poniedziałek, 26 grudnia 2011

Michał Świder

Znaleziona w sieci prezetacja obrazów mojego ulubionego malarza:

niedziela, 25 grudnia 2011

Prowincja, czyli Polska

Aby polska kultura mogła się odrodzić, musimy wrócić na wieś. Jeżeli nie dosłownie, to mentalnie, zrzucając z siebie piętno mediów i groteskowych ideologii XXI wieku.

"Nasz Dziennik" 24-26 grudnia 2011

Jedną z cech charakterystycznych młodych Polaków są głębokie kompleksy wobec wsi. Ci z dużych miast posługują się anglojęzyczną nowomową, która jest odzwierciedleniem ich kosmopolitycznego stylu życia: clubbing, single, lunch, emo, hipster... Rówieśnicy z prowincji próbują do nich dołączyć, wynajmując mieszkania w Warszawie albo uczestnicząc w medialnych castingach. Podobnie scentralizowana jest oficjalna kultura, oparta na bezwartościowych i przemijających modach. Także strategia gospodarcza, realizowana przez obecną władzę, sprowadza się do inwestowania w metropolie, nazywane "lokomotywami rozwoju". Tymczasem bez prowincji niemożliwe jest trwanie polskiej duszy, bo właśnie tam od wieków rodzą się nasze wspólnotowe wartości: wiara w Boga, zdrowy rozsądek i instynkt wolności.

Od dumy do kompleksów

W 1996 r. Jacek Knopp i Krzysztof Koehler zrealizowali ciekawy, trzyczęściowy dokument telewizyjny "Sarmacja, czyli Polska". Ukazali w nim polskiego szlachcica z XVI i XVII w. w świetle trzech najważniejszych dla niego spraw: głębokiej wiary, swobody politycznej i domu rodzinnego. Ponieważ nasz pradziad czuł się chroniony przez Boga, Maryję i wszystkich świętych, zazwyczaj nie bał się śmierci. Zamiast budować twierdze obronne, fundował swojej rodzinie dwór szlachecki wyposażony w szerokie drzwi, żeby mogły do niego wejść jednocześnie dwie osoby. Sarmacka architektura służyła ludziom serdecznym, którzy prowadząc gościa do sieni, nie zamierzali rezygnować z poklepywania go po plecach. Znamienne, że jeśli dwór się rozrastał, to nigdy wzwyż, a zawsze wszerz, żeby pomieścić cały lud odkupiony.

Ta mistyka zaścianka przez setki lat budowała naszą narodową tożsamość. Fascynuje w Mickiewiczowskim "Panu Tadeuszu", o którym Paweł Hertz powiedział, że zamyka w sobie "całe doświadczenie człowieka mówiącego po polsku i wychowanego w kręgu kultury polskiej" oraz że jest arcydziełem porównywalnym z "Boską Komedią", "Iliadą", "Odyseją" i "Eneidą". Zadziwia i wzrusza w powieści Floriana Czarnyszewicza "Nadberezyńcy", ukazującej czas kształtowania się granic II Rzeczypospolitej z perspektywy szlachty zagrodowej z najdalszych wschodnich Kresów.

Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej prowincja była matecznikiem narodowej kultury. "Polska to obwarzanek: Kresy urodzajne, centrum - nic" - mawiał Marszałek Józef Piłsudski. Po zachłyśnięciu się wielkomiejską przestrzenią przez skamandrytów czy futurystów, w latach 30. XX w. centrum polskiej poezji przesunęło się z Warszawy w okolice Wilna i Lublina. W Równem powstała grupa poetycka "Wołyń". Wiejskie krajobrazy inspirowały Józefa Czechowicza, Józefa Łobodowskiego, Wacława Iwaniuka. "Być prowincjuszem - znaczyło po prostu być kimś, być sobą" - wspominała po latach Anna Kamieńska.

Kompleksy związane z prowincją po raz pierwszy pojawiły się w PRL, która scentralizowała kulturę i uruchomiła mechanizmy "awansu społecznego". To wtedy zaczęły robić karierę docinki o słomie, która "z butów wyłazi". Mieszkańcy prowincji, umieszczeni w upokarzającej rzeczywistości pegeerów, utracili godność i dumę. Przekonanie, że są kimś gorszym od mieszkańców miast, przeniosło się z rodziców na dzieci i w wielu domach trwa do dzisiaj.

Mądrość natury

A przecież życie na prowincji, w zgodzie z porządkiem natury, wciąż ma większy potencjał duchowy i cywilizacyjny niż wegetacja w sztucznych rajach mediów, centrów handlowych i modnych klubów. Zwłaszcza dzisiaj, w epoce agresywnych ideologii, ukazujących jako normalne zjawiska aborcję, homoseksualizm mądrość natury może być dla człowieka trwałym punktem oparcia. Dostosowując się do niezmiennych praw rządzących przyrodą i gospodarstwem, widzi on siebie jako część stworzenia, codziennie uczy się egzystencjalnej pokory. Jak pisze ks. Jan Twardowski w wierszu "Na wsi": "Tu Pan Bóg jest na serio pewny i prawdziwy/ bo tutaj wiedzą kiedy kury karmić/ jak krowę doić żeby nie kopnęła/ jak starannie ustawić drabinkę do siana/ jak odróżnić liść klonu od liścia jaworu/ tak podobne do siebie lecz różne od spodu/ a liści nie zrozumiesz ani nie odmienisz".

Cała ta wiedza wyznaczana jest przez doświadczenie, a nie medialne autorytety. Nie sposób z nią dyskutować, chyba że chce się zostać kopniętym przez krowę czy spaść z drabiny. Mieszkaniec wsi, jeśli nie został uwiedziony przez media, wyciąga wnioski z rzeczywistości. Łatwiej mu szanować świętość życia, bo każdej wiosny podziwia misterium stworzenia, czy wspólnotową tradycję, bo wie, że "zły to ptak, co własne gniazdo kala". Ideologia "nowego wspaniałego świata", z jej praktyką formatowania żywności, opinii i wolnego czasu, nie ma nad nim władzy. Słusznie powiada Jarosław Marek Rymkiewicz: "Kto kupuje kartofle i brukselkę na milanowskim targu u pani Basi (która myśli dokładnie tak jak ja), ma więcej niepodległości niż ktoś taki, kto biega po warszawskich galeriach handlowych". Świadomych mieszkańców Polski prowincjonalnej łączy doświadczenie wolności, która pozwala myśleć i żyć po polsku. Twardo stąpać po ziemi, a jednocześnie mieć poczucie uczestnictwa w sztafecie pokoleń. Zachowywać się normalnie. Cieszyć się z narodzin dziecka, przyzwoitego utargu albo pięknej pogody. Płakać wobec tragedii. Poszukiwać prawdy o świecie, a nie medialnego efektu.

