poniedziałek, 29 listopada 2010

Czat na portalu wiara.pl

We wtorek 30 listopada od godz. 21.00 do 22.30 odpowiadałem na pytania gości portalu wiara.pl. Zapis dyskusji znajduje się TUTAJ.

niedziela, 28 listopada 2010

Modlitwa, która wyzwala

Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!
(Łk 22, 42)

A wszakże niech się stanie nie nasza wola, ale Twoja.
(Adam Mickiewicz, "Modlitwa pielgrzyma")

Niech się dzieje wola Twoja, a nie moja.
(modlitwa AA)

sobota, 27 listopada 2010

Testament

Wczoraj minęła 155. rocznica śmierci Adama Mickiewicza. Pojutrze mija 180. rocznica wybuchu powstania listopadowego.


"Wy noście czamary powstańskie, i starsi, i młodsi; bo wszyscy jesteście żołnierzami powstania Ojczyzny. Czamarą zaś nazywa się po polsku strój, w który ubierano umierającego. A wielu z Was umrze w stroju powstańskim. Wszyscy zaś niech będą gotowi umrzeć."

Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego (1832)


Co może być aktualnego w słowach wieszcza, zapisanych po upadku powstania listopadowego? Jaki sens dla nas ma wezwanie do przywdziania szaty śmierci? Przecież żyjemy w wolnej Polsce i nie pętają nas już kajdany zaborców. Doprawdy? A co ze współczesną cywilizacją, która rodzi egoizm, zagłusza głos duszy, ogranicza zdolność odpowiedzi na słowo Boga? Być żołnierzami powstania ojczyzny, tej ziemskiej, biało-czerwonej, ale przede wszystkim ojczyzny niebieskiej. Z lampami oliwnymi w dłoniach oczekiwać ponownego przyjścia Chrystusa. Żyć pełnią życia, radośnie i bez lęku. Być gotowym umrzeć w każdej chwili, ufając w moc Zbawiciela. To jest prawdziwy testament Adama Mickiewicza, w którym historia Polski w tajemniczy sposób łączy się z żywym chrześcijaństwem.

sobota, 20 listopada 2010

Rzeczpospolita Obojga Światów

Z Wojciechem Wenclem, poetą i eseistą, rozmawia Małgorzata Rutkowska

"Nasz Dziennik" 20-21 listopada 2010

Pana najnowszy tom poetycki "De profundis" przynosi wiersze o Polsce. Pisać dziś o Ojczyźnie to pewien akt odwagi, pójście pod prąd modzie na bezideowość. Dlaczego podejmuje Pan podróż w głąb naszych dziejów?

- Nigdy nie wybierałem tematów wierszy. Poezja to żywioł trochę z tego i trochę nie z tego świata, a jej duch wionie, kędy chce. Można mieć głowę pełną pomysłów, ale żeby wiersz był udany, trzeba być cierpliwym, skupionym, bezinteresownym. Czekać na natchnienie, które przychodzi jak złodziej w nocy, żeby poruszyć wyobraźnię. Potem zostaje już tylko rzemiosło, mozolna obróbka obrazów, których najgłębszy sens jest dany z zewnątrz i często przekracza intelektualne horyzonty piszącego. Tak było też z tomem "De profundis". Zacząłem go pisać dwa miesiące przed katastrofą smoleńską. Trochę wbrew sobie, bo dotąd sądziłem, że w języku współczesnej poezji nie da się wiarygodnie przedstawić polskiej duszy. Ale właśnie tego oczekiwała ode mnie ta siła, która rozbudza wyobraźnię. Ogromnym i niezwykłym przeżyciem była dla mnie noc z 9 na 10 kwietnia. Nie mogłem zmrużyć oka. Przez kilka godzin słuchałem utworów Valentina Silvestrova do słów rosyjskich poetów, którzy niemal bez wyjątku zostali zgładzeni przez cara albo Stalina. Między ich liryczną poezją a wiedzą o ich losach wytworzyła się przepaść - z jednej strony przerażająca, z drugiej - wypełniona tajemniczą czułością. Rano, nie wstając z krzesła, przeczytałem w internecie wiadomość o katastrofie pod Smoleńskiem. To było dla mnie logiczne przedłużenie tej dziwnej nocy. Coś traumatycznego, ale też mistycznego. Spotkanie ewangelicznej trzciny z niszczącą potęgą tego świata. Trzcina została nadłamana, ale nie unicestwiona. Ani przez moment nie miałem wątpliwości, że w tej tragedii na moich oczach uobecnia się Jezus Chrystus, który daje życie poległym. Zamienia ich klęskę w zwycięstwo. To doświadczenie zbiorowej, narodowej ofiary otworzyło przede mną żywą perspektywę polskich dziejów. Zrozumiałem, że dreszcz z 10 kwietnia jest tym samym dreszczem, który od początku zaborów czuli Polacy stający oko w oko z terrorem.

