Gdy podczas lekcji dochodzi do konfliktu, zawsze winni są nauczyciele.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 34/2011
Prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Podczas wizyty u lekarza minister edukacji narodowej Katarzyna Hall zdecydowała się zdjąć spodnie przed fotoreporterem „Super Expressu”. W ten sposób zostały obnażone reformy polskiej oświaty. Są szare, w rozmiarze XL. Teoretycznie taka sesja zdjęciowa powinna zgorszyć nauczycieli, którzy za kilka dni wrócą do pracy w szkole. Jednak oni zdążyli się już do reform pani Hall przyzwyczaić. Znają je – by tak rzec – od podszewki.
Przede wszystkim wiedzą, że nie należy zadzierać z uczniem sprawiającym problemy wychowawcze, zwłaszcza jeśli ten posiada możnych rodziców. Niedawno „Gazeta Polska” opisała przypadek Janka z gimnazjum im. Bolesława Prusa w Warszawie. Syn Kazimierza i Joanny Wóycickich, wyróżniający się niziutką średnią ocen i naganną oceną ze sprawowania, postanowił wystartować w wyborach na przewodniczącego samorządu uczniowskiego. Ponieważ w regulaminie stało jak wół, że „kandydatem nie może być uczeń, który ma ocenę z zachowania niższą niż dobra”, rada pedagogiczna nie wyraziła na to zgody. Podjęła natomiast długo odwlekaną decyzję o przeniesieniu Janka do innej klasy. Konsekwencją były kolejne kontrole z kuratorium i postawienie przed komisją dyscyplinarną pięciu nauczycieli.
To tylko przykład, bo tendencja jest powszechna. Traktując „belfrów” jak potencjalnych przestępców, kuratoria konsekwentnie niszczą społeczne zaufanie wobec nauczycieli. Odbierają im autorytet i wiążą ręce. A jednocześnie otwierają puszkę Pandory z wydumanymi pretensjami do szkoły. Wiadomo, że każdy rodzic chce być dumny ze swojego dziecka. Tak było zawsze. Ale dawniej istniał obiektywny system wartości, akceptowany przez nauczycieli, rodziców i dzieci. Wszyscy zgadzali się co do tego, że osiągnięciem ucznia są dobre oceny, świadczące o wysokim poziomie jego wiedzy i zachowania. Dziś, w epoce szalejącego subiektywizmu, rodzice szukają podstaw do dumy w czymkolwiek. Jeśli ich dziecko dostaje jedynki z polskiego, twierdzą, że to dowód jego ścisłego umysłu. A jeśli z historii, tłumaczą to jego zamiłowaniem do postępu. Jeśli obraża nauczycieli, cieszą się, że ma swoje zdanie, niezbędne do radzenia sobie w życiu. A jeśli robi to po angielsku na Twitterze, chwalą się, że biegle zna języki obce i orientuje się w nowych technologiach. Wreszcie jeśli pobije koleżankę, mówią, że roznosi je energia, co dobrze wróży przed studiami na AWF. Nie ma takiej postawy, której rodzice nie uznaliby za potwierdzenie geniuszu swojego potomka.
Główną przeszkodą na drodze do spełnienia tego geniuszu są nauczyciele. To – zdaniem większości rodziców – nieudacznicy, którzy nie potrafią znaleźć sobie lepiej płatnej pracy. Czy tacy ludzie mogą zrozumieć aspiracje sięgające szczytów światowej finansjery lub mediów? Nie. Tacy ludzie zrobią wszystko, by sprowadzić przyszłego celebrytę do własnej przeciętności. Będą stawiać brutalny opór rozwojowi jego „osobowości”, każąc czytać grube książki i złośliwie zaniżając oceny.
Niestety, tę chorą perspektywę najwyraźniej podzielają reformatorzy oświaty, którzy w ostatnich latach zamienili program polskiej szkoły w kurs matematyki i języków obcych. Czytelny system wartości został zastąpiony przez chaotyczny system procedur i testów. Wprawdzie nauka przedmiotów ścisłych może pomóc w zarabianiu pieniędzy, ale bez wsparcia przedmiotów humanistycznych nikogo nie zaprowadzi do dojrzałości. Do tego potrzebne są pogłębione lekcje literatury i historii, które uczą samodzielnego myślenia i rozwijają wyobraźnię. Stawiając przed uczniem wielkie problemy etyczne, pokazują konsekwencje ludzkich wyborów. Pozwalają zająć mądre, nie powierzchowne, stanowisko wobec wiary, miłości, patriotyzmu.
Kardynalny błąd współczesnej szkoły polega na uznaniu dziecka za osobę quasi-dojrzałą, posiadającą „osobowość”, której nie należy oceniać. Tymczasem ta „osobowość” nie ma nic wspólnego z kręgosłupem moralnym czy intelektualnym. To najczęściej zlepek pączkujących cech charakteru i przesadnych, podtrzymywanych przez rodziców, wyobrażeń na temat własnych możliwości. Prawda jest bowiem niezmienna od początku świata, jakkolwiek niepoprawnie brzmi w dzisiejszej epoce: dziecko jest infantylne. Nie może być inaczej, skoro jego „poglądy” to kwestia emocji, a nie wiedzy i doświadczenia. Rolą szkoły powinno być stopniowe porządkowanie dziecięcych, szczątkowych intuicji i ukazywanie całościowego obrazu świata. Czasem wymaga to ukrócenia wybujałego egotyzmu.
Gdy podczas lekcji dochodzi do konfliktu, zawsze winni są nauczyciele. Jeśli uczeń „strzela focha” i wybiega z klasy, to znak, że wychowawca „sobie nie radzi”. Kim są wobec tego ci, którzy „sobie radzą”? To nauczyciele, którzy – idąc za wskazówkami postępowych psychologów – dostosowują się do poziomu uczniów. Zamiast uczyć ich odpowiedzialności, dowartościowują infantylizm, niekiedy z przekonania, częściej dla świętego spokoju. Za wszelką cenę starają się uatrakcyjnić formę zajęć, jak ognia unikając wartościowania. Dziecko otrzymuje zestaw opcji, ale wyborów dokonuje wyłącznie na podstawie własnego widzimisię. Oczywiście, z reguły wybiera to, co przyjemne i co nie wymaga specjalnego wysiłku. O przykrych konsekwencjach takich metod najboleśniej przekonają się uczniowie. Gdy dorosną, co nie znaczy: dojrzeją.