawet mój osobisty proboszcz ma w Bożej bibliotece swoją biografię, zawyłem boleśnie: – Nie, no to już przesada!
Po lekturze kilku fragmentów przeszło mi. Dałem się porwać Bożej narracji, dotarłem do ostatniej zapisanej strony i byłem ciekaw kolejnych rozdziałów. Bo trzeba dodać, że Bóg opisuje życie każdego ze swoich bohaterów na bieżąco. I nigdy nie wyrywa kartek. Wielokrotnie we własnej biografii trafiałem na jakiś upokarzający epizod, z którym trudno było mi się pogodzić. Miałem wrażenie, że Stwórca skreślił go na kolanie, przez co do wiekuistej narracji wkradły się błędy logiczne i stylistyczne. – Wyrwij tę kartkę! – krzyczałem. – Ulituj się nade mną grzesznym i z łaski swojej usuń mój powód do wstydu – prosiłem. Ale Bóg nic z tym felerem nie robił. Może dlatego, że – jak pisał Gilbert Keith Chesterton – „nie ma kosza na śmieci w domu Pana Boga”. A może dlatego, że wszystkie strony w książce były ponumerowane niczym włosy na mojej głowie i Autor nie chciał wprowadzać zamieszania. W pierwszej chwili zawsze reagowałem buntem. Dopiero kilka rozdziałów później dostrzegałem, że niechciany, przykry epizod miał głębokie uzasadnienie w moim życiu. Z upokorzeń wyrastała czystość serca, z gruzów dobrego mniemania o sobie – szczerość małżeńska, z niemocy twórczej – esencjonalna poezja. Nie miejsce tu, by pisać o szczegółach, bo to Bóg ma prawa autorskie do mojej biografii. Ale tak było.
I jest tak do tej pory. Niektórzy twierdzą, że w życiu piękne są tylko chwile. Ja, jak każdy człowiek, który odkrył, że jego historia jest pisana przez Boga, jestem zachwycony całą opowieścią. Gdy wpadam w dół śmierci, przypominam sobie słowa: „Jeżeli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity”. Gdy stoję na szczycie, wołam z całych sił: – Dzięki Ci, Panie! Ale najbardziej krzepiące jest poczucie sensu wyłaniającego się z dotychczas przeżytych lat. Ta narracja naprawdę dokądś prowadzi.
Sam jestem ciekawy, jak ostatecznie skończy się moja historia. W modlitwie pytam o to Boga, ale On – jak każdy szanujący się twórca – nie chce zdradzać zakończenia. Daje tylko do zrozumienia, że jeśli pewnego dnia nie ucieknę z Jego dzieła, mogę liczyć na pozytywny finał. Muszę przyznać, że dawniej często zastanawiałem się nad ucieczką. Być postacią literacką, zależną od woli Autora – to przecież nie brzmi szczególnie atrakcyjnie. Gdzie wolność? Gdzie prawo do planowania i samorealizacji? Ale w okolicach 35. rozdziału przestałem się buntować, bo to, co brałem za wolność, okazało się uzależnieniem. I przekonałem się, że im więcej „wolności” oddaję, tym więcej wolności zyskuję.
A że nauka nie idzie w las, sam napisałem książkę o ziarnie, które obumarło. Ma tytuł „Epigonia” i składa się z wierszy poświęconych zapomnianym poetom, żołnierzom, powstańcom, a przede wszystkim przedwiecznemu Słowu, które trudno odnaleźć we współczesnej polszczyźnie. Prof. Krzysztof Szwagrzyk przeprowadza ekshumacje na powązkowskiej Łączce; ja spróbowałem odnaleźć żywy sens w języku dawnej poezji. Kopałem, kopałem, aż na samym dnie ujrzałem bijące źródło. To był Bóg.
wtorek, 3 maja 2016
Stara śpiewka
![]() |
Witold Pruszkowski, Wizja (1890)
|
Mają oczy do patrzenia lecz nie widzą
żywej wiary która poszła do powstania
krew męczeńską wywabiają terpentyną
aż z ojczyzny im zostaje biała flaga
mają uszy do słuchania lecz nie słyszą
nocnych modlitw z głębi epok i bezdroży
nie o podbój nie o pokój nie o litość
ale o to by się stać Królestwem Bożym
mają umysł do myślenia lecz nie wiedzą
chociaż „Inka” o tym pisze w grypsach z nieba
że od śmierci dużo gorsza jest nikczemność:
Powiedz babci, zachowałam się jak trzeba
mają serce do kochania lecz nie znają
tej miłości co naczynia chroni z gliny
i napełnia je cierpliwie żywą wiarą
by sny ojców wciąż dźwigały się z mogiły
mają dusze do zbawienia ale nie chcą
przyjąć prawdy która niebo nam przybliża
wielką ciszę rozdzierają starą śpiewką:
Jeśli jesteś Synem Bożym, to zejdź z krzyża!
Wiersz z tomu „Epigonia” (2016)
Subskrybuj:
Posty (Atom)