Nie waha się Pan dotykać największych ran zadanych Polakom: Katyń, ludobójstwo na Wołyniu, Powstanie Warszawskie, zagłada podziemia niepodległościowego po wojnie, i wreszcie tragedia na podsmoleńskim lotnisku 10 kwietnia. Słowo poety ma koić narodową traumę czy raczej nie pozwolić zabliźnić się tym ranom - nie po to, by jątrzyć, ale ocalić pamięć?

- Wszystko to są wydarzenia metafizyczne. Tak już jest, że Chrystus objawia się ludziom, gdy ich życie wydaje się doszczętnie zrujnowane. To doświadczenie wspólne nawróconym ateistom, alkoholikom czy niedoszłym samobójcom. Podobnie jest z narodami. Przeżycie zbiorowej traumy, w której naród spotyka się ze swoim Bogiem, może stać się nowym początkiem, ożywić ducha, otworzyć perspektywę zbawienia. Tu nie chodzi tylko o pamięć o dawnych bohaterach, choć ich ludzka kruchość w zetknięciu z machiną śmierci niezmiennie jest dla mnie źródłem wzruszenia i współczucia. Bardziej od opłakiwania zmarłych zależy mi jednak na wypełnieniu ich duchowego testamentu. W wierszu "Archeologia" piszę: "spod zwałów martwej polszczyzny/ patrzyły na mnie jak w lustro/ wierne oczy poległych". Te wielkie, wierne oczy patrzą na nas jak w lustro, bo ich właściciele widzą w nas siebie. Jeśli staniemy się egoistami, ich ofiara będzie próżna. Jeśli dochowamy wierności Ojczyźnie, ich cząstka, polska dusza, nie zniknie z tej ziemi. Jesteśmy spleceni ze sobą na wieki, wzajemnie od siebie zależni - żywi i umarli.

Właśnie dlatego zakłada Pan "płaszcz Konrada"?

- Konrad buntuje się przeciwko Bogu, chce zmieniać bieg dziejów. Znacznie bliższa jest mi postawa księdza Piotra: "Panie! Czymże ja jestem przed Twoim obliczem? - Prochem i niczem!". Duchowny nie realizuje osobistych ambicji. Został obdarzony zdolnościami profetycznymi, ale traktuje to jako powołanie. Myślę, że księdzem Piotrem są dziś wszyscy ci, którzy traktują katastrofę smoleńską czy obronę krzyża jako metafizyczne znaki. Co chce nam przekazać Bóg za ich pośrednictwem? Być może to samo, co objawił świętej Faustynie Kowalskiej: "Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli Mojej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Moje". Kluczowe są słowa: "jeżeli posłuszna będzie woli Mojej", a więc zgodzi się na bieg swojej historii, uzna jego celowość, zaufa Chrystusowi.

Podziela Pan wyznanie Jana Lechonia o tym, że nie ma dziejów piękniejszych niż polskie?

- Myślę, że jako Polacy powinniśmy błogosławić Boga za naszą wspaniałą historię, bo dzięki niej potrafimy być naprawdę wolni, także w sensie eschatologicznym. Piszę o tym w wierszu "Granica": "gdy inni drżeli przed śmiercią/ oni dreptali na drugą stronę/ jak się idzie po chleb/ albo poranną gazetę/ wchodzili wychodzili nie domykali drzwi". Te drzwi między życiem a śmiercią wciąż są w Polsce uchylone. Większość społeczeństw zachodnich skupia się na konsumpcji, bo śmierć jest dla nich jakimś ostatecznym kataklizmem. Tylko w Polsce, zwłaszcza na początku listopada, cmentarze tętnią życiem. Ciągle tworzymy wielką wspólnotę żywych i umarłych, choć oczywiście świadomie przeżywa to niewielka część Narodu. Ale tak było zawsze. Ważne, że są w Polsce ludzie, którzy dzięki historycznym lekcjom oswoili śmierć. W każdej chwili są w stanie stawić jej czoło, broniąc polskiej niepodległości, bo wiedzą, że to tylko granica, przez którą prowadzi ścieżka wydeptana przez przodków. Z Polski do Ojczyzny Niebieskiej jest bliżej niż z innych krajów. Można powiedzieć, że tworzymy z nią Rzeczpospolitą Obojga Światów i w najważniejszych momentach dziejowych kontaktujemy się z jej mieszkańcami. Pisząc wiersze do "De profundis", zwłaszcza po 10 kwietnia, wyraźnie słyszałem głosy z różnych epok: Jana Kochanowskiego, Adama Mickiewicza, Józefa Czechowicza, także Jarosława Marka Rymkiewicza czy Jana Polkowskiego. Nawet mówiłem żonie, że dziwnie się czuję, bo polscy poeci włażą mi na głowę, jakby koniecznie chcieli napisać tę książkę razem ze mną. Miałem wrażenie, że nawołujemy się - jak ptaki - z obu stron granicy między życiem a śmiercią. I właściwie nie wiadomo, kto jest po której stronie.

Czy można zrozumieć sens naszej historii bez Boga?

