środa, 29 lutego 2012

Apel niepodległych

Przypadający 1 marca Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych to dobra okazja, by zaczerpnąć z prawdziwego źródła mocy.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 22 lutego 2012

Dwa lata temu nakładem Instytutu Pamięci Narodowej i Oficyny Wydawniczej Rytm ukazał się rewelacyjny album „Brygady Łupaszki 1943–1952”. Próżno szukać w nim martyrologicznego zadęcia. Zatrzymani na fotografiach żołnierze 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej – młodzi mężczyźni i piękne dziewczęta – śmieją się beztrosko, jakby nie mieli świadomości losu, który jest im pisany. A przecież po wygaśnięciu nadziei na rychły wybuch nowej wojny światowej musieli wiedzieć, że znaleźli się w matni. Mimo to cieszyli się ruchomym skrawkiem niepodległości, bronionym w ciężkich walkach z czerwonym okupantem i przenoszonym z zagajnika do zagajnika, z wioski do wioski. Nie zamierzali korzystać z iluzorycznych amnestii ani nie próbowali przedostać się na Zachód. Większość z nich zginęła wkrótce w ubeckich obławach albo więzieniach. Na zdjęciach operacyjnych, wykonanych przez komunistyczne służby, są już martwi. Oparci o drzwi stodoły albo ułożeni na deskach, wyglądają, jakby spali z otwartymi ustami, próbując zaczerpnąć jeszcze jeden, możliwie największy haust wolności.

Mord na polskich oficerach w Katyniu, masowe wywózki w głąb ZSRS, likwidacja niepodległościowego podziemia – wszystko to jest jak lobotomia, zabieg neurochirurgiczny, polegający na przecięciu włókien nerwowych, które łączą czołowe płaty mózgowe ze strukturami międzymózgowia. Po likwidacji patriotycznej inteligencji nawet Polacy negatywnie nastawieni do komunizmu utracili instynkt niepodległościowy. Gdyby nie wycięto nam elit – ziemiańskich, wojskowych, urzędniczych, naukowych i kulturalnych – opór przeciwko władzom PRL miałby zupełnie inny charakter. Zamiast powtarzać głupawe pytanie „bić się czy nie bić?”, znaczna część narodu nadal prowadziłaby poważną walkę z wrogiem. Niestety, eksterminacja Żołnierzy Wyklętych sprawiła, że niepodległościowe wysiłki w ogóle przestały być brane pod uwagę. O uśpieniu Polaków najlepiej świadczy aktualny do dzisiaj dystans wobec jednostkowych, nierzadko desperackich akcji przeciwko okupantowi, takich jak samospalenie Ryszarda Siwca, wysadzenie auli w Opolu przez braci Kowalczyków czy misja podjęta przez płk. Ryszarda Kuklińskiego.

Dopiero w 1968 r. zaczęła się kształtować zastępcza forma sprzeciwu wobec peerelowskiej władzy. Celem tzw. opozycji demokratycznej, kierowanej najczęściej przez zawiedzionych udziałowców komunistycznego systemu, było jednak nie odzyskanie przez Polskę niepodległości, lecz reforma istniejącego porządku. Gdy dekadę później rodziła się Solidarność, bardzo szybko znalazły się w pobliżu „autorytety” sprowadzające ideały tego niepodległościowego w swej istocie ruchu wyłącznie do praw człowieka, robotnika, obywatela. Ta płytka interpretacja otworzyła drogę do „okrągłego stołu”. Pogarda beneficjentów III RP wobec Anny Walentynowicz była świadectwem ambicjonalnej niechęci wobec Anny Solidarność, lecz przede wszystkim wyrazem radykalnego odrzucenia Anny Niepodległość. Podobny mechanizm zadziałał później w stosunku do Jana Olszewskiego, Antoniego Macierewicza czy braci Kaczyńskich.

Demokracja to pewna wartość, ale nie zastąpi nam Polski. Różnica między motywacją niepodległościową a demokratyczną jest zasadnicza. Kto nosi w sercu niepodległość, traktuje wspólnotę narodową jako wieczną sztafetę pokoleń, jest w stanie utożsamić się z dawnymi bohaterami i przyjąć zobowiązanie nie tylko względem własnych dzieci i wnuków, ale i wobec tych Polaków, którzy urodzą się za sto czy dwieście lat. W ten sposób czuł i myślał Tadeusz Gajcy, adresujący swoją poezję do potomnych, a krwawą ofiarę Powstania Warszawskiego traktujący jako zaczyn wyśnionej, wolnej ojczyzny. Ograniczona perspektywa demokracji nie pozwala dostrzec tej ciągłości. Kto walczy wyłącznie o prawa obywatelskie, kieruje się ideałem dobrobytu tu i teraz. Pragnie zabezpieczyć własne interesy, ale czy zechce umierać za wieczną Polskę? Dlatego ściśle demokratyczna retoryka, choćby w sprawie ACTA, przynajmniej mnie nie rzuca na kolana. Na krótką metę można z nią wiązać jakieś polityczne nadzieje, ale na pewno nie stanie się impulsem do narodowego przebudzenia. Przypadający 1 marca Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych to dobra okazja, by wspólnie z nimi stanąć do apelu niepodległych i zaczerpnąć z prawdziwego źródła mocy.

sobota, 25 lutego 2012

Adam Mickiewicz o dzisiejszej Polsce

O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych (1833)

Pierwsze zjawienie się historyczne w Polsce ludzi na urząd rozsądnych i z profesji dyplomatów, przypada na czasy pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej. Kiedy haniebnemu sejmowi Ponińskiego radzono podpisać akt samobójstwa, nie śmiano już do Polaków przemawiać językiem starym, wzywać ich w imię Boga, w imię powinności; trzeba było stworzyć język nowy. Rozprawiano więc o okolicznościach czasu, miejsca, o trudnościach, o nadziejach; nareszcie zaklinano obywateli w imię rozsądku, aby przestali czuć po obywatelsku. Gdzież rozsądek, wołano, chcieć opierać się woli trzech dworów? Gdzie są środki oparcia się? Czy jest czas po temu? Czy nie lepiej część poświęcić, aby resztę zachować ze skołatanego statku Rzeczypospolitej wyrzucić, dla ulżenia mu, kilka województw? Od chorego ciała Rzeczypospolitej dać odciąć cząstkę, której nie podobna uzdrowić etc. etc. etc. Tak sprawa ojczysta wpadła od tej chwili na języki sofistów!

Poczciwi posłowie, szczególniej z głębi prowincji przybyli, słuchali z podziwieniem nowych dla Polaków rozumowań; nie umieli, nie chcieli nawet wdawać się w rozprawy, zatykali uszy na podobne bluźnierstwa; polskim rozumem, polskiem sercem nie mogli pojąć ani uczuć, jak to sejm miałby Rzeczpospolitę rozdzierać, bliźnich swoich, współobywateli w niewolę zaprzedawać. Odpowiedziano im, że sejm posiada la souveraineté! Przybiegli na pomoc ludziom rozsądnym dyplomaci, zbrojni w obosieczne słowa aliansów, gwarancji, traktatów, kartonów, neutralności, i nareszcie wzbogacili słownik nasz wyrazem kordon, nad którym niegdyś tak dumali politycy nasi, jak potem nad interwencją i nieinterwencją. Zgraja głupców i ludzi bezdusznych wstydziła się przyznać, że tych wyrazów nie rozumie, rada była popisać się z nauką szermując nimi. Rejtan po raz ostatni przemówił starym językiem, zaklinając na rany boskie, aby takiej zbrodni nie popełniać; ludzie rozsądni okrzyknęli Rejtana głupcem i szalonym; Naród nazwał go wielkim; potomność sąd Narodu zatwierdziła.

