120 lat temu urodził się Kazimierz Wierzyński.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 33/2014
Korzenie rodzinne Kazimierza Wierzyńskiego sięgają niemieckiej osady Unterwalden, założonej niedaleko Lwowa w ramach tzw. kolonizacji józefińskiej. Stamtąd pochodził Andreas Wirstlein, który szybko rozpoczął pracę w kolejnictwie, a po śmierci pierwszej żony poślubił polską szlachciankę Felicję z Dunin-Wąsowiczów. Przyszły poeta urodził się jako ich drugi syn 27 sierpnia 1894 roku na stacji kolejowej w Drohobyczu. Jego wyobraźnię ukształtowały torowiska Galicji Wschodniej, które jak krwiobieg wypełniały nową energią wielokulturową krainę, a także piesze wycieczki ze stacji w Stryju, Samborze czy Stanisławowie w stronę północnych stoków Karpat. „Nagłe polany w lasach, kiedy z chłodnego cienia wychodzi się na złotą misę kipiących traw, legowiska sarnie z wygniecioną pościółką, dzikie maliny wśród pajęczyn, na których rosa nie wysycha do południa, i przełęcze, przełęcze, gdzie wieje mocny wiatr i otwierają się dwa widoki, z prawa i z lewa, spadające w dół, z kucymi wsiami w georginiach i malwach, z dziewanną, z jastrzębiami pod niebem i kwiczołami na jałowcach jesienią” – wspominał poeta po latach tę Atlantydę swego dzieciństwa i II Rzeczypospolitej.
W tej ostatniej Wierzyński – jako czołowy skamandryta – zrobił błyskotliwą karierę. Jego beztroskie wiersze z tomów „Wiosna i wino” (1919) i „Wróble na dachu” (1921), współbrzmiące z ogólnym entuzjazmem po odzyskaniu niepodległości, utorowały mu drogę do serc pensjonarek i na warszawskie salony. Niestety, również dla większości dzisiejszych wykładowców i studentów polonistyki pozostaje Wierzyński młodym poetą, co to „zielono ma w głowie i fiołki w niej kwitną”. Tymczasem jego dojrzała – długa i wspaniała! – droga pisarska zaczęła się dopiero od tomu „Wolność tragiczna” (1936), w którym dawny lekkoduch podjął refleksję historiozoficzną, opierając się na tradycji legionowej. Włożona w usta Józefa Piłsudskiego fraza: „Skazuję was na wielkość. Bez niej zewsząd zguba” brzmiała tak sugestywnie, że powszechnie uznawano ją wówczas za dosłowny cytat z Marszałka.
Cała późniejsza droga Wierzyńskiego – twórcza i życiowa – to historia heroicznego przełamywania „artystowskiej” próżności w imię wspólnoty polskiego losu. Od września 1939 roku przebywający na emigracji poeta zapisywał doświadczenie narodu, który honorowo stanął w obronie cywilizacji europejskiej, a później został przez swych „aliantów” zdradzony w Teheranie i Jałcie. Tej Polsce dumnej i nieujarzmionej, choć pozbawionej własnego państwa, Wierzyński oddał serce i talent. Był wieszczem Rzeczypospolitej pielgrzymiej, rozproszonej po wszystkich kontynentach. Tej, która wyszła z domu niewoli z armią Władysława Andersa, walczyła pod Monte Cassino, opłakiwała płonącą Warszawę, organizowała przyczółki narodowej kultury w Londynie czy Nowym Jorku i przechowała depozyt II RP. Tej, która powinna stać się fundamentem III RP, ale się nie stała.
Łatwo zrozumieć, dlaczego w PRL twórczość Wierzyńskiego padła łupem komunistycznej cenzury. Trudniej pojąć, dlaczego jego wstrząsające wiersze o naszym wspólnym losie, zwłaszcza te z tomu „Krzyże i miecze” (1946), doczekały się tylko jednej edycji po 1989 roku. Nie możemy jednak o nich zapomnieć. Musimy szukać ich w internecie, wydaniach emigracyjnych i w tej jedynej kompletnej edycji „Poezji zebranych” (Wydawnictwo Łuk, Białystok 1994). Trzeba uczyć się ich na pamięć: „Jeśli padnie Warszawa, to nie miasto padnie,/ I nie polska stolica w podziemiach swych skona,/ Lecz wolność wszystkich ludzi, zdeptana gdzieś na dnie,/ I prawda wszystkich czasów, przez wszystkich zdradzona”.
Wierzyński głęboko wierzył w sens zrywu warszawskiej Nike, która „umiera pokonana, umiera zwycięska”. I zamiast rozliczać dowódców powstania warszawskiego, przysięgał generałowi, co „przezwał się dla innych Borem,/ A dla nas – o Lwim Sercu pozostał legendą”, nieustającą pamięć narodu. Aby „Śród grobów, z których łuna nad światem wyrasta/ Szedł nie regiment ruski, nie marszałek Żukow,/ Lecz aby tam powstała, wierna do ostatka,/ I, jak duch niewidzialny, szła pokoleniami/ Miłość nasza raniona, wieczna nasza matka,/ A imię jej niech będzie wciąż pomiędzy nami”.
Tej wiary w chrześcijańską moc polskości nie zmieniła bolesna świadomość sowieckich i ubeckich represji ani gorzka wiedza o zdradzie „aliantów”. Poeta nie miał złudzeń co do natury Moskali i prawideł międzynarodowej polityki. „Dopiero gdy uskrzydlisz się wspólnym zwyczajem/ I zrównasz do obłudy, która wszystkich brata,/ Przywrócą ci honory i obdarzą krajem,/ I taką świat cię znowu wprowadzi do świata” – pisał w wierszu „Polsko, którą przezwano”. Myśl, że mógłby dać się zamknąć w peerelowskiej „złotej klatce” była dla niego obelgą. Podróżując po USA i Europie, nie prowadził gier z cenzurą, nie spotykał się z esbekami, żeby uzyskać paszport, nie ściskał dłoni komunistycznych literatów i dygnitarzy. Mówił głosem wolnego pisarza, świadcząc o prawdzie historycznej.
Oczywiście, płacił za to jątrzącym poczuciem samotności i wyobcowania. Czy nie tak właśnie czujemy się dziś my wszyscy – „mohery”, „katoliccy talibowie”, „pisiory” – zepchnięci na margines III RP? Może to do nas kieruje Wierzyński swe gorzkie słowa: „Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny,/ Wstąp tu, gdzie czekam po kryjomu:/ W ugornej pustce jałowizny/ Będziemy razem nie mieć domu”.