- Jeśli Bóg nie byłby Panem historii, musielibyśmy uznać siebie za słabeuszy i cierpiętników, bo przecież od końca XVIII wieku, wyłączając epizody z II RP, przegrywamy wszystko, co tylko da się przegrać. Oczywiście, po ludzku rzecz biorąc, rozumując w kategoriach pragmatycznej, europejskiej polityki. Prawda jest jednak taka, że to Bóg prowadzi nas przez dzieje i to On przygotował dla nas taką, a nie inną drogę. Ta droga jest bliźniaczo podobna do tej, którą podążali pierwsi chrześcijanie, męczennicy gotowi zginąć za wiarę. Intuicja podpowiada mi, że taki jest najgłębszy sens katastrofy smoleńskiej i całej naszej historii: wypełnienie polskości żywym chrześcijaństwem, uczynienie z patriotyzmu formy pozwalającej nie tylko zachować wewnętrzną wolność na ziemi, ale i torującej drogę do zbawienia. Oczywiście, nie tyle chodzi tu o zbawienie całego Narodu, co o wskazanie azymutu dla tych, którzy chcą z niego skorzystać. Być może w perspektywie dnia ostatecznego, który od dwóch tysięcy lat jest bliski, Bogu potrzebni są tacy polscy szaleńcy, żeby dawali świadectwo innym nacjom. Ludzie wolni, gardzący porządkiem tego świata.

Woli Pan spierać się z przeszłością czy ją afirmować? A może taki podział nie ma sensu?

- Ponieważ na polską historię patrzę jak na księgę pisaną przez Boga, każde wydarzenie ma dla mnie sens. Także przypadki zdrad czy tchórzostwa, niewykorzystane szanse, narodowe podziały mają nam coś uświadomić, popchnąć nas w jakimś kierunku. Choć jestem romantykiem, doceniam historyczną wartość pracy u podstaw, pozytywizmu czy pragmatyzmu. Autentyczną troskę o zabezpieczenie polskości pod rządami cara, a jednocześnie miłość do kresowej ziemi pięknie pokazuje wznowione niedawno arcydzieło Floriana Czarnyszewicza "Nadberezyńcy". Ale najbardziej interesują mnie momenty porywów ducha, zwłaszcza powstania narodowe. Nie cierpię historycznych skrupulantów, którzy czepiają się faktów mitologizowanych przez poetów. Mówią np. "Decyzja o wybuchu Powstania Warszawskiego była politycznym błędem". Gardzę komentarzami, które nie uwzględniają perspektywy eschatologicznej, symbolicznej czy choćby historiozoficznej.

Dlaczego w debacie politycznej potrzebny jest głos poezji? W wierszu poświęconym powstańczym poetom pisze Pan: "mamy tylko sztukę - narody już nie mówią/ nie widzą ani nie słyszą zamieszkały w hospicjum". Gdy milczą politycy, tak jak w przypadku "drugiego Katynia", przemawiać musi poeta?

- Poezja jest przestrzenią bezgranicznej wolności. Jak miłość w Hymnie św. Pawła nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, ale współweseli się z prawdą. Nie można jej zabić, bo ona wszystko przetrzyma i nigdy nie ustaje. Kłamstwo, które zagnieździło się w polskim życiu publicznym, nie ma nad nią żadnej władzy. Dlatego ludzie usadowieni w systemie kłamstwa tak bardzo się jej obawiają. Po 10 kwietnia trafiłem na wiele komentarzy, w których wiersze Jarosława Marka Rymkiewicza i moje uznawano za "cholernie niebezpieczne". Czytając te komentarze, byłem wzruszony, że Bóg pozwolił mi dożyć tak wspaniałej chwili. Dla poety nie ma nic piękniejszego, niż przekazać prawdę, czego miernikiem są nerwowe reakcje salonu. Niestety, pana Jarosława spotkały bardziej dotkliwe szykany. Spółka Agora uznała, że polityczne poglądy 75-letniego poety zagrażają, jak zrozumiałem, jej pozycji na giełdzie i zagroziła mu procesem. Jeśli do niego dojdzie, pan Jarek będzie bardzo potrzebował naszej solidarności.
A milczenie polityków i głównych mediów na temat "drugiego Katynia"? Jak pisze Rymkiewicz, są "Dwie Polski - jedna chce się podobać na świecie/ I ta druga - ta którą wiozą na lawecie". Dziś władzę sprawują reprezentanci tej pierwszej społeczności i trudno od nich oczekiwać, żeby interesowali się prawdą. Ale prędzej czy później sytuacja polityczna się zmieni, a wtedy prawda wyjdzie na jaw, nie tylko w poezji.

Czy artysta powinien być, jak chcieli Norwid i bliscy Panu twórcy "Sztuki i Narodu", "organizatorem wyobraźni narodowej"?