Miniatura kosmosu

Żeby w pełni zrozumieć fenomen prowincji, trzeba przywołać prace Mircei Eliadego o religijności w kulturach pierwotnych. Rumuński historyk religii twierdzi, że podstawową potrzebą człowieka religijnego jest ustanowienie duchowego, ale i topograficznego centrum, odpowiadające stworzeniu świata przez Boga: "Istnieje więc przestrzeń święta, to znaczy "naładowana energią", brzemienna w znaczenia, istnieją też inne obszary przestrzeni, które nie są święte, a w rezultacie nie mają struktury i trwałości, obszary "amorficzne"". Wszystko, co nie mieści się w tej świętej przestrzeni, w ogóle nie jest światem albo inaczej: jest światem iluzorycznym, bo nie zostało na nowo "stworzone". Tak pojmowali rzeczywistość hiszpańscy i portugalscy konkwistadorzy, którzy po przybyciu na nową ziemię natychmiast starali się ją uświęcić przez postawienie krzyża. Jak bardzo taka postawa kłóci się z dzisiejszym kosmopolityzmem, którego symbolem jest lotnisko - przestrzeń programowo neutralna, nieoznaczona, sprzyjająca przygodności.

"Wystarczy pomyśleć tylko o tym - pisze dalej Eliade - czym dla współczesnego, niereligijnego człowieka stały się miasto i dom, natura, narzędzia i praca, by w okamgnieniu zrozumieć, co odróżnia go od człowieka społeczności archaicznych, ale również od chłopa żyjącego w chrześcijańskiej Europie. Dla świadomości nowożytnej akt fizjologiczny - odżywianie się, seksualność itd. - to tylko jakieś zjawisko organiczne, niezależnie od tego, jak wiele tabu może się z tym jeszcze dzisiaj wiązać. (...) Dla człowieka "pierwotnego" taki akt nigdy jednak nie jest tylko fizjologiczny; jest on - lub stanie się - "sakramentem" - aktem nawiązania więzi z tym, co święte".

Mieszkańcy wielkich miast, gnieżdżący się dziś w funkcjonalnych "maszynach do mieszkania" (jak określał współczesne budynki Le Corbusier), zapominają, że dom nie jest lodówką czy samochodem, które można zmieniać kilka razy w życiu, ale obrazem uniwersum, zbudowanym w relacji z najwyższym aktem stworzenia. Podobnie najbliższa okolica to nie przypadkowa przestrzeń, lecz miniatura kosmosu pozwalająca orientować się w świecie, pomagająca rozpoznać, co święte, a co zwyczajne, co dobre, a co złe, co mądre, a co głupie.

Starzec z Korycji

Aby polska kultura mogła się odrodzić, musimy wrócić na wieś. Jeżeli nie dosłownie, to mentalnie, zrzucając z siebie piętno mediów i groteskowych ideologii XXI wieku. Poza wszystkim innym życie na prowincji ma jeden podstawowy walor: przynosi ukojenie nawet wtedy, gdy nie wiąże się z wysokimi zarobkami. W "Georgikach" Wergiliusz pisze: "Przecież pamiętam: w cieniu wież twierdzy Ebalii,/ Tam, gdzie ciemny Galezus wilży płowe pola,/ Widziałem kiedyś starca z Korycji. Wzgardzonej/ Posiadł kilka mórg ziemi, niezdatnej pod orkę/ Ni pod winnicę, ani do pasienia owiec./ Pośród cierni zasadził gdzieniegdzie warzywa,/ A wokół nich werwenę, białe lilie, maki,/ I w sercu był bogaty jak król" (przełożył Zygmunt Kubiak).

sobota, 24 grudnia 2011

Nagranie z Pasterki 2002 w kościele pw. św. Walentego w Gdańsku-Matarni

Bóg się rodzi

Tu i teraz. W Polsce okaleczonej smoleńską tragedią. W państwie bez głowy, pozbawionym sprawnej armii, utaplanym w błocie i wystawionym na przetarg. W ciemności kłamstw rozpowszechnianych przez główne media. Pośród ludzi zmęczonych szyderstwami władzy i rechotem jej błaznów rodzi się Pan wszechświata.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 21 grudnia 2011

Długo czekaliśmy, by zaprowadził porządek: ukarał zdrajców, zburzył posągi idoli, jednym gestem dłoni przywrócił Polsce godność. Ale On nie rodzi się we współczesnej kulturze. Współczesna kultura, zajęta gorączką świątecznych zakupów i telewizyjną ramówką, nawet Go nie zauważy. Przychodzi na świat w stajence, a więc w podziemiu, niejako w drugim obiegu, witany przez nielicznych. Zamiast zetrzeć na proch naszych prześladowców, staje się jednym z nas, chce dzielić z nami los, który wielokrotnie przeklinaliśmy. Ten osobisty i ten wspólnotowy.

O tym mówi napisana w końcu XVIII w., ale do dziś śpiewana w polskich kościołach kolęda Franciszka Karpińskiego „Bóg się rodzi”. Zwykle błędnie odczytujemy znaczenie słów „moc truchleje”, cedząc przez zęby pod adresem wrogów: – Bójcie się. Już On wam urządzi jesień średniowiecza! A przecież sformułowanie to dotyczy wszechmocy, z której rezygnuje Bóg, by objawić się w ludzkim ciele. Jego potęga truchleje podobnie, jak krzepnie Jego wieczny ogień i ciemnieje blask. Nieskończony dobrowolnie narzuca sobie granice, których dzisiejsi spece od eugeniki chcieliby się pozbyć. Widzicie Go? Tam, na Krakowskim Przedmieściu, pod zbitym z belek krzyżem. Wśród jakichś moherowych babć i emerytów, mozolnie przesuwających paciorki różańca, pełnych prostej wiary, że ich modlitwa już jutro, pojutrze odmieni Polskę. Przechodzi między nimi, bliźniaczo do nich podobny, opluty przez młodzież, niezidentyfikowany przez media. „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy Królestwo niebieskie”.

