środa, 26 września 2012

Pogrzeb ś.p. Anny Walentynowicz

Gdańsk Srebrzysko, 28 września 2012 r. 

piątek, 21 września 2012

Dziedzictwo Pani Cogito

Gdańskie Srebrzysko, kwadrans po trzeciej w nocy. Przy grobie Anny Walentynowicz powinna już trwać ekshumacja. Stoimy pod bramą cmentarza, wspólnie odmawiając różaniec.
 
 

Za nami młoda reporterka odważnie dzierży mikrofon z logo TVN 24. Trochę mi jej żal, bo na medialny szlagier nie ma co liczyć. Nikt nie rzuci się z pięściami na żołnierzy w czerwonych beretach, którzy zagradzają przejście. Wystarczy nam prosta modlitwa za poległych w Smoleńsku, a później czuwanie do bladego świtu, bo – jak się wkrótce okaże – nie można rozpocząć ekshumacji bez inspektora sanepidu.

Ktoś z goryczą zauważa, że coraz częściej spotykamy się w katakumbach jak pierwsi chrześcijanie. Widocznie taki polski los. Choćbyś kierował się tylko dumą narodową, prędzej czy później odnajdziesz się razem z innymi w ciemności, którą rozjaśnia (ale nie całkiem) światło Chrystusa. Hiobowe cierpienia, Jonaszowa misja, Jakubowe zmagania. Bez wiary w Boga historia Anny Solidarność, czytaj: historia Polski, nie miałaby sensu. Jednak wiara zawsze potrzebuje prawdy, nawet tej najtrudniejszej. Świadomość własnego losu rodzi wolność, pozwala odczytywać święte znaki i umożliwia dialog z Bogiem. Ludzie, którzy nie chcą znać prawdy, stają się stadem owiec prowadzonych na rzeź. Przez kogo? Na pewno nie przez Boga, który z każdym człowiekiem, z każdą rodziną i z każdym narodem pragnie budować intymną relację.

A państwo? Czy nie ma obowiązku dociekać prawdy o narodowej tragedii? Stercząc przy bramie cmentarza, myślę o smoleńskich trumnach, które wróciły do Polski zalutowane. Jak to się stało, że nie tylko ekipa rządząca, ale i większość Polaków przeszła nad tym faktem do porządku dziennego? Jak głęboko musi sięgać postsowiecka mentalność, nakazująca  z czcią pochylić głowy wobec bezosobowej machiny historii? Wot, stało się. Po co jątrzyć? Życia to im nie przywróci. W putinowskiej Rosji byłby to argument zamykający dyskusję. Na szczęście tu jest Polska. Nie da się wiecznie ukrywać byków w rosyjskich protokołach sekcji zwłok. Prawda będzie odkrywana stopniowo, kawałek po kawałku, aż wreszcie wyjdzie na jaw. Tylko kto odpowie za dodatkową traumę, jaką przeżywają rodziny zmuszone do żądania ekshumacji swoich bliskich?

Srebrzysko to dziwne miejsce. Na stosunkowo niewielkiej powierzchni sąsiadują ze sobą cmentarz miejski, krematorium, szpital psychiatryczny i zakład wywozu śmieci. Kto jest tu pierwszy raz, z pewnością nie czuje się komfortowo. Może tylko nazwa dzielnicy kojarzy mu się mniej posępnie. Do momentu, gdy uświadamia sobie, że wywodzi się ona od ulicy Srebrniki. Owszem, chodzi o walutę zdrajców.

Jeśli ktoś ma wątpliwości co do natury III RP, niech przyjrzy się biografiom tych, których państwo polskie zdradziło i zepchnęło na margines: Zbigniew Herbert, Andrzej Gwiazda, Krzysztof Wyszkowski, autorzy z kręgu „Arcanów”... I ta, w której losach umiłowanie prawdy skrystalizowało się w sposób najczystszy: Anna Walentynowicz, autentyczna Pani Cogito. Choćby spadkobiercy Okrągłego Stołu zatrudnili najlepszych speców od pijaru, nie uda im się zmyć tego znamienia, jakim jest historyczny konflikt z panteonem sprawiedliwych.