Kiedy konfederaci Barscy broń podnieśli, znaczna część Narodu podzielała ich uczucie ale rozsądek i polityka tak się rozszerzyły między szlachtą, że zamiast wsiadania na koń, zaczęto rozważać, czy sposobna była pora, oczekiwać odpowiedzi z Wiednia, posiłków z Francyi etc. Nareszcie konfederaci napadli Stanisława Augusta; okrzykniono, że spalili honor narodowy. Konfederatów potępiono jako szalonych awanturników. Naród i potomność inny wydał o nich wyrok.

Kiedy na sejmie czteroletnim, Korsak, w każdą materię wtrącał dwa słowa: skarb i wojsko! wojsko i skarb ! zaklinając teoretyków, aby zamiast tylomiesięcznego rozprawiania o prawach kardynalnych, zaczęli od poparcia tych czynem, wojną! ludzie rozsądni, za to, że Korsak często parlamentarskich form nie przestrzegał, nazwali go głupim; stronnicy Moskwy szalonym.

Kiedy Kościuszko stanął na czele Narodu, kiedy Warszawę oswobodzono, Stanisław August, przyjmując deputację rewolucyjną, rzekł na pół z płaczem: "To jest wszystko pięknie! c’est sublime! Ale Mości Dobrodzieje, czyżto rozsądnie? cóż to z tego bedzie?..." Kościuszko umarł na wygnaniu; ale zwłoki jego złożył Naród w grobach królów naszych. Stanisław August, rozsądny, pochowany był z honorami królewskimi w Petersburgu.

Kiedy w czasie tworzenia się legionów młodzież polska opuszczając krewnych, wyrzekając się dóbr, przekradała się pod chorągwie Dąbrowskiego i Kniaziewicza, krzyczano na tych zbiegów, obwołano ich za szaleńców. Dąbrowski i Kniaziewicz w ówczesnych pismach niemieckich wystawieni byli jako szaleni awanturnicy. Znajdował się między awanturnikami zbiegły od rodziny Wincenty Krasiński, który później stał się rozsądniejszym.

O rozsądnych ludziach rewolucji ostatniej zostawiamy sąd pokoleniom. Może nikt z tych, którym zarzucają biedy, nie będzie obwiniony o złe chęci, o brak miłości Ojczyzny; może najczęściej przez wstyd fałszywy, przez bojaźń śmieszności, przez żądzę popisania się z wiadomościami prawnymi i parlamentarskimi, ludzie poczciwi nie śmieli radzić się uczucia swego sumienia, ale biegali po rozsądek do głowy i książek.

Co z tego wszystkiego wnosimy? Oto, że rozsądek, czyli wzgląd na okoliczności zmienne życia codziennego, nie jest trybunałem na sądzenie spraw dotyczących się wieków i pokoleń; że rozsądek pojedyńczy jest często w sprzeczności z rozumem narodowym, z rozumem rodu ludzkiego. W czasach, kiedy umysły chore na sofisterię pozwalają sobie o wszystkim rozprawiać na prawo i lewo, rozum rodu ludzkiego wygnany z książek i rozmów, chowa się w ostatnim szańcu, w sercach ludzi czujących. Wskazówką tych ludzi jest uczucie powinności. Godna uwagi, że jeden z naszych generałów zasłużonych, pierwszy, ile nam wiadomo, śmiał na czele pamiętników swoich militarnych napisać te słowa: „Czułem że o powinności nie wolno rozumkować”.

Jeżeli się kto spyta, co jest powinnością Polaka dzisiaj? W tej godzinie? W tym lub owym zdarzeniu? Nie podajemy siebie za wyrocznię, nie umiemy nic powiedzieć człowiekowi, któremu jego sumienie nic nie mówi. Niech czeka. Lepiej zrobi nie mieszając się w wypadki i rozmowy. A jeśli szuka nauczyciela i książek, niech weźmie na uwagę krwawą lekcję demonstrowaną w Fischau, w Kronstadt; niech rozbierze kurs polityki, którą wykładają bracia nasi przy taczkach w twierdzach pruskich. Tym tylko profesorom przyznajemy prawo rozprawiać o działaniu teraźniejszem braci naszych w Polsce; oni sądem przysięgłym wojennym zawyrokują o ich zasługach.

Pielgrzym nie śmie mierzyć swoim rozsądkiem przedsięwzięcia i działania ludzi, którzy czują, że powinni, że umieją, i że mogą coś wielkiego dla dobra Ojczyzny zdziałać. Nie wciska się jak nieproszony świadek, tym mniej jak sędzia, między sumienie tych ludzi i Opatrzność! I drugim wciskać się nie radzi; w przekonaniu, że wszelki zamiar, o ile byl czysty od widoków osobistych, o chęci wyniesienia się lub poniżenia innych, o tyle się uda, to jest: przyniesie pożytek sprawie ojczystej, zaraz lub w przyszłości.

27 maja 1833 roku

środa, 22 lutego 2012

Czterdzieste urodziny w Barlinku i Dębnie

Prywatny jubileusz świętowałem z żołnierzami wyklętymi, przyjaciółmi z Klubu „Gazety Polskiej” i Civitas Christiana, czytelnikami i młodzieżą.

15 lutego gościłem w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych nr 1
im. kpt. hm. Andrzeja Romockiego Morrro w Barlinku. Wspólnie z p. Bernardą Korycko,
przewodniczącą szczecińskiego oddziału Civitas Christiana, miałem zaszczyt symbolicznie
otworzyć wystawę upamiętniającą Operację Ostra Brama 1944 i Żołnierzy Wyklętych.
Podczas uroczystości czytałem wiersze z tomu "De profundis".
Przyjaciele z Barlinka mianowali mnie honorowym członkiem miejscowego
Klubu "Gazety Polskiej", który zawiązał się po mojej ubiegłorocznej wizycie
w tym mieście.
Podpisałem kilkadziesiąt książek.
16 lutego odbylo się moje spotkanie autorskie w Dębnie...
...podczas którego niespodziewanie odśpiewano mi "Sto lat"
i wniesiono wspaniały tort z dedykacją!
W Barlinku i Dębnie wziąłem również udział w spotkaniach
z młodzieżą gimnazjalną i uczniami liceum.
Serdeczne podziękowania za wspaniałe przyjęcie zechcą przyjąć:
Krzysztof Komorowski (przewodniczący; na zdjęciu) oraz członkowie Klubu "Gazety Polskiej"
w Barlinku, Stanisław Grabowski z Małżonką (Mostkowo), ks. Jerzy Brocławik (proboszcz
parafii św. Wojciecha BM w Barlinku), Ryszard Syroka (dyrektor Zespołu Szkół
Ponadgimnazjalnych nr 1 im. kpt. hm. Andrzeja Romockiego Morro w Barlinku),
Barbara Kornaś (dyrektor Gimnazjum Publicznego im. A. Fiedlera w Dębnie),
Joanna Różyńska (dyrektor Przedszkola nr 1 w Dębnie), Danuta Patkowska
(radna powiatu myśliborskiego), Aniela Kołodziej (przewodnicząca Stowarzyszenia
Przyjaciół Dębna), Bernarda Korycko (na zdjęciu) i pozostali przedstawiciele
Civitas Christiana ze Szczecina oraz uczestnicy wszystkich spotkań w Barlinku i Dębnie.