Taki jest najgłębszy sens Bożego Narodzenia. Każdego roku Zbawiciel przychodzi w liturgii Kościoła, by zdejmować jarzmo przekleństwa z naszych codziennych doświadczeń i zbiorowej historii. Choćby wszyscy urzędnicy państwowi odwrócili się od rodzin smoleńskich, On będzie mówił do ich serc na śnieżnej pustyni miasta: „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni”. Znajdzie drogę do najwierniejszych żołnierzy „Solidarności”, prześladowanych w stanie wojennym, a w III RP zepchniętych na margines życia, często również pod względem materialnym. „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”. Wreszcie umocni duchem tych, którzy – według dzisiejszych standardów – kochają ojczyznę miłością zbyt naiwną, ze łzami w oczach wspominając narodowych bohaterów i wciąż upominając się o prawdę. „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”. Nie zapomni o romantycznych patriotach, kombatantach, emigrantach, potomkach zesłańców, którzy za wschodnimi granicami Polski starają się przechować ojczystą kulturę.

Błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko nauczał: „Przez krzyż idzie się do zmartwychwstania. Innej drogi nie ma. I dlatego krzyże naszej Ojczyzny, krzyże nasze osobiste, krzyże naszych rodzin muszą doprowadzić do zmartwychwstania, jeżeli łączymy je z Chrystusem, który krzyż pokonał”. Ktoś powie, że Boże Narodzenie to czas spokoju i radości, więc cytowanie kazań o krzyżu jest nie na miejscu. Człowiek z natury rzeczy dąży do szczęścia już tu, na ziemi, i nie ma w tym nic złego. Oczywiście! Trzeba być masochistą lub sekciarskim deterministą, żeby nie starać się o godne życie dla własnej rodziny i nie walczyć o silną Polskę. Krzyża nie warto szukać na siłę, zawsze się jakiś znajdzie. Chodzi tylko o to, by w tych zapasach z losem dostrzec własne ograniczenia i zrobić miejsce dla Boga.

Wbrew pozorom, nie życzę ci, drogi Czytelniku, żebyś był ubogi, smucił się, by ci urągano, złorzeczono i mówiono o tobie kłamstwa. Wręcz przeciwnie. Ale tym, którzy w dzisiejszej Polsce doświadczają podobnych krzyży, z całego serca życzę, by podczas nadchodzących świąt spotkali nowonarodzone Dziecię. I napełnieni żywą wiarą zaśpiewali radośnie przy rodzinnym stole: „Bo kto zaufał Chrystusowi Panu/ I szedł na święte kraju werbowanie,/ Ten, de profundis, z ciemnego kurhanu/ Na trąbę wstanie”.

czwartek, 22 grudnia 2011

Bibliofilskie „Małe Betlejem”

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia ukazał się tomik moich wierszy zatytułowany „Małe Betlejem / Christmastide”. Dwunastostronicowa książeczka nie jest przeznaczona na sprzedaż. Została wydana w 30 numerowanych egzemplarzach przez znaną emigracyjną oficynę Mordellus Press z Berlina.

W tomiku przedrukowano 6 wierszy z moich dawnych książek: „Wigilia”, „Małe Betlejem”, „Przed Pasterką”, „Boże Narodzenie 1994”, „Trzej królowie” i „Somonino – czwarty stycznia”.

Okładkę wykonano na papierze czerpanym w różnych kolorach. W niektórych egzemplarzach dołączono oryginalne kanadyjskie, amerykańskie i angielskie kartki świąteczne z początku XX wieku. Wszystkie pochodzą z kolekcji Henryka Wójcika, bibliofila oraz wieloletniego sekretarza poety śp. Wacława Iwaniuka.

Opracowanie graficzne: Piotr Mordel (Berlin). Koncepcja, mecenat, koordynacja prac wydawniczych, druk i prace introligatorskie: Henryk Wójcik (Toronto).


Ilustracja z winietki: Ernst von Dombrowski (1896-1985)


































Z okazji świąt Bożego Narodzenia udostępniam skan jednego z egzemplarzy w formacie PDF. POBIERZ

Cisza i ból

Eliot i Zahradníček – poeci, którzy nie bali się śmierci

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 50/2011

Niedługo przed Bożym Narodzeniem przypominam sobie wiersz Thomasa Stearnsa Eliota o trzech mędrcach ze Wschodu, którzy wyruszyli w dziwną podróż, wpatrzeni w gwiazdę sunącą po niebie. Żeby zyskać nowe życie, musieli doświadczyć we własnym ciele śmierci „starego człowieka”. Wiele lat po powrocie do swego królestwa jeden z nich wspomina: „Dokąd nas wiodły wszystkie te drogi – do/ Narodzin czy do Śmierci?/ (...) Widziałem narodziny i śmierć,/ ale myślałem, że różnią się; te Narodziny były dla nas/ ciężką i gorzką agonią, jak Śmierć, nasza śmierć”. Świadkom Chrystusa trudno jest żyć „w starym porządku, z obcymi ludźmi, którzy czczą własnych bogów”. Droga do zimowego Betlejem oczyściła ich z dawnych przyzwyczajeń i nauczyła nieustannego wyrzekania się własnego „ja”. Ilekroć czytam ten wiersz, myślę o Janie Zahradníčku – wielkim czeskim poecie, który zrealizował chrześcijański ideał w praktyce. Historia literatury zna niewielu twórców, którzy tyle wycierpieli od władzy i znosili to cierpienie z pokorą.

Między Eliotem a Zahradníčkiem jest taka różnica jak między Zachodem a Europą Środkową lub między angielskim słowem poet a czeskim básník. Ojciec urodzonego w USA Eliota był zamożnym przemysłowcem, absolwentem Uniwersytetu im. Washingtona w St. Louis, a jego dziadek założycielem i rektorem tej uczelni; ojciec Zahradníčka był rolnikiem i oberżystą w maleńkiej morawskiej wiosce. Pierwszy z poetów spędził większość życia w arystokratycznych salonach, drugi w wilgotnych więziennych celach. Książki jednego wydawano w sporych nakładach i tłumaczono na języki obce, książki drugiego niszczono albo konfiskowano przed drukiem.