- Z całą pewnością powinien wyrażać to, co ważne dla ludzi mówiących tym samym językiem. Ukazywać metafizyczne korzenie rzeczywistości, również tej historycznej czy politycznej. Czynić nasze życie piękniejszym, bardziej godnym i świadomym. Ale tego nie da się zrobić na siłę. To przychodzi samo. Dziś fascynuje nas katastroficzna poezja z lat 30. XX wieku: wiersze Czesława Miłosza, Józefa Czechowicza... Albo wojenna poezja Tadeusza Gajcego, w której od początku do końca jest zawarte przeczucie śmierci, pokoleniowej ofiary. Ale te ciemne obrazy istniały wtedy w świadomości wielu wrażliwych ludzi, niejako "wisiały w powietrzu". Poeci je tylko opisali. Jeśli bliska jest mi figura wieszcza, to w połączeniu ze świadomością, że takich wieszczów w każdym pokoleniu są setki tysięcy. Moje wiersze z "De profundis" wzbudzają żywe reakcje, nie dlatego że są szalenie oryginalne, ale dlatego że ludzie odnajdują w nich własne przeczucia, niepokoje, wzruszenia.

Do wyprawy w przeszłość skłoniły Pana jakieś refleksje związane z własną, rodzinną historią?

- Nie do końca. Podobnie jak Donald Tusk wychowałem się w kaszubskiej rodzinie. Mój dziadek ze strony matki był wprawdzie żołnierzem AK i podczas pracy na poczcie w Krakowie likwidował donosy do gestapo, ale już najstarszy brat ojca, siłą wcielony do Wehrmachtu, zginął na froncie wschodnim w mundurze niemieckim. Mój ojciec miał więcej szczęścia, bo gdy go już przewozili do koszar, udało mu się uciec. Ostatnie miesiące wojny spędził, ukrywając się w ziemiance na Kaszubach. Być może więc, jak pan premier, powinienem odczuwać jakiś sentyment do niemiecko-gdańskiej kultury, jednak w rodzinnym Gdańsku czuję się jak emigrant. Moja dusza cierpi wśród zimnej architektury tego miasta. Na szczęście mieszkam na peryferiach, wśród starych lip, obok kościoła zbudowanego przez oliwskich cystersów w XIV wieku. Z okna widzę pasące się krowy, rzadziej sarny. Nie lubię mieszczańskiego blichtru. Na swoją wyśnioną duchową ojczyznę wybrałem Kresy, zwłaszcza Wołyń i Podole. W tamtych krajobrazach wciąż bije serce Rzeczypospolitej. Do bezgranicznej afirmacji polskości doprowadził mnie buntowniczy charakter, ukochanie wolności, nawet pewnego nieporządku, słowem: pierwotny polski żywioł. No i wyniesiona z domu wiara. Dobrze oddaje to mój wiersz "Ojczyzna": "Znalazłem igłę w stogu siana/ - to był Bóg// w jej uchu tkwiła mocna nić/ - to był honor// po nitce/ trafiłem/ do kłębka".

Dziękuję za rozmowę.

niedziela, 14 listopada 2010

Szymon Babuchowski: Pytania chuligana

Wojciech Wencel ma w sobie coś z chuligana – niemal w każdym tekście z szelmowskim uśmiechem prowokuje, rozbija schematy naszego myślenia.


Nie każdy może pisać felietony. To jeden z najtrudniejszych gatunków dziennikarskich i wiele osób zawodowo parających się pisaniem przy tej właśnie formie musi skapitulować. Czego brakuje tym autorom? Lekkości, której nauczyć się nie da. Ona wynika ze specyficznego podejścia do życia. „Człowiek wolny, intelektualista, pisarz i poeta naprawdę wolny, który chce być wolny, będzie do końca tego świata miał coś z chuligana” – pisał Andrzej Bobkowski w liście do Jerzego Giedroycia.

Nic dziwnego, że słowa te zacytował w swojej najnowszej książce Wojciech Wencel, który niemal w każdym tekście z szelmowskim uśmiechem prowokuje, rozbija schematy naszego myślenia. Niebo w gębie to zbiór felietonów, które poeta w latach 2005–2010 napisał dla tygodnika „Ozon” i dla naszego pisma. Żeby kupić tę książkę, trzeba się trochę natrudzić – nie ma jej w każdej księgarni; najłatwiej zdobyć ją za pośrednictwem internetu, na stronie wydawcy. To pewien mankament, ale warto się postarać.

Bo za prowokacjami Wencla zawsze kryje się coś więcej. Kiedy autor broni gorszącego innych Mela Gibsona, to po to, by powiedzieć, że nikt nie zbawi się sam. Kiedy porównuje fakty z pierwszych stron gazet z fragmentami Apokalipsy św. Jana, to po to, by sprawdzić naszą czujność. „Bo czy żyjąc według praw tego świata, jesteśmy w stanie zauważyć nadejście czasów ostatecznych? Czy potrafimy czytać znaki obecne w historii? Czy jesteśmy przygotowani na ponowne przyjście Chrystusa?” – pyta autor „Nieba w gębie”.

Nieprzypadkowo książka urywa się na katastrofie smoleńskiej, bo to właśnie ona każe czytelnikom raz jeszcze zadać sobie najważniejsze pytania. I tym razem nawet chuligan mówi całkiem serio. Żarty się skończyły, trzeba odpowiadać.