Dnia 8 kwietnia 2011 r. byłem świadkiem odsłonięcia tablicy pamiątkowej na budynku, w którym mieszkała Pani Ania. Bóg chciał, że tego samego dnia w kościołach czytano fragment z Księgi Mądrości: „Zróbmy zasadzkę na sprawiedliwego, bo nam niewygodny: sprzeciwia się naszym sprawom, zarzuca nam łamanie prawa, wypomina nam błędy naszych obyczajów. Chełpi się, że zna Boga, zwie siebie dzieckiem Pańskim. Jest potępieniem naszych zamysłów, sam widok jego jest dla nas przykry, bo życie jego niepodobne do innych i drogi jego odmienne. Uznał nas za coś fałszywego i stroni od dróg naszych jak od nieczystości”.

Anny Walentynowicz nie poznałem osobiście. Mimo to po 10 kwietnia 2010 r. stałem się kustoszem jej pamięci. Jej grób na Srebrzysku odwiedzałem częściej niż mogiłę własnego ojca, prowadziłem tam rodzinę i przyjaciół. Ekshumacja wpisuje się w ciąg bolesnych wydarzeń, których Pani Cogito doświadczała za życia. O świcie pod bramą cmentarza chyba wszyscy mieliśmy to samo odczucie: wreszcie uczestniczymy w jej losie. Solidarnie. Zdeterminowani, by pójść jej śladem. Do ciemnego kresu.

czwartek, 20 września 2012

"Może wcale cię nie było na tym świecie / może jesteś wymyślona przez Herberta..."



Słowa: Wojciech Wencel, "Pani Cogito" (z tomu "De profundis")
Muzyka i wykonanie: Marcin Skrzypczak

niedziela, 16 września 2012

Gdyby Polska nie była Polską...

Co by było, gdyby polscy jakobini powiesili króla? Albo gdyby Józef Piłsudski sprzymierzył się z białą Rosją przeciwko bolszewikom? Lub gdybyśmy wspólnie z nazistowskimi Niemcami ruszyli na Sowietów? Czy też gdyby Powstanie Warszawskie nie wybuchło?

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 12 września 2012

Podobne pytania są ostatnio w modzie. Pojawiają się w książkach, prasie i dyskusjach panelowych. Są stawiane rozdzielnie i często wynikają ze sprzecznych światopoglądów. Jednak odpowiedź na wszystkie brzmi tak samo: byłoby pięknie. Z dyndającym Stasiem, Rosją, Niemcami tudzież bez powstań narodowych bylibyśmy tysiąc razy szczęśliwsi. O wiele szczęśliwsza byłaby też Europa. Ba! Świat cały słałby nam kosze białych róż i pudełka czekoladek.

Poeci i publicyści, autorzy fantastycznych powieści i historycy, radykałowie i ugodowcy piszą dla nas historię alternatywną, jakby ta faktyczna posiadała jakiś defekt. Coś ich w niej odpycha, drażni, uwiera. Są przekonani, że gdyby nie ta jedna jedyna, wskazana przez nich „fatalna” decyzja historycznych przywódców, nasze losy potoczyłyby się o niebo lepiej. Wymknęlibyśmy się z geopolitycznej matni, napuścilibyśmy jednych wrogów na drugich, a sami zaszlibyśmy ich od tyłu z siatką na zające. Podpisalibyśmy pakt z diabłem, żeby później zrobić go na szaro. Toczylibyśmy wojny ekspansywne, a nie obronne. Moglibyśmy świętować zwycięstwa militarne, a nie tylko moralne.

Naiwność takiego fantazjowania przypomina żale mężatek, które po dwudziestu latach małżeństwa stwierdzają, że gdyby wyszły za Tomka, a nie za Romka, ich życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Miałyby mnóstwo miłości, szacunku i pieniędzy. Natomiast nie byłyby zdradzane, biedne i rozwiedzione. Stosowanie tej infantylnej pseudologiki w odniesieniu do wspólnoty narodowej jest wyjątkowo paskudne. Zawiedzione kobiety mogą powiedzieć, że podjęły złą decyzję, bo były młode i głupie. Czy jednak my mamy prawo uważać naszych przodków za mniej dojrzałych od nas? Jaką pychę trzeba mieć, by znając konsekwencje ich decyzji, dyktować im właściwe scenariusze? Łatwo być wszechwiedzącym narratorem podręcznika do historii, trudniej jego bohaterem.