Kiedy w 1948 roku Eliot odbierał Literacką Nagrodę Nobla, jego czeski kolega po piórze był już obiektem prasowej nagonki, która w tym samym roku doprowadziła do zamknięcia redagowanego przezeń miesięcznika „Akord”, a trzy lata później – do osadzenia poety w więzieniu. „Oskarżony (…) pochodzi z kułackiej rodziny. Po ukończeniu wydziału filozoficznego został poetą, który w wyrafinowanej formie propagował najbardziej reakcyjne poglądy Watykanu. Oskarżonemu (…) solą w oku był socjalizm i postęp, poprzez swoje zapatrywania ujawnił się jako watykański sługus, podziwiający feudalizm i nienawidzący klasy robotniczej” – brzmiały zarzuty w sfingowanym procesie „zielonej międzynarodówki”, w którym skazano całą grupę intelektualistów katolickich.

O Eliocie też pisano wówczas w podobnym duchu, tyle że w krajach komunistycznych. „Z wściekłym psem nie należy bawić się w pogawędki – przestrzegał polski prozaik Tadeusz Borowski. – Wściekły pies może ugryźć śmiertelnie. Wściekłego psa poezji kapitalistycznej trzeba izolować; sam zdechnie w konwulsjach, wyprzedzając swą klasę. Eliot jest świadomym prowokatorem, piewcą obskurnego średniowiecza, heroldem imperializmu i – chwałą faszyzmu (…)”. W Anglii, swej drugiej ojczyźnie, poeta cieszył się zasłużoną popularnością i spokojnie pracował jako redaktor w prestiżowym wydawnictwie Faber & Faber.

Zahradníčkowi przypadło w udziale trzynaście lat więzienia, później wyrok zamieniono na dziewięć lat. Co prawda, autor „Pieśni o winie” wyszedł na wolność w 1956 roku, ale tylko po to, by pożegnać swoje dwie – zmarłe wskutek zatrucia grzybami – córki. Mimo pierwotnych zapewnień władzy, że nie wróci już do celi, wkrótce został aresztowany i spędził w więzieniu kolejne cztery lata.

Ale w biografiach i sylwetkach obu twórców są też elementy wspólne. Obaj przyszli na świat w wielodzietnych rodzinach (Anglik miał sześcioro rodzeństwa, Czech aż szesnaścioro!), a oglądając ich fotografie, trudno oprzeć się wrażeniu, że byli do siebie bardzo podobni. Zahradníček – wskutek doznanego w dzieciństwie upadku ze strychu – przez całe życie nosił znamiona kalectwa. Niski, garbaty, z uszkodzonym kręgosłupem, często poruszał się na wózku. Eliot aż do śmierci zachował postawę wyprostowaną, godną angielskiego gentlemana… Ale te twarze! Oprócz oczywistej zbieżności rysów jest w nich jakieś wspólne skupienie, podkreślone powściągliwym, męskim uśmiechem. Jakby odbijało się w nich to, co najważniejsze w obu biografiach: dramat i wiara.

Choć niełatwo wyobrazić sobie bardziej dramatyczne losy niż historia Zahradníčka, również w życiu Eliota znajdziemy wiele trudnych doświadczeń, choćby małżeństwo z cierpiącą na schizofrenię Vivien High-Wood (swoją drogą, perypetie miłosne obu poetów mogłyby posłużyć jako kanwa fascynujących melodramatów, rozgrywających się poza wzrokiem tłumu – między Bogiem, mężczyzną i kobietą). Wobec swoich historii Eliot i Zahradníček stawali jednak w podobny sposób – z pokorą, bez teatralnych gestów, z cichą modlitwą na ustach. I choć niemy heroizm Czecha z pewnością zasługuje na większy podziw, obaj dali swoją postawą świadectwo żywej wiary.

I właśnie ta wiara ostatecznie zbliża ich do siebie w strofach wielkiej poezji. To prawda, że Eliot był konwertytą, a Zahradníček mistykiem żyjącym modlitwą od dzieciństwa aż do śmierci. Ale wystarczy porównać „Popielec” i „Cztery kwartety” pierwszego z „La Salette” i „Znakiem mocy” drugiego, by przekonać się, że we wszystkich tych utworach – zresztą podobnych do siebie na poziomie języka i wersyfikacji – rozbrzmiewa ten sam głos. Głos Stworzyciela, który pozwolił artystom kontynuować własne dzieło.

środa, 21 grudnia 2011

Wiersze z filmu

"Przebudzenie" Joanny Lichockiej już w sprzedaży - ze świątecznym numerem tygodnika "Gazeta Polska". Poniżej trzy moje wiersze, które w filmie zostały umieszczone na pasku informacyjnym.


























IN HORA MORTIS

Jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy
póki nasi starsi bracia wędrują do ziemi

tam tajemne biją źródła tryskają strumienie
tam śmierć pada na kolana przed wiecznym istnieniem

tam zabici w ciemnym lesie modlą się za nami
tam powstańcy do Śródziemia idą kanałami

ścieżka wiedzie przez grób Pański – nie ma innej drogi
trzeba się owinąć w całun biały i czerwony

gdy przestaną nas hartować strzałem w potylicę
samoloty będą spadać za lub przed lotniskiem

mroźny wiatr ze wschodnich kresów wciąż nam wieje w plecy
gnie się trzcina nadłamana tli się płomyk świecy

a im bardziej bezsensowny twój zgon się wydaje
tym gorętsze składaj dzięki że jesteś Polakiem

naród tylko ten zwycięża razem ze swym Bogiem
który pocałunkiem śmierci ma znaczoną głowę

10 kwietnia 2010

(z tomu "De profundis")



IKAR

Pieter Bruegel: Krajobraz z upadkiem Ikara (1560)