wtorek, 21 lutego 2012

Procesor w czaszce

Człowiek XXI w. uznał, że jego rodzice, dziadowie i pradziadowie byli idiotami, a obowiązujące przez kilkaset lat wzorce zachowań są barbarzyństwem. OK. Takie prawo rewolucjonisty. Trudniej jednak pojąć, dlaczego nasz wywrotowiec udaje, że nigdy nie zetknął się ze starym światem.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 15 lutego 2012

Pamiętają państwo film „Żony ze Stepford”? W idyllicznym miasteczku żyją perfekcyjne, zawsze uśmiechnięte gospodynie domowe, które z przyjemnością chodzą na zakupy, robią porządki i koszą trawę. No i mają jednakowo sformatowaną wyobraźnię. Kiedy w 2004 r. w ramach literackiego stypendium odwiedziłem Gotlandię, miałem wrażenie, że znalazłem się w Stepford. Napotkani Szwedzi mówili o aborcji czy o prawie gejów do adopcji dzieci jak o nowym modelu volvo. Podczas trzytygodniowego pobytu nie spotkałem ani jednej osoby, która wyraziłaby najmniejszą wątpliwość wobec liberalnych dogmatów. W dodatku wszyscy zachowywali się tak, jakby nigdy nie zetknęli się z odmienną wizją świata. Pomyślałem, że coś tu nie gra, bo przecież nawet w warunkach politycznej poprawności muszą funkcjonować jacyś reakcjoniści, którzy w młodości zetknęli się z chrześcijaństwem czy prawem naturalnym. Zacząłem więc wypytywać swoich rozmówców o poglądy ich dziadków oraz rodaków z zapadłych wsi. W odpowiedzi zobaczyłem zdziwione miny i usłyszałem, że Szwedzi to jedna rodzina i nie ma między nimi tzw. różnic kulturowych. Starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna – wszyscy podchodzą do życia z optymizmem i bez szkodliwych przesądów. Wtedy nabrałem podejrzeń, że za tą fasadą kryje się jakaś mroczna tajemnica. Do dziś uważam, że mieszkańcy Visby – podobnie jak kobiety z filmowego Stepford – noszą pod skórą procesory, twarde dyski i silniki volvo. Można się o tym przekonać na własne uszy, bo gdy system się zawiesza, powtarzają w kółko: – How are you? Choćbyś odpowiedział, że właśnie umierasz na raka, nie przestaną szczerzyć zębów. Oczywiście sztucznych.

Gdy wracałem promem z Gotlandii, byłem przekonany, że to kulturowe science fiction zostawiam za sobą raz na zawsze. Wprawdzie w Polsce toczyła się wówczas debata światopoglądowa, ale w miarę realistyczna. Jedni twierdzili, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny, inni – że niekoniecznie. Jedni uważali homoseksualizm za dewiację, inni za „orientację”. Jedni byli za dyscypliną w szkole, inni przeciwko. Wielu chciało zachować tradycyjne wartości i obyczaje, równie wielu pragnęło je zburzyć, jednak wszyscy mieli świadomość ich istnienia. Tak było osiem lat temu, bo dzisiaj żyjemy już w innej kulturze. Małżonków zastąpili partnerzy płci dowolnej, starych kawalerów i stare panny – single. Stwierdzenie, że homoseksualizm jest sprzeczny z naturą, ma status kłamstwa oświęcimskiego, a uznawanie klapsów za metodę wychowawczą to zbrodnia przeciw ludzkości.

Ta rewolucja światopoglądowa i obyczajowa od biedy da się zrozumieć. Człowiek XXI w. uznał po prostu, że jego rodzice, dziadowie i pradziadowie byli idiotami, a obowiązujące przez kilkaset lat wzorce zachowań są barbarzyństwem. OK. Takie prawo rewolucjonisty. Trudniej jednak pojąć, dlaczego nasz wywrotowiec udaje, że nigdy nie zetknął się ze starym światem. Gdy słyszy argumenty „homofoba”, chwyta się za głowę, jakby spotkał kosmitę. A przecież sam w podstawówce pękał ze śmiechu, gdy z komentarza sportowego dowiedział się, że „Szurkowski to cudowne dziecko dwóch pedałów”. Kiedy ktoś wspomni przy nim o karach cielesnych, robi wielkie oczy, chociaż w młodości sam regularnie dostawał w tyłek, a przed rewolucją parę razy – pst! – własną dłonią przetrzepał dziecku spodnie. Podobnie reaguje nawet na drobiazgi obyczajowe. Popielniczka w salonie to dla niego coś w rodzaju paleniska w Biskupinie, mimo że przez lata osobiście kopcił nawet w sypialni. A gdy znudzi mu się dieta oparta na sushi i postanowi ugotować rosół, pyta sąsiadów o potrzebne składniki, jakby miał odkryć kulinarną Amerykę.

Wszystko, co było przed rewolucją, stanowi dla jej wyznawców tabu. Zupełnie jakby ktoś wsadził im do czaszek procesory i zresetował życie. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie fakt, że w zestawie odrzuconych wartości znajduje się ta najważniejsza – ojczyzna. Są ludzie z polskim obywatelstwem, którzy zawieszają się, gdy mowa o zbiorowych obowiązkach, patriotyzmie i niepodległości. Starsze modele trzeszczą, w nowszych włącza się standardowy komunikat: „Skontaktuj się z producentem”.

niedziela, 19 lutego 2012

Linia wierności

90 lat temu urodził się Tadeusz Gajcy.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 7/2012

Zacznijmy od końca, czyli od warszawskiej kamienicy przy ulicy Przejazd 1/3. Nocą z 15 na 16 sierpnia 1944 r. niemieccy saperzy przedostali się do piwnic budynku strzeżonego przez powstańców i założyli tam ładunki wybuchowe. Eksplozja nastąpiła nazajutrz w południe. Pod zwałami gruzu zginął m.in. 22-letni strzelec legitymujący się kenkartą na nazwisko Karol Topornicki.

Dokumenty – jak to w konspiracji – były sfałszowane. W rzeczywistości poległy żołnierz Armii Krajowej nazywał się Tadeusz Gajcy i był ostatnim redaktorem podziemnego pisma „Sztuka i Naród”. W 1942 r. zadebiutował tam jako poeta wierszem „Wczorajszemu”: „Ufałeś: [...] Modlitwę nocnych cieni rozwiesisz jak więcierz/ na słodkich oczach dziewann i szumach topolich/ [...] A tu słowa, śpiewne słowa trzeba zamieniać,/ by godziły jak oszczep”.