Szymon Babuchowski

Wojciech Wencel, Niebo w gębie. Felietony, Wydawnictwo Arcana, Kraków 2010

Ścieżka w puszczy

„Nadberezyńcy” to zachwycający portret polskiego ducha.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 45/2010

Od początku świata do niedawna Bóg był panem historii. Prowadził narody w czasie, przemawiał do nich przez wydarzenia. Doświadczał je niewolą, odwiedzał na pustyni albo dawał im we władanie urodzajną ziemię. Komunikacja działała bez zarzutu: wprawdzie wszystkie ludy marudziły, ale niektóre się przy tym nawracały i Bóg był zadowolony. Aż do naszych czasów, kiedy historia stwierdziła, że czuje się zmęczona i nie będzie więcej pośredniczyć w kontaktach z narodami. Oskarżyła Stwórcę o mobbing, wydziergała sobie tatuaż na lędźwiach i wyjechała opalać się do ciepłych krajów. Bóg stracił kontakt z narodami, a te stopniowo przyzwyczaiły się do życia bez historii. Są szczęśliwe, bo mają gaz i ciepłą wodę. Nareszcie nie realizują żadnej misji, nie muszą być wiecznie w drodze. Mogą siedzieć przed telewizorami i się nudzić. Właściwie nie wiadomo, dlaczego obchodzą jeszcze historyczne rocznice. Na pewno nie po to, żeby utożsamić się z mieszkańcami dawnego świata.

My jednak zdobądźmy się na odrobinę empatii i z okazji Święta Niepodległości spróbujmy zrozumieć naszych przodków. Cofnijmy się do epoki, kiedy historia była żywiołem poddającym się woli Boga. Znakomitą okazją do takiej podróży w przeszłość jest wznowiona niedawno powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy” (pierwodruk w roku 1942), opisująca dramatyczne losy polskiej szlachty zagrodowej na ziemiach położonych między Berezyną a Dnieprem w latach 1911-1920. Jej bohaterowie żyją w zaściankach i leśnych chutorach, starając się zachować polską tożsamość. Są wytrwali i szaleńczo odważni. Regularnie najeżdżani przez białoruskich „mużyków” potrafią bić się jak nikt inny. Jednak po ponad stu latach zaborów nawet nie śnią o wolnej ojczyźnie. Cieszą się, kiedy udaje im się wyprowadzić w pole carskiego urzędnika albo nauczyć dzieci pisania po polsku. Raz w roku pielgrzymują do Bobrujska, by z dumą wziąć udział w wielotysięcznej procesji Bożego Ciała, będącej jednocześnie manifestacją polskości. Choć nie są w stanie odwrócić wyroków Opatrzności, utrzymują polskiego ducha, cierpliwie czekając na moment, w którym Bóg pozwoli im rozwinąć skrzydła. I gdy w okolicy roznosi się nieoczekiwana wieść o sformowaniu polskich legionów, są gotowi pójść za nimi choćby na koniec świata. Główny bohater Stach Bałaszewicz do tego stopnia bierze sobie do serca słowa pieśni „Szable do boju, lance w dłoń, bolszewika goń, goń, goń”, że nie tylko tradycyjnie goni bolszewików, ale też godzi się ich nękać jako superagent wywiadu przebrany za kobietę. Podobnie smakowitych wątków awanturniczych jest zresztą w „Nadberezyńcach” znacznie więcej.

Czarnyszewicz mistrzowsko odsłania kosmos ludzkich zatrudnień i namiętności. Jego bohaterowie krzątają się wokół codziennych spraw, walczą, tańczą, dyskutują, maszerują albo przeprawiają się przez rzekę oglądani jakby z lotu ptaka. To metafizyczne spojrzenie bardzo przypomina perspektywę obecną w pejzażach Pietera Bruegla. Jednak najgłębiej zapada w pamięć obraz ogromnej puszczy, przez którą wędrują maleńkie ludzkie sylwetki. Puszcza jest jak historia pisana przez Boga. Bohaterowie uznają jej potęgę, wiedzą, że nad nią nie zapanują, ale nie unosząc wzroku zbyt wysoko, potrafią rozpoznawać przeznaczone dla siebie znaki: gatunki drzew, tropy zwierząt, rodzaj gruntu, a w konsekwencji odnajdować tajemne ścieżki i skróty prowadzące ku światłu.

„Nadberezyńcy” to powieść o wielkiej miłości, którą wyzwala żywioł historii. Miłości do wyśnionej ojczyzny, Kościoła katolickiego, śpiewnego języka, ale i do barwnego życia: kobiet, swojskości, przyrody i przygody, humoru i ryzyka. To zachwycający portret polskiego ducha, którego szlachta zagrodowa otrzymała w spadku po rycerzach I Rzeczypospolitej. Może się wydawać, że porywy tego ducha poszły na marne, bo w wyniku traktatu ryskiego opisane w powieści ziemie znalazły się na terytorium sowieckiej Rosji. Lokalne nadzieje bohaterów okazały się więc płonne. Nawet autor książki, zawiedziony kształtem nowej granicy, w 1921 roku przeniósł się do Wilna, skąd trzy lata później wyemigrował do dalekiej Argentyny. Tam trzydzieści lat przepracował w rzeźni, pisząc w wolnych chwilach swoją arcydzielną powieść. Czy jednak samo doświadczenie burzliwej historii nie uczyniło z nadberezyńców ludzi po stokroć szczęśliwszych od dzisiejszych czcicieli ciepłej wody w kranie? I czy bez ich zmagań Polska byłaby dziś zdolna do duchowego odrodzenia?