Jego mityczny upadek nie został zauważony
w mieście wciąż handlowano złotem i bawełną
pług brnął przez czarną ziemię okręty płynęły
a pasterz przeliczywszy setkę pańskich owiec
stał odwrócony do morza barczystymi plecami
i marzył o niebieskich migdałach

gdyby nie pióra na wodzie można by pomyśleć
że nic się tu nie stało (Codzienność zawsze zwycięża,
jest trwalsza od wielkich tragedii.)
lecz my czuliśmy grozę patrząc na ten pejzaż
bo się nie zabliźniła jeszcze rana świata
i powietrze drgało jak ciało skazańca

pytanie: szpony bestii czy sztylety słońca
w gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia
bowiem ciemna istota jest zawsze ta sama
sprowadzić z wysokości i unurzać w błocie
spoza ram obrazu przyglądał się nam uważnie
sprawca: demon wschodu lub demon południa

10 kwietnia 2011



ARCHEOLOGIA

Wolno nam było odzywać się skrzekiem karłów i demonów
Ale czyste i dostojne słowa były zakazane…

Czesław Miłosz

Piszę o tobie Polsko wciąż ten sam wiersz
lecz brakuje mi słów by przywrócić
cię współczesnej poezji

przedzierałem się przez łupki języka
czyściłem pędzelkiem kamienie
podmiotów i orzeczeń

drążyłem teksty dawnych przysiąg
próbowałem dokopać się do sensu
pojęć: Bóg honor ojczyzna

ale za każdym razem było tak samo –
spod zwałów martwej polszczyzny
patrzyły na mnie jak w lustro

wierne oczy poległych

(z tomu "De profundis")

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Premiera „Przebudzenia”












„Gazeta Polska” zaprasza na przedpremierowy pokaz
filmu dokumentalnego Joanny Lichockiej pt.
„Przebudzenie”
wtorek 20 grudnia, godz. 19.00
klub Palladium, ul. Złota 9, Warszawa

niedziela, 18 grudnia 2011

Popiełuszko

Błogosławiony kapelan warszawskiej „Solidarności” nieustannie oświetla Polakom drogę, choć wielu z nas zamknęło oczy i szuka właściwego kierunku po omacku.
















Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 14 grudnia 2011

Są filmy, które na pierwszy rzut oka wydają się majstersztykiem, ale oglądane ponownie – nudzą. Są też takie, które dopiero przy kolejnych podejściach ukazują swoją prawdziwą wartość. Nie dają spokoju, wykraczają poza artystyczną konwencję, prowokują do myślenia o sprawach życia i śmierci. Kiedy w 2009 r. na ekrany polskich kin wchodził dramat Rafała Wieczyńskiego „Popiełuszko. Wolność jest w nas”, koledzy znający się na filmowej kuchni skutecznie mi go odradzili. Film obejrzałem kilka miesięcy później na DVD. Pierwszy raz z dystansem, drugi raz w skupieniu, trzeci – ze łzami w oczach. Miłośnicy filmowego sushi faktycznie mogli się poczuć zdegustowani. Ja sushi nie zamawiałem.

Na jednym ze specjalistycznych portali jakiś wyrobiony (w postkomunistycznej betoniarce) recenzent postawił zarzut, że filmowy ks. Jerzy jest zbyt pokorny: „Początkowo wydaje się, że postać będzie ewoluować (...) – zacznie nabierać charyzmy i siły. Tak się jednak nie dzieje, więc widz za cholerę nie wie, czym Popiełuszko przyciąga do siebie tyle osób”. Obawiam się jednak, że ta niewiedza gorzej świadczy o mentalności obywateli III RP niż o twórcach filmu. Kto kojarzy charyzmę i siłę z nienawiścią, nie jest w stanie choćby zbliżyć się do tajemnicy człowieka, który w ciemnej nocy stanu wojennego niósł Polakom światło Chrystusa.

Ten paschał wciąż płonie – w ciemnościach fundowanych nam przez obecną władzę i jej medialnych funkcjonariuszy. Jeden z bohaterów filmu Joanny Lichockiej „Przebudzenie” mówi wprost, że pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu odczuł duchową obecność ks. Jerzego Popiełuszki. Nie tylko on. Błogosławiony kapelan warszawskiej „Solidarności” nieustannie oświetla Polakom drogę, choć wielu z nas zamknęło oczy i szuka właściwego kierunku po omacku.

Podobnie jak 30 lat temu, światło Chrystusa nie prowadzi do nienawiści, lecz odsłania perspektywę autentycznej wolności. „Jeżeli prawda będzie dla nas taką wartością, dla której warto cierpieć, warto ponosić ryzyko, to wtedy przezwyciężymy lęk, który jest bezpośrednią przyczyną naszego zniewolenia” – mówi do nas ks. Jerzy. I jeszcze: „Na tym polega w zasadzie nasza niewola, że poddajemy się panowaniu kłamstwa, że go nie demaskujemy i nie protestujemy przeciw niemu na co dzień. Nie prostujemy go, milczymy lub udajemy, że w nie wierzymy. Żyjemy wtedy w zakłamaniu. Odważne świadczenie prawdy jest drogą prowadzącą bezpośrednio do wolności. Człowiek, który daje świadectwo prawdzie, jest człowiekiem wolnym”.

Ludzie dzisiejszej władzy i mediów udają, że boją się naszego politycznego radykalizmu, który rzekomo może przerodzić się w przemoc. Chcieliby, żebyśmy wybrali drogę na skróty i zaczęli rzucać w nich kamieniami, bo wtedy sami sobie odebralibyśmy charyzmę i siłę. W gruncie rzeczy jednak drżą przed blaskiem prawdy, który oświetla starannie poukrywane w ciemnych kątach zło, kłamstwo, zbrodnię, pychę, pogardę dla prostych ludzi. Choćbyśmy mieli w swoich szeregach milion atletów i każdy zjadłby tysiąc kotletów, to nie uda się nam zmienić Polski bez oparcia w Bogu. Cały nasz potencjał bierze się z faktu, że smoleńskie znicze, pochodnie i wiersze odpalamy od Chrystusowego paschału. Dopóki tak jest, światło będzie świecić w ciemności i ciemność go nie ogarnie.

Beneficjenci III RP nie chcą dostrzec aktualności słów ks. Popiełuszki: „Naród ginie, gdy brak mu męstwa, gdy oszukuje siebie, mówiąc, że jest dobrze, gdy jest źle, gdy zadowala się tylko półprawdami”. Ale i my musimy przyjąć istotę trudnej mowy ks. Jerzego: „Przezwyciężamy lęk, gdy godzimy się na cierpienie lub utratę czegoś w imię wyższych wartości”.