Wspomnieniom o Gajcym zazwyczaj towarzyszy ckliwa refleksja. Ile pięknych wierszy mógłby napisać, gdyby nie zginął przedwcześnie? Jaką karierę zrobiłby po wojnie? Żadnej. Gdyby nie zabili go Niemcy, prawdopodobnie uczyniliby to ubeccy oprawcy. A jeśli jakimś cudem udałoby się mu przetrwać okres eksterminacji środowisk niepodległościowych, bez wątpienia brzydziłby się sceną literacką PRL-u. Jego tragiczna śmierć wcale nie była przedwczesna. Nastąpiła dokładnie wtedy, kiedy miała nastąpić. Jest cenniejsza niż długie życie. To, co napisał, wystarczy, by uznać go za jednego z najwybitniejszych polskich poetów wszech czasów.

Wiewiórczy ogień mnie znaczył/ i kropla żelaza lecąc/ krzyżyk nad czołem jak dzwonek/ wieszała, albo jak pieczęć,/ abym dotknięty ogniem/ dłonie zaciskał obie/ jedną o młodość za późno,/ drugą za wcześnie o wieczność”. Większość współczesnych czytelników nie rozumie poezji Gajcego. Interpretuje ją sentymentalnie – jako skargę czy wyrzut czyniony losowi za wybuch wojny i utratę beztroskiej młodości. Jako przykład służy najczęściej ostatni wiersz poety, napisany w ogniu walki, wzywający świętych na trupią ucztę: „Do godów. Święci do godów./ Przegryźcie Chrystusem Narodów!”. A przecież gorzka, bolesna ironia jest tu wprost proporcjonalna do temperatury marzenia o wolnej ojczyźnie, która ma kiedyś „rozkwitnąć znowu głęboka w ołtarzach żałobnych rąk”. Gajcy nie redukuje cierpienia, w swoich apokaliptycznych wizjach rozdrapuje żywe rany. Jego miłość do Polski jest żywiołem, a nie teoretyczną formułką. Ale z wnętrza tego żywiołu, oprócz stosu trupów, niezmiennie wyłania się krzyż Chrystusa. Kto twierdzi, że w tej poezji brakuje nadziei, opowiada mieszczańskie farmazony. W rzeczywistości twórczość poety to lina rzucona nam z głębokości polskiej historii, byśmy nie stracili więzi z wcześniejszymi pokoleniami i odkryli sens wspólnotowego losu: wierności, odwagi, ofiary i zmartwychwstania.

Ten profetyczny list trzeba wreszcie odczytać na głos. Niedługo przed swoją śmiercią próbował do tego doprowadzić Zbigniew Herbert, wskazując na autora „Widm” jako jednego ze swoich patronów. Podczas wieczoru poetyckiego, który odbył się 25 maja 1998 r. w Teatrze Narodowym, wiersze Gajcego i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego zostały odczytane obok utworów Jana Kochanowskiego, Franciszka Karpińskiego, Juliusza Słowackiego i Cypriana Kamila Norwida. Ale na uniwersytetach twórczość pokolenia wojennego wciąż jest traktowana po macoszemu. Umieszczona pomiędzy literaturą dwudziestolecia międzywojennego a współczesną, rzadko bywa omawiana adekwatnie do swej rangi. Przed historykami literatury stoi ogromne zadanie. By odtworzyć ducha polskiej kultury, muszą dokonać symbolicznej ekshumacji. Wydobyć twórczość Gajcego i jego poległych rówieśników z wojennej krypty i uczynić z niej aktywny element współczesności. Być może należałoby odbudować ciągłość poezji od lat 30. XX wieku, gdy skończyła się epoka skamandryckiego „talentyzmu” i nastąpiła erupcja apokaliptycznej wyobraźni, choćby w wierszach awangardy lubelskiej, a redaktorzy pisma „Prosto z mostu” natchnęli tkankę polskiej kultury mesjanistycznym duchem. Właśnie tę tradycję podjęli podczas wojny twórcy „Sztuki i Narodu”.

Przywrócenie Gajcemu i jego poległym rówieśnikom kluczowego miejsca w historii polskiej poezji pozwoliłoby wreszcie zerwać z peerelowskim fałszem, postawić ówczesne hierarchie we właściwym świetle i na nowo zweryfikować ich wartość. Od „Niepokoju” (1947) Tadeusza Różewicza zaczyna się być może współczesność w literaturze PRL-u, ale nie w niepodległej literaturze polskiej. Urwane biografie pokolenia wojennego są tak samo istotne dla naszej kultury, jak urwane biografie żołnierzy wyklętych dla narodowej historii. Ukazują zakłamanie peerelowskiego życia literackiego, przywracają kontekst literatury emigracyjnej i są początkiem linii wierności biegnącej w kolejnych dekadach przez twórczość Kazimierza Wierzyńskiego, Jana Lechonia, Wojciecha Bąka, Józefa Łobodowskiego, Zbigniewa Herberta, ks. Jana Twardowskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza, Leszka Elektorowicza, Wacława Iwaniuka, Jana Polkowskiego i wielu, wielu innych.

Po tej linii wierności starajmy się iść wszyscy – czytelnicy i poeci – jeśli chcemy odnaleźć w literaturze coś więcej niż banalną refleksję czy rozrywkę. Kto dotąd nie wyszedł na szlak, niech sięgnie po wiersze Gajcego. Tam znajdzie drogowskaz.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Śpiewne arcydzieło

Kto nie przeczytał jeszcze „Nadberezyńców” Floriana Czarnyszewicza, musi zrobić to natychmiast.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 8 lutego 2012

Nie ma, że „gruba książka”, „posiadam umysł ścisły” czy „zrazy mi się przypalą”. Ta lektura, podobnie jak „Pan Tadeusz”, jest obowiązkowa dla każdego Polaka, który chce być świadomym członkiem narodowej wspólnoty. Posługując się piękną, kresową polszczyzną, Czarnyszewicz opisuje losy polskiej szlachty zagrodowej na ziemiach położonych między Berezyną a Dnieprem w latach 1911-1920. Jego bohaterowie żyją w zaściankach i leśnych chutorach, starając się zachować polską tożsamość. Po ponad stu latach zaborów są przetrzebieni, ale nadal „zdrowi w pniu” i „mocni w korzeniu”. Cieszą się, kiedy udaje im się wyprowadzić w pole carskiego urzędnika albo nauczyć dzieci pisania po polsku. Raz w roku pielgrzymują do Bobrujska, by z dumą wziąć udział w wielotysięcznej procesji Bożego Ciała, będącej jednocześnie manifestacją polskości. Choć nie potrafią odwrócić wyroków Opatrzności, utrzymują polskiego ducha, cierpliwie czekając na moment, w którym Bóg pozwoli im rozwinąć skrzydła. I gdy w okolicy roznosi się nieoczekiwana wieść o sformowaniu polskich legionów, są gotowi pójść za nimi choćby na koniec świata.

