piątek, 30 listopada 2012

Nie ma mnie na Facebooku

Od dawna marzył mi się taki tytuł, ale dopiero dziś mogę go użyć z czystym sumieniem.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 28 listopada 2012

Definitywnie wypisałem się bowiem z globalnego grona znajomych Marka Zuckerberga. Już nie „Lubię to”. Koniec z klikaniem w ciekawe linki, kreowaniem „wydarzeń” i picowaniem „osi czasu”. Urodziny znów będę obchodził z żoną i dziećmi przy bezowym torcie, a nie z czterema tysiącami przyjaciół przy niejadalnych cookies.

Nie jest to z mojej strony jakaś szczególna manifestacja światopoglądowa. Serwisy społecznościowe bez wątpienia pomogły w integracji setek tysięcy Polaków wykluczonych z normalnej debaty publicznej. Ludzie zawiązywali tu znajomości, ale przede wszystkim wymieniali informacje o wartościowych tekstach, książkach, filmach, spotkaniach. Ta „wspólnotowa” funkcja, w moim odczuciu, już się wyczerpała. Poznaliśmy się, wielu z nas robi swoje w środowiskach lokalnych. Działają niepodległościowe portale, gazety i wydawnictwa. Drugi obieg okrzepł i nie potrzebuje tysiąca linków z poziomu Facebooka. Przeciwnie: wymaga coraz większej samodzielności, zaangażowania, skupienia na konkretach.

Gdzie poza internetem szukać środowisk, które z powodzeniem realizują te trzy cnoty? Wielokrotnie pisałem, że aby polska kultura mogła się odrodzić, musimy wrócić na prowincję. Jeżeli nie dosłownie, to mentalnie, znajdując oparcie w porządku natury i zrzucając z siebie piętno groteskowych ideologii XXI w. Życie we własnym, budowanym od dzieciństwa kosmosie ma znacznie większy potencjał duchowy, wolnościowy i cywilizacyjny od wegetacji w sztucznych rajach mediów i centrów handlowych. Jednak potencjał to jedno, a realia społeczne to drugie. Gdy zacząłem wygłaszać hymny na cześć prowincji, nie miałem pojęcia, jak powszechna i gęsta jest sieć lokalnych układów, z którą na co dzień zmagają się wolni Polacy. Mimo to jeżdżąc na wieczory autorskie, nauczyłem się klasyfikować miasta i miasteczka według pewnego klucza. Podróżuję tam, gdzie są kluby „Gazety Polskiej”, i tam, gdzie ich nie ma. Różnica jest ogromna.

Kluby „Gazety Polskiej” tworzą zwykle osobne, zwarte środowiska, dlatego mogą się komuś wydać hermetyczne. Z perspektywy gościa doskonale jednak widać, jak głęboko kształtują intelektualną atmosferę miast. Złożone głównie z niepodległościowej inteligencji, stanowią realną alternatywę dla postkolonialnych „elit”. Podczas spotkań rozmowa zawsze jest żywa. Polityka, historia i kultura wiążą się ze sobą, zmuszając do zajęcia stanowiska również dyskutantów mniej wyrazistych światopoglądowo. Pogląd, że władza musi realizować interes wspólnoty narodowej, jest oczywistością.

Tam, gdzie klubów „Gazety Polskiej” brakuje, władza traktowana jest zazwyczaj izolacjonistycznie, jak galeria bóstw na Olimpie albo Komitet Centralny PZPR. Fakt, że nie ma z nią kontaktu, nikogo nie dziwi. – Oni tam toczą swoje „wojenki na górze”, a my tu się świetnie dogadujemy, czy ktoś jest z PO, czy z PiS – przekonują wyznawcy świętego spokoju. Przy czym im więcej dumy z tego „dogadywania się”, tym węższy zakres dyskusji. Ani słowa o historii i kulturze. Dominują wycieczki personalne i płaski materializm. Wśród „znanych Polaków” ktoś wymienia Czesława Kiszczaka, a po spotkaniu sugeruje, że „chyba nie całkiem zła ta nasza władza, skoro dała kasę na projekt”.

Oczywiście i w takich środowiskach, jak rodzynki w cieście, zdarzają się wspaniali patrioci. Zwykle są to społecznicy z powołania, wyjęci jakby z „Siłaczki” Żeromskiego, rozpaczliwie próbujący zainteresować swoją lokalną wspólnotę historią, dbający o pomniki i cmentarze. Jednak szacunek dla nich jest bardzo powierzchowny. W gruncie rzeczy uchodzą za ekscentryków uprawiających prywatne hobby w materialistycznym raju. Obawiam się, że gdy kiedyś odejdą, niewiele po nich zostanie.

Kluby „Gazety Polskiej” pozwalają takie indywidualne misje połączyć i osadzić w kulturze. Istnieją wprawdzie postkolonialne miasta i miasteczka, gdzie bardzo trudno znaleźć sprzymierzeńców. Warto jednak i tam, na spalonej ziemi, policzyć się na nowo. Jeśli znajdzie się choć dziesięciu sprawiedliwych, będzie szansa ocalić miasto.