Wbrew pozorom historia wcale nie przestała słuchać Boga i nie wygrzewa się na egzotycznej plaży. Dotyka nas dokładnie tak samo jak sto lat temu, bo czy zabezpieczenie niepodległości jest zadaniem mniej istotnym niż walka o jej odzyskanie? Objawia się w spektakularnych wydarzeniach, jak katastrofa smoleńska, ale i w zbiorowym egoizmie, który pęta nasz naród nie mniej boleśnie niż czyniły to kajdany zaborców. Tej puszczy nie da się wyrąbać siekierami. Lepiej – jak bohaterowie powieści Czarnyszewicza – nauczyć się rozpoznawać gatunki drzew, tropy zwierząt i rodzaj gruntu. Kochać życie, jakie zostało nam dane, utrzymywać polskiego ducha i czekać na moment, w którym Bóg pozwoli nam rozwinąć skrzydła. Nadberezyńcy czekali ponad wiek, ale się doczekali.

Antologia polskiej poezji inspirowanej tragedią 10 kwietnia 2010 roku



Rankiem 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem wydarzyła się jedna z największych tragedii w historii Polski. W katastrofie lotniczej zginęło 96 osób tworzących polityczną elitę narodu, w tym prezydent RP Lech Kaczyński z Małżonką, prezydent Ryszard Kaczorowski, Anna Walentynowicz, parlamentarzyści, dowódcy wojska, liderzy środowisk patriotycznych. Polscy poeci nie pozostali głusi na tę tragedię. W wierszach publikowanych w prasie i internecie składaliśmy hołd poległym, odsłaniając jednocześnie symboliczne, historiozoficzne, metafizyczne i polityczne wymiary katastrofy. Nie zawsze, co zrozumiałe, były to próby podejmowane z odpowiednim dystansem. Jednak wierząc, że wartość moralna usprawiedliwia ewentualne niedostatki warsztatu, zdecydowałem się zebrać te utwory w jednym miejscu jako świadectwo wspólnego bólu, ale też siły i nadziei. Antologia ma charakter otwarty i będzie uzupełniana na bieżąco. Za motto całości niech posłuży napis umieszczany na dawnych dzwonach kościelnych: "Vivos voco, mortuos plango, fulgura frango" ("Żywych zwołuję, zmarłych opłakuję, gromy kruszę").

Zapraszam do odwiedzania strony http://wierszeosmolensku.blogspot.com/

czwartek, 11 listopada 2010

Mateusz Matyszkowicz: Powrót Wieszcza

Można budować teorie i zaklinać. Można skazywać na wygnanie. Z polskiej polityki nie da się jednak wyrugować poezji. Właśnie powraca razem z nowym tomikiem Wojciecha Wencla.

Nie chodzi tu o politykę rozumianą jako cykliczny akt wyborczy, czy też jako teatr dla gawiedzi. Poezja łączy się raczej z polityką jako wspólnotowym odczuwaniem i odczytywaniem historii. Z tym niezbędnym i zapominanym elementem życia politycznego, który polega na interpretowaniu, opisywaniu, wprowadzaniu w dysonans poznawczy, wieszczeniu, drażnieniu, oburzaniu, chwaleniu i wreszcie tęsknocie za życiem innym, pełniejszym, własnym, z mocno zaznaczoną eschatologią. I wreszcie na oglądaniu jej sub specie aeternitatis, w świetle nieskończonej, ale i niezrozumiałej dla nas mocy Boga.

Dzisiaj to trudne podwójnie. Doświadczenie PRL i poezji propagandowej, pamięć o poetkach i poetach – od Brzechwy po Szymborską, tych wszystkich wierszach o Stalinie, spekulantach i Amerykanach, a więc to wszystko odsunęło poetów od tak rozumianej polityki. Najpierw żarliwe zaangażowanie po stronie mocy tego świata i narzucenie sobie obcej mowy, a potem gwałtowne odrzucenie tej postawy i ucieczka w nihilizm.

Tak jakby poeta miał do wyboru dwie ścieżki: żarliwe zaangażowanie albo nihilizm. To pierwsze poeci kojarzą z tyranią i niesprawiedliwością (chyba, że czasem należy zrobić wyjątek dla swojej ulubionej partii i powalczyć nieco choćby z lustracją); druga zaś postawa zdaje się być dla nich wolnością i autentycznością, jedyną drogą, którą może obrać sprawiedliwy.