Tytuł filmu Joanny Lichockiej często spotyka się z komentarzem: „Przebudzenie? Jakie przebudzenie?! Przecież znów przegraliśmy w wyborach!”. No i co z tego? Czy misja kapelana warszawskiej „Solidarności” przyniosła natychmiastowy efekt polityczny? Przeciwnie: zaprowadziła księdza do bagażnika esbeckiego samochodu, a później na dno zalewu pod Włocławkiem. To przypadek skrajnie dramatyczny, ale zasada jest uniwersalna: świadectwo prawdzie zawsze prowadzi na krzyż. Dopiero gdy odnajdziemy w tym krzyżu sens chwalebnego drzewa zbawienia, odzyskamy prawdziwą wolność. Będziemy wrastać w jego korzenie, w jego gałęziach odpoczywać.

sobota, 17 grudnia 2011

Obudziliśmy się głodni prawdy i wolności

„Jesteśmy wspólnotą wolnych Polaków, a więc niemożliwe jest kompromisowe odnalezienie się w strukturze III RP, która opiera się na kłamstwie. Kłamstwo jest zawsze formą zniewolenia.” Z Wojciechem Wenclem, poetą i felietonistą, rozmawiają Dawid Wildstein i Samuel Pereira.
















"Gazeta Polska Codziennie" 17-18 grudnia 2011

- Jest Pan jednym z głównych bohaterów filmu Joanny Lichockiej „Przebudzenie”. Czym dla Pana jest udział w tego typu przedsięwzięciu?

- Ten film to rodzaj osobistego świadectwa. Starałem się odtworzyć w szczegółach doświadczenie Smoleńska, które zmieniło moje życie. Ale to również rodzaj zobowiązania wobec wspólnoty wolnych Polaków, która narodziła się po 10 kwietnia 2010 r. Chyba nikt nie jest w stanie przez kilkadziesiąt lat utrzymywać patriotycznej wrażliwości i solidarności na tak wysokim poziomie. Duch kiedyś osłabnie, zostanie codzienność. Dlatego cieszę się, że mam punkt odniesienia, do którego będę mógł wracać, gdy świat znów będzie mnie spychał w egoizm i konsumpcję.

- W filmie Anita Czerwińska mówi, że przestała czuć się mniejszością. Pojawia się wątek nowej wspólnoty. W jakiej relacji pozostaje ona do tego, co było przed nią?

- Jesteśmy wspólnotą wolnych Polaków, a więc niemożliwe jest kompromisowe odnalezienie się w strukturze III RP, która oparta jest na kłamstwie. Kłamstwo jest zawsze formą zniewolenia. Stąd nasza antysystemowość. Przed 10 kwietnia ludzie czuli, że z państwem jest źle, ale nie sądzili, że aż tak. Mimo wszystko spodziewaliśmy się, że wobec katastrofy smoleńskiej władza zachowa minimum przyzwoitości. Oddanie śledztwa Kremlowi, później gaszenie zniczy, powrót do mowy nienawiści w mediach - wszystko to uświadomiło nam, że jesteśmy sami i że na nas spoczywa odpowiedzialność, by Smoleńsk nie stał się wyłącznie newsem w serwisach informacyjnych. Kultura, która nie potrafi dostrzec świętości ofiary i nie interesuje jej prawda o śmierci głowy własnego państwa, jest głęboko chora. Musimy zrekonstruować kulturę reagującą właściwie na rzeczywistość. Tę pracę trzeba wykonać w podziemiu, bo tylko tam można stworzyć nowe centrum. Starając się reformować kulturę III RP, pozostalibyśmy częścią obecnego systemu.

- Film „Przebudzenie” mocno akcentuje uczucie przełomu, nowości. Niech mi Pan powie, czy „po naszej stronie”, przed 10 kwietnia istniała jakakolwiek wspólnota? Czy dopiero tak radykalne doświadczenie jak Smoleńsk mogło tę wspólnotę wytworzyć?

- Przed 10 kwietnia istniały pozostałości formacji niepodległościowej, rozproszone środowiska tradycyjnej polskiej inteligencji. Nazwałbym ich stańczykami. To ludzie głęboko świadomi, czym naprawdę był Okrągły Stół, niemający złudzeń co do natury III RP. Ale większość z nas traktowała ich odmowę uczestniczenia w życiu publicznym jako gest przesadzony. Dopiero radykalna trauma uświadomiła nam, w jakim państwie żyjemy. Przebudziła nas z letargu. Obudziliśmy się głodni prawdy, sprawiedliwości, realnej wolności słowa. Tym większy hołd należy się tym, którzy już wcześniej walczyli z kłamstwem: Krzysztofowi Wyszkowskiemu, Andrzejowi Gwiaździe czy środowisku krakowskich „Arcanów”. Oni przechowali dla nas substancję polskości, z której dziś możemy budować w wymiarze masowym.

- Ale z tego wysnuwa się przerażający wniosek, że ta tragedia była nam niezbędna dla przetrwania i zrozumienia. Dla istnienia wspólnoty...

- Narodowe tragedie zawsze mają dwie strony. Są olbrzymią traumą, ale mają też funkcję oczyszczającą, zdzierają maski. Stając wobec śmierci, trudno nadal prowadzić jakieś gierki ideologiczne, dostosowywać się do otoczenia. Oczywiście bardzo chciałbym, aby to, co się stało w Smoleńsku, nigdy się nie wydarzyło. Ale skoro już się stało, nie można tylko lamentować. Mam głębokie, chrześcijańskie doświadczenie, że Bóg przychodzi do człowieka na gruzach jego życia. Podobnie jest w historii narodów. Przebudzenie, o którym mówi film Joanny Lichockiej, dla mnie osobiście jest też przebudzeniem do krzyża. Ten krzyż wykluczenia, podziemnej kultury nie musi być przekleństwem. Jeśli połączymy go z krzyżem Chrystusa, jarzmo będzie słodkie, a brzemię lekkie. Bł. ks. Jerzy Popiełuszko mówił: „Odważne świadczenie prawdy jest drogą prowadzącą bezpośrednio do wolności. Człowiek, który daje świadectwo prawdzie, jest człowiekiem wolnym”.

- Przecież to, co Pan mówi, znaczy, że istnieliśmy w tak zdegenerowanym świecie, że tylko krew niewinnych mogła go odmienić?