Decyzje polskich elit zawsze zapadały w ekstremalnie trudnej sytuacji geopolitycznej. Pomijając oczywistych zdrajców: targowiczan czy komunistów, nasi poprzednicy zrobili wszystko, co mogli, by Rzeczpospolita była niepodległa i silna. Jeśli polska historia ma jakiś słaby punkt, to są nim nie szczegółowe decyzje dowódców, lecz niepewność politycznego istnienia między Niemcami a Rosją. Ale czy to rzeczywiście feler? Czy raczej brzemię, któremu zawdzięczamy nasz narodowy charakter?

Cokolwiek myślą na ten temat historyczni fantaści, dzieje Polaków są wspaniałe. Przy ich blasku blednie każda z fikcyjnych alternatyw. Zapewne jako wspólnota królobójców bylibyśmy bardziej nowoczesnym narodem, tyle że już nie polskim, bo bez oparcia w chrześcijaństwie szybko wchłonęłyby nas obce żywioły. Wciąż istniejemy, bo nie graliśmy w kości z demonem Wschodu, wszystko jedno: białym czy czerwonym, ani z brunatnym demonem Zachodu. Odradzamy się, bo w powstaniu ocaliliśmy ducha wolności, który jest silniejszy od śmierci.

Wiem, że brzmi to patetycznie, ale taka właśnie, górnolotna, jest tajemnica polskiego losu. Z tym losem można się zmagać, jak biblijny Jakub z Bogiem, ale nie da się od niego uciec. Tymczasem wszystkie scenariusze pisane przez historycznych fantastów w gruncie rzeczy sprowadzają się do roztrząsania kwestii: „Co by było, gdyby Polska nie była Polską?”. Czy nie lepiej postarać się o to, by prawdziwa opowieść o naszej ojczyźnie trafiła wreszcie do międzynarodowej świadomości? Choć komunistyczna okupacja skończyła się 20 lat temu, nie przypominam sobie, by któryś z rządów III RP jasno postawił sprawę współodpowiedzialności Zachodu za Teheran i Jałtę. Nie chodzi o to, żeby – wzorem Żydów – budować martyrologiczny przemysł. Nie ma też co wierzyć, że nagłośnienie polskiej historii na wieki zagwarantuje nam nietykalność. Byłoby jednak dobrze, by świat, gdy znów będzie nas zdradzał, przynajmniej wiedział, co robi. Dajmy szansę jego sumieniu.

niedziela, 2 września 2012

Polityczna siła romantyzmu

W czasach, gdy uprawianie realnej polityki niepodległościowej staje się niemożliwe, siłą, która broni Polaków przed załamaniem i kolaboracją, są arcydzieła narodowej literatury.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 29 sierpnia 2012

Życiem umysłowym III RP rządzą biegunowe konstrukcje, mające ilustrować rzekomą opozycyjność tradycyjnych systemów wartości. Jeśli jesteś chrześcijaninem, musisz być obojętny wobec ojczyzny, bo „nikt nie może dwóm panom służyć”. Jeśli jesteś patriotą, z całą pewnością traktujesz wiarę „instrumentalnie”. Albo jesteś romantykiem, albo realistą. Albo zajmuje cię kultura, albo polityka. W efekcie ludzie, którzy mogliby dopełniać się wzajemnie w walce ze złem tego świata, tracą świadomość wspólnotowego losu. Katoliccy hierarchowie i publicyści nagle ogłaszają, że nie interesują ich realia geopolityczne, i upodabniają się do hippisów biegających po ukwieconej łące z okrzykiem: „Miłość! Pokój! Braterstwo!”. Pozytywiści przestają pracować nad zabezpieczeniem polskości i próbują usunąć „szkodliwy” romantyzm z narodowej tradycji.

