Kiedy Rafał Tichy ogłaszał „Manifest neomesjanistyczny”, czułem, że rodzi się coś ważnego. Coś, co wznowi bieg podziemnej rzeki polskiej kultury, biegnącej od Adama Mickiewicza, przez „Prosto z mostu” Stanisława Piaseckiego, aż po poetów „Sztuki i Narodu”. I ta rzeka rzeczywiście popłynęła, ale nie dlatego, że dokopali się do niej redaktorzy „44 / Czterdzieści i Cztery”. Ruszyła dlatego, że wielkie, historyczne wydarzenie z 10 kwietnia 2010 r. wysadziło tamę usypaną po powstaniu warszawskim przez komunistów.
Niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” Filip Memches opublikował tekst „Smoleńsk pogrąża Polskę”. Ponieważ autor fałszywie opisał w nim wspólnotę wolnych Polaków, dla której narodowa tragedia stała się wydarzeniem formacyjnym, zdecydowałem się napisać polemikę. Sensowny głos na temat posmoleńskiej solidarności dołożył również Samuel Pereira.
Dla moich byłych kolegów z redakcji pisma „44 / Czterdzieści i Cztery” była to „jedna z ciekawszych debat ideowych ostatnich miesięcy”. Z mojej perspektywy nie była to jednak żadna debata ideowa, tylko walka z fantomami stworzonymi przez Memchesa. Konieczna dla oddzielenia prawdy od kłamstwa, ale zbyt hermetyczna, by mogła zainteresować większość czytelników. Z ulgą przyjąłem więc fakt, że po opublikowaniu kolejnych projekcji Memchesa redakcja „Rzeczpospolitej” zakończyła środowiskową dyskusję. Ile razy można tłumaczyć, że nie jest się wielbłądem?
Niestety, redaktorom „44 / Czterdzieści i Cztery” trudniej rozstać się z czarną pianą gazet. Atmosfera prasowego sporu najwyraźniej podnosi ich poczucie wartości. Co kilka dni wracają do przebrzmiałej dyskusji, choćby na Facebooku. Marek Horodniczy pod tym kątem dokonuje nawet egzegezy moich późniejszych tekstów: „Wydaje się wręcz, że WW (w felietonie „Nie dajmy się podzielić” z GP) w zawoalowany i koncyliacyjny sposób przyznaje Filipowi rację w jednej z kluczowych tez tekstu wyjściowego, tj. wrzucaniu do jednego worka idolatrycznego patriotyzmu Rymkiewicza i patriotyzmu katolików”.
W związku z tym oświadczam bez woalu, że oba teksty Memchesa uważam za równie fałszywe, w całości. Moje koncyliacyjne stanowisko odnosi się wyłącznie do ludzi realizujących wartości „Bóg – Honor – Ojczyzna” i tworzących wspólnotę wolnych Polaków. To stanowisko pozostaje niezmienne od 10 kwietnia 2010 r. Moi polemiści z pisma „44 / Czterdzieści i Cztery” konsekwentnie stawiają się poza tą wspólnotą. Odrzucając rangę Smoleńska i kwestionując autentyczność narodowej solidarności, występują w roli użytecznych idiotów, podobnie zresztą jak kilku ich przyjaciół z „Rzeczpospolitej”. Dlatego żadna debata między nami nie jest możliwa.
Nigdy nie ukrywałem, że od Jarosława Marka Rymkiewicza różni mnie perspektywa chrystocentryczna. Nie godzę się jednak, by patriotyzm poety z Milanówka nazywać „idolatrycznym” lub – jak Filip Memches – wypisywać bzdury, że „chrześcijaństwo mało Rymkiewicza obchodzi”. Każdy uważny czytelnik zdaje sobie sprawę, że Rymkiewicz widzi w chrześcijaństwie jeden z fundamentalnych czynników polskości, tyle że nie jest zaangażowanym ewangelizatorem. Jako wolny Polak ma do tego pełne prawo. Ważne, że scala wspólnotę naturalistycznym mitem, w który chrześcijanie mogą wnieść światło Chrystusa.
Jeszcze jeden cytat z drugiego tekstu Memchesa: „Można odnieść wrażenie, że Kaczyński po 10 kwietnia traktowany jest przez Wencla nie jak mąż stanu, którym skądinąd jest, ale jak wódz plemienia, któremu należy się posłuszeństwo”.
Niektórzy odnoszą wrażenie, że w szafie mieszkają krasnale. Za czyjeś wrażenia nie odpowiadam, ale wielokrotnie pisałem, że poparcie dla konkretnego polityka uzależniam od realizacji przez niego idei i interesów wspólnoty: „Od polityków nie chcemy autorskich projektów nowego wspaniałego świata. Oczekujemy od nich służby, rozpoznawania społecznych potrzeb i krążących w narodzie idei, zabezpieczania niepodległości, wierności testamentowi przeszłych pokoleń. Tak, jesteśmy narodem Kaczyńskiego, podobnie jak jesteśmy narodem Piłsudskiego i „Łupaszki”, Mickiewicza i Gajcego, wszystkich tych, którzy służyli Polsce, a nie własnej karierze lub interesom wąskich grup społecznych”.
A „posłuszeństwo”? „Wódz plemienia”? W takich kategoriach rozumują tylko ludzie kierowani osobistymi urazami albo wychowankowie TVN 48. To, co oni nazywają posłuszeństwem, w polityce nazywa się dyscypliną, konieczną do realizacji wspólnotowych celów.
Kiedy Rafał Tichy ogłaszał „Manifest neomesjanistyczny”, czułem, że rodzi się coś ważnego. Coś, co wznowi bieg podziemnej rzeki polskiej kultury, biegnącej od Adama Mickiewicza, przez „Prosto z mostu” Stanisława Piaseckiego, aż po poetów „Sztuki i Narodu”. I ta rzeka rzeczywiście popłynęła, ale nie dlatego, że dokopali się do niej redaktorzy „44 / Czterdzieści i Cztery”. Ruszyła dlatego, że wielkie, historyczne wydarzenie z 10 kwietnia 2010 r. wysadziło tamę usypaną po powstaniu warszawskim przez komunistów. Neomesjanizm z dnia na dzień przestał być projektem i zaczął opisywać rzeczywistość. Ale redaktorzy „44 / Czterdzieści i Cztery” nie wsiedli na łódź, bo nie zauważyli metafizycznej głębi wydarzenia. Blokowani partyjniacką nienawiścią do PiS i inteligencką pogardą dla tłumu, zostali przy wysadzonej tamie. Strzegą pojęcia „neomesjanizm” jakby pilnowali sztabki złota. Chcą medialnej debaty, w której będą mogli błysnąć znajomością trudnych słów i za pomocą moralizmów uczyć prostych ludzi „prawdziwego chrześcijaństwa”.
Ale my, na łodzi, jesteśmy już daleko. Chłopcom przy tamie machamy na do widzenia biało-czerwoną flagą. Termin „mesjanizm” w wersji neo-, para- czy meta-, nie jest konieczny, by płynąć. Jedyne, czego potrzebujemy, to podziemny wiatr, który budzi z letargu pokolenia żywych i umarłych. I pcha wolnych Polaków ku ich przeznaczeniu.