Czy czegoś to nam nie przypomina? Mimo wszystko trudno zestawiać carską administrację z III RP. Wciąż mamy swoich politycznych reprezentantów, potencjał wpływania na kształt państwa i wiarę, że obecna „dyktatura ciemniaków” to zjawisko przejściowe. Ale już współczesna kultura, jako źródło zbiorowego egoizmu, pęta nasz naród w sposób nie mniej trwały i bolesny niż czyniły to kajdany zaborców. Naszymi zaściankami są tradycyjne rodziny, a chutorami prowincjonalne miasteczka, naszym Bobrujskiem co miesiąc staje się Krakowskie Przedmieście. Czego możemy się nauczyć od uczestników „drugiego obiegu” sprzed stulecia? Na pewno odpowiedzialności za najmłodsze pokolenie. Średnia wieku na spotkaniach środowisk niepodległościowych odsłania skalę problemu. Nie ma co mydlić sobie oczu aktywnością kibiców czy obrońców internetowej anonimowości. Patriotyzm nie bierze się znikąd. Korzeń osłabnie, a pień uschnie, jeśli nie wychowamy naszych dzieci i wnuków tak, by myślały, odczuwały i działały po polsku.

Po lekturze powieści Czarnyszewicza zostaje w pamięci obraz ogromnej puszczy, która jest jak historia pisana przez Boga. Mieszkańcy maleńkiej Smolarni uznają jej potęgę, wiedzą, że nad nią nie zapanują, ale nie unosząc wzroku zbyt wysoko, potrafią rozpoznawać gatunki drzew, tropy zwierząt, rodzaj gruntu, a w konsekwencji odnajdować tajemne ścieżki i skróty prowadzące ku światłu. Trzeba więc budować relację z Najwyższym i uważnie czytać przeznaczone dla nas znaki. I najważniejsze: nie skarżyć się na los, nie popadać we frustrację. „Nadberezyńcy” to powieść o wielkiej miłości do wyśnionej ojczyzny, ale i do barwnego życia tu i teraz: kobiet, swojskości, śpiewnego języka, kościelnej liturgii, przyrody i przygody, humoru i ryzyka.

Książka Czarnyszewicza po raz pierwszy ukazała się w Buenos Aires w 1942 r. W tym samym mieście przebywał wówczas Witold Gombrowicz, któremu pewnie chodziła już po głowie idea przekłucia patriotycznego balonu. Zrealizował ją niedługo po wojnie w „Trans-Atlantyku”, gdzie miłość została wyparta przez cynizm, a ojczyzna przez „synczyznę”. Prowokacyjna dekonstrukcja narodowej tożsamości bardzo spodobała się peerelowskim „intelektualistom”, a w III RP zamieniła się w dogmat. Wyznawcom Gombrowicza zupełnie nie przeszkadza fakt, że ich idol to pasożyt, który nie istniałby bez sarmatyzmu i romantyzmu. Sens jego twórczości sprowadza się do negacji potężnej polskiej tradycji. Jest jak giez bydlęcy, uprzykrzający życie mlecznej krowie. Skoro Bóg stworzył insekty, trzeba jakoś znosić ich brzęczenie, ale nie należy zapominać, że to krowa daje mleko.

Również pod względem klasy artystycznej Gombrowicz ma wymiary gza (12-15 mm). Jego kunszt językowy polega na biegłości w przedrzeźnianiu. W porównaniu z nim Czarnyszewicz to gigant polszczyzny. Koledzy z uniwersytetów, najwyższy czas przewartościować wreszcie kanon literatury polskiej XX w. Wiem, że macie tam ostatnio niezły gender, ale nie dajcie się zwariować.

czwartek, 9 lutego 2012

Warszawski splin

Dystans prawicowych „ludzi czynu” wobec patriotycznych manifestacji na Krakowskim Przedmieściu jest świadectwem jałowego marzycielstwa i obywatelskiej niedojrzałości.

"Nowe Państwo" nr 12/2011

„Przebudzenie” Joanny Lichockiej to film o Polakach, dla których dzień 10 kwietnia 2010 r. okazał się życiowym przełomem. Zwłaszcza o tych, którzy co miesiąc gromadzą się w warszawskiej Bazylice Archikatedralnej pw. Męczeństwa św. Jana Chrzciciela, by modlić się w intencji ofiar katastrofy pod Smoleńskiem i przywrócenia ojczyźnie prawdziwej wolności, a po nabożeństwie wspólnie przechodzą pod Pałac Prezydencki. Są wśród nich przedstawiciele rodzin smoleńskich, weterani Armii Krajowej, szeregowi żołnierze „Solidarności”, reprezentanci niepodległościowej inteligencji, duchowni, harcerze, członkowie Klubów „Gazety Polskiej”, ale też osoby, które trudno jednoznacznie sklasyfikować: właściciele prywatnych firm, nauczyciele, bankowcy, publicyści. Wszystkich łączy potrzeba przeżywania narodowej tragedii na poziomie duchowym, najgłębszym z możliwych, co oczywiście nie redukuje ich zainteresowania rozwojem sytuacji politycznej w Polsce.

Kilkakrotnie przyjeżdżałem z Gdańska, by wziąć udział w tych mszach i marszach pamięci, więc wiem, o czym mówię. Konsekwencja „ludzi z Krakowskiego Przedmieścia” to niezwykle dojrzałe świadectwo polskości. Choć medialny przemysł pogardy wciąż produkuje środki do ich publicznego unicestwienia, tworzą fundament prawdy, konieczny do zbudowania autentycznej polskiej kultury.

Czystość intencji

Z dzieciństwa pamiętam Msze św. za Ojczyznę w gdańskim kościele św. Brygidy. Nie było nas wówczas więcej niż wiernych gromadzących się dzisiaj w warszawskiej archikatedrze. W wypełnionej po brzegi świątyni uobecniał się dokładnie ten sam duch, który jednoczy uczestników kolejnych smoleńskich miesięcznic. Wtedy też ludzie modlili się w milczeniu, homilie o tym, że nie da się zniszczyć prawdy, wywoływały burzę oklasków, a przy słowach pieśni: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie” setki rąk wznosiły się w geście zwycięstwa.

Msze w kościele św. Brygidy były dla mnie jednym z doświadczeń formacyjnych. Nieważne, że w tłumie musieli znajdować się również esbecy, a po którymś z nabożeństw na dziedzińcu plebanii Lech Wałęsa przekonywał do „finezyjnej” rozgrywki z komunistami, starając się przekrzyczeć narastające gwizdy. Znacznie silniej zapisała się w mojej pamięci atmosfera ludzkiej solidarności, niezłomności i wiary w wolną Polskę. Czułem, że prędzej czy później ta energia rozsadzi struktury kłamstwa.

Co się stało z tamtym potencjałem? Można powiedzieć, że został „finezyjnie” skanalizowany. Większość stoczniowców z kościoła św. Brygidy w III RP znalazła się na marginesie życia publicznego. Ich aktywność osłabła, została gorycz. Prawie wszyscy w jakiejś mierze daliśmy się oszukać architektom Okrągłego Stołu, z braku alternatywy głosując na Wałęsę w wyborach prezydenckich. Nie podważa to jednak czystości intencji jednoczących nas w kościele św. Brygidy. Dziś ten duch wraca, a my jesteśmy bogatsi o historyczne doświadczenie. Głupcem jest ten, kto nie dostrzega wagi wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu.

