piątek, 3 czerwca 2016

Modlitwa za Jana Lechonia

60 lat temu na nowojorskim bruku roztrzaskała się lutnia po Bekwarku. 



"Gość Niedzielny" nr 23/2016

Jego życie było pełne dramatycznych sprzeczności. Był duszą towarzystwa i człowiekiem bardzo samotnym, kapłanem w „narodowym pamiątek kościele” i skrajnym egocentrykiem, romantycznym wieszczem i zimnym snobem, niezłomnym patriotą i rozchwianym emocjonalnie „dużym chłopcem”, praktykującym katolikiem i niewolnikiem psychoanalizy, konserwatystą i nieszczęśnikiem bezskutecznie zmagającym się z problemem homoseksualnym. W poezji dbał o klasyczną harmonię, na przyjęciach opowiadał dowcipy, plotkował i chichotał, w wynajmowanych mieszkaniach wył z bólu i płakał. Ostatnie słowa, jakie zanotował w „Dzienniku”, brzmią: „Można zawsze znaleźć w swej inteligencji, woli, sercu coś, co pomoże nam w walce z życiem, z ludźmi. Ale na walkę z sobą – jest tylko modlitwa”.

W piątek 8 czerwca 1956 roku Jan Lechoń, targany przez mitologiczne Erynie, skoczył z wysokiego piętra hotelu Henry Hudson w Nowym Jorku, a razem z nim runęła lutnia po Bekwarku. Pogrzeb na cmentarzu Calvary zgromadził tłumy. Wśród żałobników niosących trumnę ze zwłokami poety był gen. Władysław Anders. Przemawiający nad grobem przyjaciela Kazimierz Wierzyński nie potrafił powstrzymać łez: „Dziś, kiedy odchodzi od nas ten wielki poeta, bogaty, intuicyjny umysł i nieskazitelny Polak, wydaje się, że odchodzi z nim także część Polski, którą przywieźliśmy z sobą i z którą chcieliśmy wrócić”. W kraju prymas Stefan Wyszyński pisał w liście z Komańczy do Zygmunta Serafinowicza, brata autora „Arii z kurantem”: „Odprawiłem Mszę św. za poetę Jana Lechonia i ufam spokojnie, że dobry Bóg da mu – jak Hiobowi – wszystkiego siedmiokroć. (...) Ufajmy, że z tej strasznej męki życia dusza wyrwała się z tęsknotą za prawdziwym Ojcem”.

W 60. rocznicę śmierci poety i ja modlę się za jego duszę. Za jego Polskę.





















LECHOŃ 

1.

Zabrałeś mu Panie strofy kamienne 
a dałeś mu wiersze z ciała 

daleko za wodą spłonęła marzeniem 
i zgasła kochana Warszawa 

runęły kolumny trzynastozgłoskowca 
dzwonnice i rymy strzaskane 

a wewnątrz świątyni na strzępy ktoś rozdarł 
ten obraz co bywał sztandarem 

2.

z pogorzeliska chciał wynieść pamiątkę 
choć różę choć sztych spod Chocimia 

lecz przedstawienie już było skończone 
w teatrze opadła kurtyna 

śmierć weszła w ogrody i dworki z modrzewia 
żurawie zamarły przy studniach 

walc ustał w pół taktu i dawna poezja 
z dnia na dzień wydała się próżna 

3.

próbował na nowo opisać z pamięci 
tę Polskę pachnącą ziołami 

ojczyznę skowronków aniołów i dzieci 
i wojsk ze srebrnymi skrzydłami 

na pomoc przyzywał herosów plejadę 
– uwierzył że w grobach go słyszą 

i wziął Matkę Boską na wojnę ze światem 
armaty zagrzmiały muzyką 

4.

i chodził wśród obcych i bił się z myślami 
– to mało to ciągle za mało 

więc żeby tchnąć życie w podarte sztandary 
zawijał w nie własne ciało 

garbate i grzeszne a przez to dość ludzkie 
by wiernym dzwoniło na trwogę 

legł krzyżem zapłakał i lity pas słucki 
przewiązał na czarną stronę 

5.

zabrałeś mu Panie strofy kamienne 
a dałeś mu wiersze z ciała 

daleko za wodą spadała cierpieniem 
ta Polska co ciałem się stała 

runęły wiązania trzynastozgłoskowca 
mózg żebra i serce strzaskane 

a wewnątrz świątyni ramiona rozpostarł 
ten Chrystus co zbawił Warszawę

Wiersz z tomu „Epigonia”

Posłuchaj relacji radiowej z nowojorskiego pogrzebu Jana Lechonia