poniedziałek, 15 września 2014

Znowu będzie wojna?

Europa, która wyzionęła ducha, nie jest w stanie dłużej trwać w obecnym kształcie.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 37/2014

To się nie ma prawa wydarzyć. Nie teraz, gdy Polska jest członkiem NATO i Unii Europejskiej. Władimir Putin pręży muskuły, bo chce odbudować mocarstwowy wizerunek Rosji, jednak nie zaryzykuje globalnego konfliktu. Ukraina? Co tam Ukraina! Przecież nie należy do naszego świata, nie mamy wobec niej żadnych zobowiązań. Być może Amerykanie i Brytyjczycy – w nagrodę za nuklearne rozbrojenie – obiecali respektować jej integralność terytorialną, ale zrobili to dwadzieścia lat temu w formie kurtuazyjnej deklaracji. Czyli było to dawno i nieprawda.

Zresztą ci Ukraińcy też nie są święci. Tylko czekają, żeby nas porąbać siekierami jak na Wołyniu w 1943 roku. Na szczęście w porę się w tym połapaliśmy. „W naszym interesie jest, aby ta wojna (rosyjsko-ukraińska – przyp. WW) trwała jak najdłużej, bo angażuje ona zarówno rosyjski imperializm, jak i ukraiński nacjonalizm o ponad tysiąc kilometrów od naszej granicy” – naucza Rafał Ziemkiewicz. I dodaje, iż „trzeba liczyć się także z możliwością, że przyjdzie nam kiedyś współpracować z Rosją przeciwko najbliższym wschodnim sąsiadom, jeśli staną się nam wrodzy”.

Współpracować z Rosją? Mój Boże... Gdy Putin osiąga kolejne cele na drodze przetestowanej przez Hitlera, publicysta tygodnika „Do Rzeczy” wieszczy polsko--rosyjski sojusz w obronie naszych granic. To nic, że ukraińscy żołnierze walczą dziś z demonem Wschodu o własną niepodległość. Każdy z nich jest zapewne „faszystą” i skrywa pod hełmem znamię bestii, która chce pożreć pół Europy.

Zostawmy jednak fobie Ziemkiewicza i skupmy się na realnych zagrożeniach. Czy rzeczywiście Putin blefuje, konflikt na Ukrainie rozejdzie się po kościach, a rosyjskie uderzenie na Warszawę jest projekcją z gatunku science fiction? Gdy przegląda się rejestr wydarzeń 1939 roku, trudno nie zauważyć analogii do naszych czasów. W marcu Niemcy proklamowały utworzenie Protektoratu Czech i Moraw i zmusiły Litwę do oddania portowej Kłajpedy. 6 kwietnia w Londynie ogłoszono polsko-brytyjskie zobowiązanie do udzielenia wzajemnej pomocy w wypadku bezpośredniego lub pośredniego zagrożenia niepodległości. W reakcji na ten sojusz 28 kwietnia Hitler wygłosił w Reichstagu przemówienie, w którym wypowiedział Anglii układ morski, polsko--niemiecki pakt o nieagresji uznał za zerwany z winy Polski i ujawnił skrywane dotąd przez dyplomatów żądania „powrotu Gdańska do Rzeszy” i budowy autostrady eksterytorialnej przez Pomorze.

Polska prasa obszernie relacjonowała te wydarzenia, śledziła ofensywę nazistowskiej propagandy i donosiła o incydentach wywoływanych przez niemieckich prowokatorów. A jednak Polacy w swojej masie nadal nie tracili humoru, mając nadzieję, że beczka prochu, na której posadził ich los, jednak nie wybuchnie. W „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym” jakiś żartowniś tłumaczył, że wojny nie będzie, bo... niemieckie biura podróży wciąż oferują swoim klientom egzotyczne wycieczki.

Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że o wybuchu wojny zdecydowała nie tylko determinacja Niemców i Sowietów. Równie ważnym czynnikiem była duchowa słabość ówczesnej Europy, która stworzyła swoim obywatelom iluzję wiecznego dobrobytu i bezpieczeństwa. Niedawno w „Gazecie Polskiej Codziennie” ukazał się ważny tekst Wandy Zwinogrodzkiej o arogancji dzisiejszych zarządców Europy, którzy uwierzyli, że hedonistyczna, uwolniona od „chrześcijańskich przesądów” kultura jest obiektywną wartością dla całej ludzkości. Twórcy „nowego wspaniałego świata” nie rozumieją, dlaczego „Putin ostrzeliwuje Donieck, skoro może bogacić się na handlu z Zachodem i stopniowo adaptować do tamtejszych standardów”. Dziwią się żyjącym w Londynie czy Paryżu dżihadystom, którzy chcą zbrojnie wspierać Państwo Islamskie, zamiast korzystać z uroków liberalnej demokracji. Nie dostrzegają, że oferując wyłącznie nowe technologie, zdrowe jedzenie i redukcjonistyczne ideologie w rodzaju ekologii, europejska kultura ignoruje naturalną ludzką tęsknotę do Boga, poświęcenia dla idei i przekraczania śmierci. Nic dziwnego, że nasz kontynent jest dziś zupełnie bezbronny wobec wojującego islamu czy „wynaturzonej namiastki religii”, czyli rosyjskiego imperializmu.

Niestety to wszystko prawda. Europa, która wyzionęła ducha, nie jest w stanie dłużej trwać w obecnym kształcie. Jeśli z politycznego punktu widzenia istnieją pewne szanse na zażegnanie globalnego konfliktu, to spojrzenie w perspektywie cywilizacyjnej nie pozostawia złudzeń. Wojna wydaje się nieunikniona i tylko miłosierny Bóg może nas przed nią uchronić.

Po 10 kwietnia 2010 roku miałem nadzieję, że Polacy masowo podejmą inną batalię. Pisałem o potrzebie walki z własnym lenistwem, niechęcią do podejmowania wielkich wyzwań, minimalizmem oczekiwań i wyobraźni. Marzyłem, że jako naród odzyskamy pasję, odwagę i zdolność do ponoszenia ofiar. Od tamtej pory historia wyraźnie przyspieszyła. Może czas już – choćby ku przestrodze – przypomnieć słowa Kazimierza Wierzyńskiego, zapisane 27 sierpnia 1939 roku we „Wstążce z Warszawianki”: „Powstaje dramat – żywy. Okopcie kurhany/ I żywi na kurhanach, na okopach stańcie./ Naprawdę dokonywa się świat rymowany,/ Biją polskie zegary kurant po kurancie./ Naprawdę idzie pożar. Na ściany się wedrze/ Gęstą łuną, co wszystko z tych murów pościera/ Oprócz krwi zapisanej na waszej katedrze:/ Że tym się tylko żyje, za co się umiera”.