Formacja gderaczy

Niestety, takich głupców nie brakuje. Przekonują o tym choćby reakcje na tytuł filmu Joanny Lichockiej. Przykłady z internetowych forów: „Nie wierzę w żadne przebudzenie narodu. Jest może kilkadziesiąt tysięcy, ale nie większość. Ta większość siedzi przed tefałenem czy polsatem i czyta gwno. Mają przez to wyprane mózgi, a jak przyjdzie krach, to winą media obarczą... Kaczyńskiego”; „Widząc wyniki wyborów, trudno stwierdzić, że coś się radykalnie zmieniło. Raczej nadal Polska zmierza w złym kierunku”.

Jak widać, władcy III RP wyhodowali sobie formację prawicowych gderaczy, kapciowych moralistów, którzy czekają, aż naród w stu procentach się odrodzi. Nie zadowoli ich żaden spontaniczny ruch, który nie ma natychmiastowego przełożenia na wyniki wyborów. To ludzie kompletnie jałowi, bo rozpieszczeni przez konsumpcyjną cywilizację. Podobnie jak otrzymują w sklepie nowy telewizor, chcą dostać wolną Polskę, sprawną, ładnie zapakowaną, mającą wszystkie funkcje, o których jest mowa w cenniku. Dopiero gdy ich zamówienie zostanie zrealizowane, łaskawie wystawią sprzedawcy (Kaczyńskiemu? Opatrzności?) pozytywną opinię. Tyle że za telewizor trzeba płacić. Na to ich jeszcze stać. Wolną Polskę najwyraźniej chcą dostać za darmo albo na kredyt.

Fantazmat czynu

Jeszcze bardziej groteskowi są jednak prawicowi „ludzie czynu”, którzy z pogardą odnoszą się do wszelkiego „teoretyzowania”, „romantyzmu” i „modlenia się”. Siedząc w kapciach przed komputerem, wypisują setki komentarzy, z których możemy się dowiedzieć, że nie czas na „jakieś poezjowanie”. Trzeba, panie dzieju, wziąć się w garść i „osądzić ubeków”, „postawić Tuska przed trybunałem stanu” oraz „odwdzięczyć się Ruskim za Smoleńsk”. Nie dodają tylko, jak to zrobić, skoro system III RP przez dwie dekady skutecznie blokował wszelkie próby naprawy państwa. I kto miałby to zrobić, jeśli niepodległościowi politycy, pozbawieni realnego wpływu na ośrodek władzy, uczestniczą z nami w marszach pamięci.

Podejrzewam, że „ludzie czynu” uważają swoje dobre rady za wyraz rzeczowości i zdecydowania. Dla mnie jednak ich krzepkie frazy są świadectwem jałowego marzycielstwa, a ich dystans wobec patriotycznych manifestacji na Krakowskim Przedmieściu to przejaw obywatelskiej niedojrzałości. Bo czym chcieliby zastąpić nasz – mówiąc słowami Zbigniewa Herberta – „upór i trwanie”? Zapytani o to, odpowiadają stanowczo: „Trzeba wyjść na ulice i naparzać się z ZOMO!”. Czytając podobne recepty na odrodzenie państwa, trudno powstrzymać myśl, że również w naszych czasach – jak w PRL – działają prowokatorzy próbujący stłumić rodzącego się ducha wspólnoty. Chyba że to fanatycy gier komputerowych i fantastycznych powieści, patrzący na historię przez pryzmat fikcyjnych bohaterów.

Ta mityczna młodzież

Internetowych gderaczy i działaczy łączy zwykle nabożny stosunek do młodych, którzy mają stanowić jakąś polityczną awangardę. „Martwi mnie, że PiS kompletnie nie potrafi ściągnąć młodzieży i obawiam się, że jak się w jakiś sposób nie dostosuje do obecnych czasów, to będzie się coraz bardziej marginalizował” – piszą. Jak z tego wynika, o młodzież trzeba energicznie zabiegać, należy podsuwać jej wizerunkowe łakocie, żeby raczyła w końcu obdarzyć Polskę zainteresowaniem. Wypada przypomnieć, że w II RP było nieco inaczej. Młodzi Polacy sami tworzyli patriotyczne struktury, bo mieli odpowiednią formację. Służba ojczyźnie była dla nich nie żadną łaską, tylko psim obowiązkiem. Obawiam się, że zastępując formację łakociami, nie przyczynimy się do przypływu młodych, gotowych oddać życie za ojczyznę.

Wśród ludzi z Krakowskiego Przedmieścia nie brakuje harcerzy, studentów, uczniów. Ci, którzy dzięki rodzicom mają świadomość, że polski duch kłóci się z konsumpcjonizmem i zgrywą, już są z nami. Dołączą do nich młodsi, jeśli uda się im dostrzec, jak fascynującym doświadczeniem jest życie na serio. Innych nie potrzebujemy. Wychowankowie III RP, usiłujący łączyć konserwatyzm z postmodernizmem, w gruncie rzeczy nie mają żadnego duchowego potencjału. Jeśli nie chce im się ruszyć na marsz pamięci, jeśli wszystko ujmują w cudzysłów, panicznie bojąc się patosu, jeśli cały świat zamknęli we własnej głowie i wszelkie wartości traktują jako grę idei – jaki z nich pożytek?

Podziemna rzeka

Na Krakowskim Przedmieściu udało się nam zbudować kawałek wolnej Polski. Słowa rozbrzmiewające w archikatedrze – jak dawniej – mają moc docierania do ludzkich sumień. Znów potrafimy się organizować, uczymy się cierpliwości. Warszawski splin, oparty na maksymalizmie żądań, nie stłumi ducha polskości przywracającego sens takim wartościom, jak krzyż, wierność, powaga, wyrzeczenie, pokora. Przebudzeni smoleńską tragedią jesteśmy po to, by przechować tego ducha, aż nastaną warunki do politycznej zmiany. Ale też po to, by płynąć przez historię podziemną rzeką polskiej kultury, biegnącą od Adama Mickiewicza, przez „Prosto z mostu” Stanisława Piaseckiego, aż po poetów „Sztuki i Narodu”.

Ofiara z 10 kwietnia 2010 r. wysadziła tamę usypaną po powstaniu warszawskim przez komunistów. Niektórzy nie wsiedli do łodzi, bo nie zauważyli metafizycznej głębi wydarzenia. Blokowani partyjniacką nienawiścią do PiS i inteligencką pogardą dla tłumu zostali przy wysadzonej tamie. Ale my, w łodzi, jesteśmy już daleko. Jedyne, czego potrzebujemy, to podziemny wiatr, który budzi z letargu pokolenia żywych i umarłych. I pcha wolnych Polaków ku ich przeznaczeniu.

wtorek, 7 lutego 2012

Ogniska polskości

Musimy pamiętać, że naszym celem jest nie reformowanie systemu kłamstwa, ale jego zastąpienie kulturą opartą na prawdzie. Nie domagamy się III RP „z ludzką twarzą”.

"Nowe Państwo" nr 11/2011

Kiedy we wrześniu 2010 r. poinformowałem na swoim blogu o podjęciu walki cywilnej, nawiązującej do zasad, które podczas okupacji zabezpieczały Polaków przed wpływami niemieckiej propagandy, nawet część moich przyjaciół uznała mnie za wariata. Okazało się jednak, że takich „wariatów” jest w Polsce bardzo wielu. Działania analogiczne do historycznych form oporu są dziś trwałym elementem krajobrazu III RP, a niektóre z nich doczekały się wręcz własnych struktur.