Uleganie fałszywym alternatywom jest skutkiem medialnej propagandy, ale niekoniecznie tej uprawianej świadomie przez usłużnych dziennikarzy. To raczej efekt kultu wyrazistości, od lat szerzonego przez kolorowe pisma i serwisy informacyjne. Człowiek dobrej woli, sklasyfikowany jako działacz pro-life, pragmatyczny konserwatysta czy dogmatyk wolnego rynku, stopniowo zaczyna widzieć siebie jako nieugiętego rycerza Wielkiej Sprawy. Aby sprostać temu wizerunkowi, pragnie całkowicie poświęcić się walce o prawdę w dziedzinie, która szczególnie go niepokoi. Dziedzina ta, wyrwana z szerszego kontekstu, staje się dla niego jedynym polem walki o przyszłość świata. Oczywiście wysiłki samotnych rycerzy skazane są na klęskę. Przy znacznej mobilizacji wyznawców Wielkiej Sprawy mogą spowalniać postępy globalnych tendencji, ale ich nie powstrzymają. Jedyna droga do zwycięstwa wiedzie przez polską wspólnotę narodową: jej kulturę, w której chrześcijańskie i wolnościowe dążenia występują w pakiecie, i silne państwo, zdolne bronić tych wartości na forum międzynarodowym.

Warunkiem powodzenia jest zbiorowe docenienie posmoleńskiego romantyzmu, który samotni rycerze uznają dziś, w najlepszym razie, za emocjonalną maskaradę. Jednak w dziejach Polski romantyzm zawsze miał ogromne znaczenie polityczne. Bez tego zasiewu polskości zwolennicy pracy u podstaw nie mieliby czego uprawiać. Prześledźmy kolejne fazy: XIX-wieczny romantyzm poetów i spiskowców, pozytywizm po Powstaniu Styczniowym, romantyzm legionów, pozytywizm II RP, romantyzm czasu wojny (kampania wrześniowa, Powstanie Warszawskie, antykomunistyczna partyzantka), czystka niepodległościowej inteligencji i szczątkowy pozytywizm w PRL, romantyzm Solidarności stłumiony w stanie wojennym i przy Okrągłym Stole. Właśnie to brutalne zduszenie dwu ostatnich erupcji polskiego romantyzmu powoduje, że w III RP tak wiele jest prywaty, a tak mało postaw obywatelskich. Trwałość przyszłego pozytywizmu zależy od tego, ile ognia zdołamy dziś wykrzesać z powstańczych tradycji i narodowej poezji.

Juliusz Mieroszewski, faktyczny twórca myśli politycznej paryskiej „Kultury”, napisał w 1955 r., że „w naszym odwiecznym dramatycznym sporze z racjami geopolityki, które skazują nas na nicość, sztuka narodowa dostarczyła dowodów, których realna polityka dostarczyć nie mogła. A jeżeli mieliśmy przetrwać, ktoś tych dowodów dostarczyć musiał”. W Adamie Mickiewiczu i arcydziełach polskiej literatury dostrzegł Mieroszewski polityczną siłę, która zracjonalizowała instynkt woli życia w sytuacji, gdy niepodległość była nieosiągalna. Bez tego – dowodził – „nastąpiłoby załamanie, a później zrezygnowana kolaboracja”. Kultura romantyczna jest więc częścią polskiej historii politycznej: wyrównuje „niedobór geopolityczny” i utrzymuje ciągłość wspólnotowej świadomości.

Niestety, dziś znajdujemy się w podobnym punkcie. Realna polityka niepodległościowa nie istnieje. Jarosław Kaczyński, pozbawiony wpływu na państwo, idzie z nami w Marszach Pamięci. Wierzę, że po zwycięskich wyborach będzie potrafił zamienić ten romantyczny kapitał na skuteczny program pracy u podstaw w instytucjach kultury, oświaty i polityki historycznej. Niedawno pisałem o konieczności reaktywowania Polskiej Akademii Literatury. To nie był pomysł rzucony sobie a muzom. Będę nalegał.