Już w „Podziemnych motylach” Wojciech Wencel pokazał, że nie trzeba i nie można zamykać się przed wyborem zupełnie innym – takim, w którym poeta bierze na warsztat politykę, ale robi to w sposób całkowicie suwerenny i własny. Propagandowa poezja ma to do siebie, że zmuszona jest przyjmować język obcy i że poza poezją, poza sobą, poszukuje interpretacji. Poezja Wencla ma początek w sobie i we własnym odczuwaniu historii i polityki. Na poezję propagandzistów patrzymy w świetle wydarzeń historycznych i ideologii, które ją wymusiły. W przypadku Wencla jest na odwrót – to razem z poetą patrzymy na historię oraz politykę i uczymy się ją odczytywać.

To właśnie tam pojawia się metafora podziemnych motyli, która powróci w najnowszym tomiku poety „De profundis”.

Podobne do greckich bóstw
szybują głęboko w ciemności
nad zbiornikami termalnych wód
pośród zwęglonych drzew

Czasem wydaje się, że podziemne motyle to Polacy, każdy z osobna, czasem, że jest to po prostu metafora Polski i jej historii – skrzydlatej, więc wznoszącej się, romantycznie wolnej (por. cała metaforyka latania związana z wolnością w romantycznej poezji), ale wznoszącej się w podziemiach. Kolor motyli, gra barw, a więc i światło, ale światło, które okazuje się ciemnością podziemi. Gra wysoko-nisko, ciemno-jasno oraz ich paradoksalne zastosowania w poezji Wencla wpasowują się w grę o wiele poważniejszą, ewangeliczną grę w śmierć, która okazuje się życiem i życie, które okazuje się śmiercią. I właśnie ta gra napędza wyobraźnię poety w najnowszym tomiku.

Ta gra ma kilka kontekstów:

Po pierwsze męczeństwo – w tradycji chrześcijańskiej śmierć męczenników jest zasiewem nowej wiary, kolejne pokolenia chrześcijan zawdzięczają swoją wiarę odwadze i ofierze poprzedników. Są z nich i z ich krwi. Zupełnie jak w polskiej historii, gdzie życie kolejnych pokoleń okupione jest śmiercią poprzednich.

Po drugie, prawda – śmierć jest wyborem prawdy. Kłamstwo, wyrzeczenie, zaprzaństwo, zdrada wydają się dawać życie, ratują z opresji, sprawiają, że odwraca się od nas lufa karabinu. A jednak to kłamstwo i zdrada dają życie tylko na chwilę, są ucieczką przed czymś, przed czym tu, na tym padole, uciec nie można. Są więc podwójnym fałszem – kłamliwym słowem, które ma uratować i kłamstwem ucieczki przed nieuchronną śmiercią. W takiej chwili wybór prawdy, a więc śmierci, jest paradoksalnym wyborem życia, które tożsame jest z prawdą i podobnie jak prawda jest nieśmiertelne.

Po trzecie, zestawienie śmierci i życia, a następnie ich zamiana, a więc największy paradoks, jaki możemy wymyśleć, odsłaniają apofatyczny wymiar naszej historii. Jeśli zaś historia jest polem działania nieskończonego Boga, jeśli w niej ma objawiać się jego potęga, a zarazem widzimy, że nic tu nie pasuje, że tania konsolacja na nic się tu nie zda, bo niczego nie rozumiemy, to jedną z możliwości jest przyjęcie także apofatycznego charakteru historii, która jest równie niezrozumiała jak jej twórca.

Ta makabryczna gra potrzebuje dosłowności i realistycznego opisu, którego Wencel nam nie oszczędza. Opis wołyńskiej dziewczyny rozciętej na cztery kawałki. To nie intelektualny wymysł, nie jest to kaprys, to nie kolejne dzieło zdeprawowanych surrealistów, to rzeczywistość, empiria utrwalona na fotografii.

Ta gra potrzebuje także natężenia nastroju paradoksu i niezrozumienia. Stąd czarnoleska lipa u Wencla daje schronienie, jej cień jest odpoczynkiem, ale odpoczynkiem dla umarłych:

Połóż się w mych korzeniach a odpocznij sobie
nie dojdzie cię tu słońce – przyrzekam ja tobie –
i głód łatwo oszukasz gryząc czarną ziemię
jak to robią od wieków rozstrzelane cienie

I ostatnia gra – ta która sama jest chyba rozwiązaniem całej zagadki polskiej historii i polityki – to gra w pamięć i niepamięć. Najsilniejszym nośnikiem tożsamości, a zatem i życia kolejnych pokoleń, jest to, co zostało skazane na niepamięć, zakopane w rowie, pozbawione oznak tożsamości, jednostkowości, odrębności, własnego miejsca – to wszystko buduje tożsamość najbardziej indywidualną i najtrwalszą, czyli tożsamość poetycką.

Ja jestem poetą, wydaje się nam mówić w nowym tomiku Wencel, ale wy także jesteście poetami – dlatego żyjecie i dlatego odnajdujecie się jakoś w tym wszystkim, chociaż nie powinno już was być. Jest to nie tylko powrót poezji i poetyckiego widzenia do polityki, ale przede wszystkim powrót wieszcza jako figury, jako podstawowego sposobu rozumienia rzeczywistości.