Dość wspomnieć Stowarzyszenie Twórców dla Rzeczypospolitej, przywołujące kategorię prawdy jako fundamentu przyszłej polskiej kultury. W niektórych aspektach bardzo przypomina ono Ruch Kulturowy, zaprojektowany przez Andrzeja Trzebińskiego w 1943 r. i rozwijający się do wybuchu powstania warszawskiego. Albo reaktywowane niedawno Biuro Interwencji, zajmujące się ochroną praw człowieka, a kierowane przez Zofię Romaszewską, która stała na czele Biura Interwencji KOR w czasach PRL.

Na swój sposób, bo z humorem, nawiązują do okupacyjnej rzeczywistości uczestnicy ulicznej akcji OB-CIACH, którzy od wielu miesięcy gromadzą się w różnych miastach Polski, by ostentacyjnie czytać gazety uznane przez tropicieli Ciemnogrodu za obciachowe. Dzięki rozbiciu na dwie sylaby słowo „obciach” zyskuje nowe znaczenie. Staje się synonimem ruchu obywatelskiego, który pragnie przeciąć pętające polskie życie publiczne więzy politycznej poprawności. To właśnie na spotkaniach OB-CIACHU można usłyszeć „zakazane piosenki” w rodzaju: „Siekiera, motyka, rybia łuska. Wnet się skończą rządy Tuska, Siekiera, motyka, gaz i prąd, Czas obalić Tuska rząd!”.

Ogromną rolę kulturotwórczą wciąż odgrywają spotkania z niepokornymi reżyserami, pisarzami, redaktorami, organizowane przez Kluby „Gazety Polskiej” czy Solidarnych 2010. Stale rośnie nie tylko sprzedaż „Gazety Polskiej”, lecz także dwumiesięcznika „Arcana”, który do niedawna był uznawany za periodyk stricte uniwersytecki. Jak widać, drugi obieg wciąż się rozwija. Gromadzimy się już nie tylko wokół konkretnych filmów czy książek, lecz także po to, by rozmawiać o ideach i ich konsekwencjach.

Przeciw kłamstwu

Po co nam to życie w podziemiu? Czy chodzi o niezgodę na stopniowe ograniczanie demokracji, wprowadzane przez obecną władzę i jej medialnych funkcjonariuszy? Czy powodem jest fakt, że rząd Donalda Tuska potraktował bohaterów poległych w Smoleńsku jak ubitą trzodę, rezygnując z wyjaśnienia przyczyn katastrofy i manifestując w ten sposób swoją pogardę dla polskich wartości: Boga, honoru i ojczyzny? Czy wstrząsnął nami krajobraz zawłaszczonego państwa, które lekceważy własną niepodległość? Czy poczuliśmy się jak w obcym kraju, gdy wyrywano krzyż z Krakowskiego Przedmieścia i pospiesznie gaszono znicze pamięci? Tak. To wszystko zadziałało jako impuls do tworzenia drugiego obiegu, ale korzenie tego „czegoś” tkwią przecież głębiej. Sięgają Okrągłego Stołu, przy którym wyselekcjonowana elita „Solidarności” dogadała się z komunistami. Wszelkie zło, z którym dziś mamy do czynienia – w polityce, ale nierzadko również we własnych sumieniach – jest duchową konsekwencją kłamstwa założycielskiego III RP.

Trzy dni po katastrofie smoleńskiej pisałem na blogu: „To jest wojna. Wojna o polską duszę, której po wyjściu z antykomunistycznego podziemia się wyrzekliśmy. Wojna z własnym lenistwem, niechęcią do podejmowania wielkich wyzwań, minimalizmem oczekiwań i wyobraźni. Wojna, którą w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku próbował rozpętać Zbigniew Herbert, wzywając Polaków do powrotu na ubitą ziemię. »Pan Cogito ma kłopot z demokracją« – tak mu na to wówczas odpowiedziano. Smoleńska tragedia daje nam szansę na nowy romantyzm, ukazujący dzieje Polski w perspektywie duchowej. Czas wreszcie przestać wstydzić się żarliwego patriotyzmu i katolicyzmu, który przez wieki stanowił o naszej tożsamości i sile. Pora przywrócić naszej kulturze wykpione przez cyników wielkie słowa, takie jak Bóg, prawda, dobro, honor, ojczyzna. Odzyskać pasję, odwagę, zdolność do ponoszenia krwawych ofiar, eschatologiczną wyobraźnię. I zacząć naprawdę kochać Polskę, a nie traktować ją jak miejsce do mieszkania”.

Po pierwsze – kultura

Nikt nie wygra tej wojny w pojedynkę. Podejmując – każdy na swój sposób – walkę cywilną, zamanifestowaliśmy gotowość poświęcenia się dla ojczyzny, jednak nie był to akt zdolny zmienić Polskę. Raczej gest w stylu Zbigniewa Herberta, który – z dumą, ale i gorzkim poczuciem bezradności – tytułował się Pułkownikiem Królewskiej Samodzielnej Brygady Huzarów Śmierci. Aby nasz zryw był skuteczny, konieczne jest tworzenie struktur jednoczących wolnych Polaków. Musimy nastawić się na długie trwanie i wykonać pracę, której nikt nie wykona za nas.

Obowiązkiem ludzi filmu, literatury, sztuki, muzyki jest nie tylko tworzenie istotnych dzieł, ale i nakreślenie czytelnej mapy wartości. Nic nie usprawiedliwia publikowania w salonowym obiegu. Między atrapą kultury III RP, zaprojektowaną w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Krytyce Politycznej” czy Instytucie Adama Mickiewicza, a autentyczną polską kulturą powinien istnieć jasny rozdział. Jako twórcy nurtu „prawdziwościowego” musimy okazywać sobie wzajemną solidarność i budować podziemny porządek: własne hierarchie, instytucje, wydawnictwa, system komunikacji z odbiorcami. Pora przestać marzyć o powrocie na salony III RP i uskarżać się na los „wykluczonych” i „zepchniętych do getta”. W getcie wegetują niewolnicy, którzy muszą respektować zasady narzucone przez okupanta. Kto mówi „getto”, posługuje się narzuconym językiem, bo zakłada, że centrum istnieje gdzie indziej. W drugim obiegu jesteśmy wolni. Według własnych zasad tworzymy kulturę narodową, która w przyszłości zastąpi dzisiejszą atrapę.

Ale pracę nad sobą muszą też wykonać ci, którzy wskutek degeneracji oficjalnej kultury odwrócili się od kultury w ogóle. Sprowadzenie patriotyzmu do emocji politycznych prostą drogą prowadzi do frustracji. Trzeba na nowo głęboko uwierzyć, że kultura jest w stanie pełnić funkcję jednoczącą. Zerwać z konsumencką logiką, która każe oczekiwać, aż twórca poda nam swój „produkt” na tacy. Należy podjąć wysiłek samodzielnych poszukiwań, śledzenia idei i czytania książek. Drugi obieg powinien zakotwiczyć nas w narodowej kulturze, postawę jałowej negacji zastąpić wartościami pozytywnymi: pogłębianiem tożsamości, namysłem nad istotą polskości, ale też powrotem do wzgardzonych przez XXI wiek kryteriów twórczości artystycznej: prawdy, dobra i piękna.

