W 1993 r. Paweł Hertz pisał na łamach „Debaty”: „Nie widzę żadnej degradacji dla człowieka czytającego Maritaina w tym, że on razem z ludźmi, na wiejskiej drodze czy na ulicy w mieście, uklęknie. Co więcej, przypuszczam, że intelektualista, który dostrzega w tym jakąś degradację, Maritaina nigdy w życiu nie przeczytał albo go nie zrozumiał”.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 6 lipca 2011
Oczywiście, o tym, że Donald Tusk nie czytał Maritaina, było wiadomo już przed konwencją PO w Gdańsku, na której padły słowa: „Nie będziemy klęczeli przed księdzem”. Obecnego szefa rządu można posądzać o różne rzeczy, ale nie o bycie intelektualistą. Nie zmienia to faktu, że wielu spośród tych, którzy twórczość Maritaina poznali na studiach, ma problem z klęczeniem. Nie wiadomo, czy bolą ich stawy, czy spodnie brudzą się do tego stopnia, że później trudno je doprać. Z katedry potrafią uczenie mówić o teologii, ale gdy podczas procesji Bożego Ciała mija ich ksiądz ze wzniesioną monstrancją, stopami zapierają się o krawężnik, a dłońmi chwytają się najbliższej futryny. Byle nie zgiąć kolan.
Powodem takiej postawy jest nie tyle agnostycyzm, ile pogarda dla wspólnoty wiernych, w której salonowi intelektualiści widzą bezwolną masę. Chrześcijaństwo jest dla nich do przyjęcia jako doświadczenie mistyczne lub estetyczne, dzielone z garstką przyjaciół w duszpasterstwie środowisk twórczych. Nie podoba im się jednak jego powszechność. Od swoich salonowych znajomych wielokrotnie słyszałem opinię, że ludzie klęczący w wiejskich kościołach są świetnym materiałem dla totalitarystów, bo życie na kolanach mają we krwi.
Kilka dni temu minęła setna rocznica urodzin Czesława Miłosza, który przez całe życie miał problem nie tylko z klęczeniem, ale i ze wspólnotą narodową. Już w tomie „Trzy zimy” z 1936 r. wyznaczał poecie miejsce ponad śpiącym tłumem, akcentując rozdarcie między wyniosłym pięknem a wrażliwością na ludzkie cierpienie. Gdy w Warszawie szalała wojna, tworzył „poema naiwne” o ziarnku maku, na którym stoi mały dom. Szukał „poezji innej niż bezustanny lament nad przegraną honoru”. Tropił „ziarno obłędu” w środowisku „Sztuki i Narodu”, a fascynował się postacią Tadeusza Krońskiego – cynicznego komunisty, który obiecywał mu w liście: „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji”. Nawet służbę w komunistycznej dyplomacji uzasadniał potrzebą duchowego rozwoju: „Być we właściwym obozie: wyrachowanie, ale wyższego rzędu”. Dopiero w jesieni życia poddał to wszystko autoironicznej refleksji, choć głównie w poezji. W życiu publicznym pozostał ulubionym autorytetem Adama Michnika, skłonnym podpisywać listy otwarte w obronie praw gejów.
Jubileusz noblisty przysłonił dziesiątą rocznicę śmierci innego wybitnego pisarza. Paweł Hertz – jak sam przyznawał – „do roku 1949 świeczkę palił diabłu” w PPR i miesięczniku „Kuźnica”. Podobnie jak Miłosz, był literackim parnasistą. Aż do głębokiego nawrócenia, dzięki któremu duchowej pustce własnego środowiska przeciwstawił mądrość prostych ludzi. W książkach „Patrzę się inaczej” i „Gra tego świata” podważył roszczenia przedstawicieli „samomianującej się elity” do funkcjonowania w roli autorytetów moralnych. Twierdził, że „są tylko dwie siły, z którymi należy się liczyć: Kościół i wieś”, a inteligencja może działać jedynie wtedy, gdy uzna ich prymat. Wbrew politycznej poprawności przekonywał że „naszym obowiązkiem jest być polonocentrycznymi”. Zauroczony polską prowincją, gdzie przetrwała tradycyjna hierarchia wartości, podkreślał: „Patrząc na świat zredagowany [...] przez środki masowego przekazu, oglądamy zwykle te jego obszary, na których rozpad jest już daleko posunięty. Ale to fałszywy obraz rzeczy”.
W jednym z wywiadów Miłosz ironicznie powiedział o Hertzu, że zrobił się z niego „ojciec Polak”. Pytanie, który z pisarzy naprawdę wyzwolił się z alienacji i dostrzegł rzeczy takimi, jakimi są. Hertz pozbył się kompleksu klęczenia, bo zrozumiał, że klęka się przed Bogiem, a nie przed księdzem. Oj, przydałby się dziś taki „ojciec Polak” całej polskiej kulturze. Może przestałaby wreszcie klęczeć na grochu i odzyskała metafizyczną głębię.