- Skoro doszło do ofiary, widocznie tak było. Ta tragedia jest przecież kulminacją atmosfery nienawiści wobec polskiego prezydenta i jego współpracowników, narastającej przez lata. Od Okrągłego Stołu formacje niepodległościowe były konsekwentnie, choć często zakulisowo, niszczone. Ostatnie miesiące przed Smoleńskiem to już festiwal szyderstw i nienawiści. Długo żyliśmy w tym zdegenerowanym świecie, oszukując się, że być może demokracja musi tak wyglądać. Czuliśmy się źle, ale pocieszaliśmy się, że przecież nie ma już w Polsce sowieckich wojsk, cenzury czy jawnych mordów politycznych. Smoleńsk odsłonił prawdziwy obraz: żyliśmy w bagnie, w cuchnącym wnętrzu hybrydy zrodzonej przy Okrągłym Stole. Nie przejdzie mi przez usta, że smoleńska ofiara krwi była konieczna, ale chylę głowę przed poległymi, bo każdy dzień bardziej uświadamia mi ich bohaterstwo.

- Stwierdza Pan w filmie, że zagrożeniem dla wspólnoty są te siły, które dążą zawsze do zbrukania tego, co wysokie…

- Istotą III RP jest przymierze cyników w polityce i kulturze. To państwo błazeńskiego rechotu, szyderstwa. Najbardziej typową emanacją polityczną tego zjawiska jest działalność Janusza Palikota, kulturalną - medialne popisy Kuby Wojewódzkiego. Najgorzej, że obaj mają swoich wyznawców wśród postępowej inteligencji, która na własny użytek zdeformowała dykcję gombrowiczowską. Witold Gombrowicz spełniał się jako wentyl bezpieczeństwa dla narodowej tradycji, nie pozwalał nam popaść w megalomanię, nie przyszłoby mu jednak do głowy domagać się likwidacji całej romantycznej spuścizny. Dzisiejsi mędrcy zrozumieli to jednak nie jako przestrogę przed nadmiernym nadmuchiwaniem patriotycznego balonu, lecz jako całkowitą negację patriotyzmu. Myślę, że Gombrowicz, gdyby żył, wyśmiałby ich. W istocie są nie spadkobiercami pisarza, lecz klonami Zyty Młodziakówny. Niestety, skutki ich groteskowej postawy w kulturze są poważne.

- Mówi Pan, że duch kiedyś osłabnie. Jakie są szanse przetrwania wspólnoty „wolnych Polaków”? Przegraliśmy kolejne wybory, nagonka trwa. Joanna Lichocka mówiła, że ten film ma pokazywać nadzieję. Ja widzę zmęczenie i smutek.

- Chcę gorąco podziękować Joasi za ten film. Jestem pewien, że wszyscy będziemy do niego wracali. Nie zgodzę się, że nie ma w nim nadziei. Jest, tyle że nadzieja krzyża, a nie polityczny triumfalizm. Czeka nas długa droga pogłębiania polskiej kultury, ale też własnej duchowości. Kto oczekuje natychmiastowej wypłaty w wyborach, może być rozczarowany, ale dla nas nadzieja tkwi w rzeczach małych: w rodzącej się solidarności, w uśmiechach obcych ludzi, w zniczach osłanianych dłonią, w pracy u podstaw, wytrwałości, wierności, pokorze wobec faktów politycznych, w tym wszystkim, co się tli na Krakowskim Przedmieściu. Jedyną drogą do zachowania ducha jest codzienna modlitwa. Oczywiście wierzę, że kiedyś ten nasz ogień się rozprzestrzeni na całą Polskę, ale to już nie zależy wyłącznie od nas. Oczekując przebudzenia narodu, nie powinniśmy gardzić tym, co już nam dano: nasze znicze, pochodnie i serca wciąż płoną. Ciemność ich nie ogarnęła.

czwartek, 15 grudnia 2011

Wywiad w Toronto dla Polish Studio TV

Początek materiału 3.00 na osi czasu

środa, 14 grudnia 2011

Przebudzenie - drugi zwiastun

Już za tydzień z "Gazetą Polską" film Joanny Lichockiej "Przebudzenie", w którym opowiadam o swoim doświadczeniu Smoleńska. Muzykę napisał Michał Lorenc.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Homilia o. Gabriela Bartoszewskiego OFMCap

Wygłoszona 10. grudnia w Bazylice Archikatedralnej p.w. Męczeństwa św. Jana Chrzciciela w Warszawie podczas Mszy św. w intencji wszystkich Ofiar katastrofy pod Smoleńskiem 20 miesięcy po tragedii.



O. Gabriel Bartoszewski OFMCap - promotor sprawiedliwości w procesie beatyfikacyjnym ks. Jerzego Popiełuszki - cytuje obszerne fragmenty mojego wywiadu dla "Naszego Dziennika" (od 4.44 na osi czasu). Serdecznie dziękuję za przekazanie tego świadectwa wiernym i polecam się modlitwie.

Tekstowy zapis homilii w portalu Radia Maryja

sobota, 10 grudnia 2011

Nasz piękny land

Pomysł Radka Sikorskiego, by uczynić Polskę częścią Cesarstwa Niemieckiego, został dobrze przyjęty w Berlinie, ale jeszcze lepiej w Warszawie.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 7 grudnia 2011

Oczywiście, podniosły się również głosy krytyki, formułowane przez frustratów, którzy mentalnie tkwią w XIX w. Były to jednak głosy nieliczne i słabo słyszalne. Ludzie nowocześni i otwarci na świat, a takich – chwalić Odyna – mamy dziś większość, zdecydowanie poparli koncepcję wyłożoną przez ministra spraw zagranicznych.

Wśród entuzjastów nowej strategii polskich władz znaleźli się nie tylko autorzy kroczący w awangardzie postępu, ale i tzw. niezależni publicyści. „Nie uciekniemy od faktu, że Niemcy są największym, najsilniejszym, najbogatszym, najbardziej pracowitym i kulturalnym narodem europejskim. Albo Polska włączy się w próbę stworzenia znośnych ram dla niemieckiej potęgi i przy tej okazji coś dla siebie uzyska, albo ustawi się na pozycji wiecznej ofiary, przeciwnika i na tym straci” – tłumaczył Alfa. „W dalszej perspektywie korzystny jest dla nas tylko jeden wybór, choć może nas niemało kosztować w krótkim okresie – wstąpienie do Europy 'niemieckiej' z rządem gospodarczym, wspólną polityką fiskalną, może nawet jedną armią” – precyzował Beta. „Najkrótsza droga do Zachodu wiedzie właśnie przez Niemcy, a tamtejsza organizacja, technologia i kapitał jest najwyższej klasy” – zachwycał się Gamma.