Siła prowincji

Żeby włączyć się w drugi obieg, nie wystarczy uczestniczyć w manifestacjach na Krakowskim Przedmieściu. Trzeba poszukiwać podobnych sobie ludzi w lokalnych społecznościach i razem z nimi chronić tkankę polskiego życia. Doskonałym przykładem takiego działania są Kluby „Gazety Polskiej”, łączące dyskusje polityczne z poszerzaniem świadomości historycznej i kulturalnej. Ale aktywność społeczna musi stać się wyzwaniem dla każdego z nas. Naszym zadaniem jest rozwijanie własnego patriotyzmu (poznawanie historii, literatura piękna, podróże śladami przodków), a jednocześnie promowanie postaw patriotycznych w środowisku rodzinnym, miejscu pracy, szkole.

Równie ważne jest, aby bojkot mediów zmierzających do osłabienia ducha w społeczeństwie był solidarny. Musimy pamiętać, że naszym celem jest nie reformowanie systemu kłamstwa, ale jego zastąpienie kulturą opartą na prawdzie. Nie domagamy się III RP „z ludzką twarzą”. Czym kończą się takie kompromisy, pokazuje historia reformatorów socjalizmu z „opozycji demokratycznej”. Jeśli nie odrzucimy w całości oficjalnej propagandy z jej fałszywymi autorytetami, kłamstwo będzie wciąż się przepoczwarzać i wracać do polskiego życia publicznego.

Misja duchowa

Zwolnieni z obowiązku bojkotu są niepodległościowi politycy, którzy nawet w warunkach ograniczonej demokracji muszą skutecznie upominać się o polskie interesy. Nam pozostaje wyciągnąć wnioski z lekcji współczesnych chrześcijan. Kultura III RP jest bowiem częścią nihilistycznej cywilizacji, dominującej dziś w Europie. W ubiegłorocznym wywiadzie dla kwartalnika „Fronda” katolicki arcybiskup Granady, Javier Martinez, zwraca się do wiernych: „Nasz świat jest jak pociąg, którego lokomotywa to kultura nihilistyczna. Ten pociąg pędzi prosto w przepaść, pędzi ku samozniszczeniu. Nie da się już go zatrzymać. Te procesy poszły już za daleko. Dobrze jest więc, jeśli niektóre osoby wysiądą z pociągu przed przepaścią, rozpalą ogniska, zaczną śpiewać i tańczyć wokół ognia. Może ktoś z pociągu zobaczy ich i też zechce wysiąść przed zagładą. Musimy więc śpiewać i tańczyć. Pociągu nie uratujemy, ale przynajmniej ocalimy niektórych, a wokół ognisk zbudujemy nową społeczność”.

Głęboko wierzę, że jedną z tych „nowych społeczności” ma szansę stać się wspólnota wolnych Polaków. Nie wszyscy uczestnicy drugiego obiegu to chrześcijanie. Jednak każdy, komu zależy na odrodzeniu ojczyzny, musi przynajmniej respektować ogromną rolę chrześcijaństwa w podtrzymywaniu polskości. Nasze dzieje świadczą o tym, że tylko zawierzenie Bogu i podjęcie przez świadomą część narodu duchowej misji może poprowadzić Polskę do zwycięstwa. Tak będzie i tym razem.

niedziela, 5 lutego 2012

Węgierski łącznik

Węgrzy czekają nie tylko na naszą solidarność, ale i na skutecznego sojusznika w walce o chrześcijańską Europę.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 1 lutego 2012

W styczniu 2006 r. nieoczekiwanie dla samego siebie znalazłem się w Budapeszcie. Grzegorz Górny, wówczas redaktor naczelny „Ozonu”, wepchnął mnie do samolotu i własnym ciałem zablokował drogę ucieczki. Zapytany o cel podróży, wspomniał enigmatycznie, że lecimy zaprezentować nasz tygodnik, przy czym ja mam wystąpić jako poeta i felietonista. Dopiero plakaty rozwieszone w miejscu spotkania sprawiły, że mina mi zrzedła. Pod moim zdjęciem stało bowiem jak wół: „politikai elemzője”, co w tłumaczeniu na nasze oznacza „analityk polityczny”. Niestety, klamka zapadła. Kwadrans później oblany zimnym potem witałem się z Ivánem Bábą, dziś wiceminstrem spraw zagranicznych Węgier. Czułem się tak, jakbym ściskał zmumifikowaną prawicę św. Stefana, wystawioną w budapeszteńskiej bazylice.

Postawiony pod ścianą, a ściślej na scenie, opowiedziałem o kulisach niedawnej kampanii wyborczej w Polsce, która doprowadziła PiS do zwycięstwa. Pamiętam, że Węgrów najbardziej interesowały kwestie polityki historycznej i prorodzinnej. Nie mam pojęcia, w jaki sposób treść mojego wystąpienia dotarła do Viktora Orbána, ale faktem jest, że wyciągnął z tej lekcji odpowiednie wnioski. W „Rzeczpospolitej” ciągle czytam, że nie należy mieszać poezji z polityką, a tu proszę: wystarczy podstępnie przerzucić polskiego poetę za granicę, żeby wywołać tam wolnościowe powstanie.

Oczywiście żartuję. Jeśli ktoś zasługuje na miano węgierskiego łącznika, to zdecydowanie mój porywacz. Grzegorz Górny opublikował w polskiej prasie kilkadziesiąt tekstów o tematyce węgierskiej, nakręcił cztery filmy dokumentalne, wydał kilka ważnych książek. Nic dziwnego, że Węgrzy nagrodzili go w ubiegłym roku aż dwoma laurami: Rycerskim Krzyżem Zasługi i Medalem Europejskim.

Kto miał okazję odwiedzić budapeszteńskie muzeum Terror Haza, z pewnością jest świadomy spustoszenia, którego dokonali na Węgrzech komuniści. Represje wobec naszych bratanków były szczególnie dotkliwe, bo bezpośrednio, na wielką skalę dokonywali ich Sowieci. W okresie zniewolenia głównym punktem odniesienia dla węgierskich antykomunistów było polskie doświadczenie oporu. A jednak to Węgrzy mogą być dziś dumni ze swojego państwa, podczas gdy my wciąż po uszy tkwimy w bagnie. I to oni jako pierwsi stali się zdolni do konfliktu z Brukselą, który w gruncie rzeczy ma wymiar cywilizacyjny. Nawet w kwestiach gospodarczych mniej chodzi o mamonę, a bardziej o zamianę polityki socjalnej na prorodzinną, która jest solą w oku europejskiej lewicy. Gdyby nie słowa: „Boże, błogosław Węgry” i kilka innych chrześcijańskich zapisów w konstytucji, spór pewnie rozszedłby się po kościach.

Czy powinniśmy wspierać Węgrów? To oczywiste. Nie łudźmy się jednak, że Bruksela da im spokój, jeśli nie wrócą karnie do szeregu. Węgrzy czekają nie tylko na naszą solidarność, ale i na skutecznego sojusznika w walce o chrześcijańską Europę. Ta wojna już się rozpoczęła, więc wypadałoby trochę podgonić we własnym kraju, żeby nie wyjść na gołodupców. I żeby św. Wojciech nie musiał się za nas wstydzić przed św. Stefanem, gdy wreszcie staniemy na polu bitwy.