Wojciech Wencel, De profundis, Arcana, Kraków 2010




Mateusz Matyszkowicz (ur. 1981) - filozof, eseista, członek zespołu redakcyjnego "Teologii Politycznej". Niedawno ukazał się tom jego szkiców "Śmierć rycerza na uniwersytecie". Tekst pierwotnie opublikowany na portalu "Teologii Politycznej".

Do Jana Lechonia

Spalili ci jak chciałeś łazienki w Warszawie
w kolumnach wydrążyli dziury na dynamit
świat nie usłyszał skargi żołnierzy szpitalnych
bo ich rozstrzelali nad Wąskim Dunajem

wysadzili w powietrze zgodnie z twym życzeniem
Kilińskiego mamiąc go czołgiem-pułapką
ale trupów nie mogli już wydobyć stamtąd
bo została z nich miazga i krew – i nic więcej

gdybyś wiedział poeto cóżeś nam wywieszczył
jak ranią ucho twoje skamandryckie rymy
po sześćdziesięciu pięciu latach głuchej ciszy
o tym kraju zabitym krojonym na ćwierci

ja nie chcę nic innego niech jeno mi płacze
powstańczych wierszy gędźba w zburzonej kantynie
a latem niech się budzą podziemne motyle
a wiosną niechaj Polskę skrzydlatą zobaczę


Wiersz opublikowany na portalu "Teologii Politycznej" z okazji dzisiejszej premiery tomu "De profundis"

wtorek, 9 listopada 2010

"De profundis" w Domu Literatury

Mój nowy tom wierszy właśnie opuszcza drukarnię. Po raz pierwszy będzie dostępny w sprzedaży w czwartek 11 listopada w warszawskim Domu Literatury (Krakowskie Przedmieście 87/89, tuż przy placu Zamkowym) podczas uroczystości wręczenia Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza (początek o godz. 17.00). Jeszcze w tym tygodniu powinien też pojawić się w Głównej Księgarni Naukowej im. Bolesława Prusa w Warszawie. Empik planuje wprowadzić książkę do dystrybucji w poniedziałek 15 listopada.



Wojciech Wencel
"De profundis"
Wydawnictwo Arcana
2010
oprawa: twarda
ilość stron: 44
cena detaliczna: 15 PLN

Psalm 130

De profundis clamavi ad te, Domine; Domine, exaudi vocem meam. Fiant aures tuae intendentes in vocem deprecationis meae. Si iniquitates observaveris, Domine, Domine, quis sustinebit? Quia apud te propitiatio est; et propter legem tuam sustinui te, Domine. Sustinuit anima mea in verbo ejus: speravit anima mea in Domino. A custodia matutina usque ad noctem, speret Israel in Domino. Quia apud Dominum misericordia, et copiosa apud eum redemptio. Et ipse redimet Israel ex omnibus iniquitatibus ejus.

Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, o Panie, słuchaj głosu mego! Nakłoń swoich uszu ku głośnemu błaganiu mojemu! Jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie, Panie, któż się ostoi? Ale Ty udzielasz przebaczenia, aby Cię otaczano bojaźnią. W Panu pokładam nadzieję, nadzieję żywi moja dusza: oczekuję na Twe słowo. Dusza moja oczekuje Pana bardziej niż strażnicy świtu. Niech Izrael wygląda Pana. U Pana bowiem jest łaskawość i obfite u Niego odkupienie. On odkupi Izraela ze wszystkich jego grzechów.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Wieczór autorski w Łodzi

W poniedziałek 15 listopada w klasztorze OO. Dominikanów w Łodzi (ul. Zielona 13) odbędzie się mój wieczór autorski, zorganizowany w ramach cyklu „Poezja w kamienicy”. Początek o godzinie 19.30. Zaprezentuję wiersze z tomów „Podziemne motyle” i „De profundis”. Na wiolonczeli zagra Marcel Markowski. Serdecznie zapraszam!

piątek, 5 listopada 2010

wtorek, 2 listopada 2010

Maciej Urbanowski o "De profundis": Wielka narodowa poezja


"De profundis" to poetyckie epitafium i zarazem hołd złożony cieniom poległych w Katyniu, na Wołyniu, w Powstaniu Warszawskim, w kazamatach UB i na podsmoleńskim lotnisku. To także próba przeniknięcia duchowego sensu dziejów Polski. Z głębokości nocy i mogił, w natchnionym dialogu z tradycją, Wojciech Wencel pokazuje, jak ze śmierci rodzi się życie, a z rozpaczy nadzieja. Wspaniałe, poruszające wiersze. Wielka narodowa poezja.

Maciej Urbanowski (ur. 1965) - krytyk i historyk literatury, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, laureat Nagrody im. Andrzeja Kijowskiego, redaktor dwumiesięcznika "Arcana". Opublikował m.in. zbiory szkiców "Oczyszczenie" (2002), "Dezerterzy i żołnierze" (2007). Cytowany tekst znajdzie się na okładce "De profundis".