Wobec argumentu pogrobowców XIX-wiecznego patriotyzmu, że przystępując do Unii Europejskiej, umawialiśmy się przecież na Europę ojczyzn, a nie na Cesarstwo Niemieckie, Alfa, Beta i Gamma wykazali się podziwu godną cierpliwością. Zamiast rzucać w reakcjonistów kawałkami sushi, wyjaśniali im jak dzieciom, że od czasu podpisania traktatu akcesyjnego znacząco zmieniła się na kontynencie sytuacja gospodarcza. By ocalało euro, Polska po prostu musi zrezygnować z suwerenności i nic nie można na to poradzić. Tylko nasi zachodni sąsiedzi, którzy – jak trzeźwo zauważył Alfa – czytają dwa razy więcej książek niż my, mogą nauczyć nas porządku. W przeciwnym razie zostaniemy ze swoim Polnische Wirtschaft na brudnym peronie, a pociąg do powszechnego dobrobytu odjedzie bez nas.

Trzeba przyznać, że Niemcy mają z nami ciężkie życie. To ewenement na skalę światową, by państwo tak wspaniałe, zamieszkane przez naród pracowity, kulturalny i w ogóle „najwyższej klasy” graniczyło z ojczyzną ciemniaków, pijaków i złodziei. Tym bardziej należy docenić postawę Niemców, którzy już dwa razy w nowożytnej historii poświęcili swój czas i energię, by wyciągać Polskę z cywilizacyjnej zapaści. Prekursorską próbę ożywienia lokalnej gospodarki i dostosowania prawa do standardów europejskich podjęli w latach 1772–1918. Spośród realizatorów tego projektu wyróżnił się zwłaszcza kanclerz Otto von Bismarck – autor programu edukacyjnego dla polskiej ludności, obejmującego m.in. kształcenie w zakresie kulturoznawstwa i języków obcych. Właśnie temu programowi, przez pogrobowców patriotyzmu zwanemu germanizacją, nasi dziadowie zawdzięczali rozkwit przemysłu, architektury i możliwość czytania Goethego w oryginale. Druga próba ucywilizowania Polski miała miejsce w latach 1939–1945. Niektóre zbudowane wtedy autostrady i linie kolejowe do dziś imponują solidnością. Nie wypada też zapominać, że III Rzesza jako pierwsze państwo w Europie Zachodniej otworzyła dla nas swój rynek pracy, co zaowocowało masową emigracją zarobkową (tzw. wyjazdy na roboty).

Za to wszystko niewątpliwie należą się Niemcom słowa podziękowania. Aż dziw, że minister Sikorski poprzestał na prośbach o kolejną interwencję, a zapomniał o wyrazach wdzięczności za to, co już Niemcom w Polsce udało się osiągnąć. Na szczęście tę historyczną ciągłość dostrzegł Alfa, kreśląc obraz kolosalnego niemieckiego potencjału, który rozlał się na nas przy okazji dwu wojen światowych. „Unia Europejska – napisał – jest teraz trzecią próbą, tym razem pokojową, wyciągnięcia wniosków z niemieckiej dominacji we wszystkich dziedzinach”. Czy sprostamy tej próbie? Pamiętajmy, że jesteśmy urodzonymi nieudacznikami. Jeśli będziemy za bardzo interesować się przyszłością, jeszcze coś zepsujemy. Najlepiej więc zgadzajmy się na wszystko, co wymyśli kanclerz Angela Merkel. Już ona się o nas zatroszczy.

Przebudzenie

21 grudnia z "Gazetą Polską" ukaże się film Joanny Lichockiej poświęcony ludziom, dla których katastrofa smoleńska stała się wydarzeniem formacyjnym. Jestem jednym z bohaterów tego filmu.



"Przebudzenie" to zapis tworzenia się wspólnoty wolnych Polaków po 10 kwietnia 2010 roku. Jego osią są wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu: narodowa żałoba tuż po tragedii, modlitewne czuwanie pod krzyżem, organizowane w kolejnych miesiącach Msze św. za Ojczyznę i Marsze Pamięci. W filmie wykorzystano m.in. moje wypowiedzi o osobistym doświadczeniu Smoleńska i wiersze z tomu "De profundis".

"Przebudzenie" - film dokumentalny Joanny Lichockiej. Współpraca: Rafał Dudkiewicz i Jarosław Rybicki. Muzyka - Michał Lorenc. Zdjęcia: Arkadiusz Gołębiewski, Jarosław Rybicki, Krzysztof Siuciak, Kamil Nowak, Paweł Pierzchanowski, Paweł Nowak, Gleb Nelup, Włodzimierz Resiak. Montaż: Paweł Pierzchanowski. Produkcja: Gazeta Polska.

środa, 7 grudnia 2011

Książki pod choinkę?

Tych z Państwa, którzy zastanawiają się nad prezentem dla bliskiej Osoby, informuję, że moje książki są aktualnie dostępne głównie w księgarniach internetowych. Zapraszam do korzystania z linków na pasku po lewej ("Gdzie kupić").

sobota, 3 grudnia 2011

Polecam „Nowe Państwo”

Numer 11/2011 poświęcony idei drugiego obiegu w III RP


piątek, 2 grudnia 2011

Noblesse oblige

Słuszną linię ma „Krytyka Polityczna”.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 30 listopada 2011

Wprawdzie w firmowanym przez nią lokalu Nowy Wspaniały Świat urządzili sobie bunkier niemieccy bojówkarze, ściągnięci do Warszawy w celu zakłócenia Święta Niepodległości, ale podobno nie byli to żadni bojówkarze, tylko członkowie trupy teatralnej, która przyjechała wystawić „Fausta” Goethego. Zarekwirowane przez policję pałki były im potrzebne do zbudowania scenografii, pojawiające się w relacjach mediów „kastety” to przejęzyczenie – chodziło o kasety z nagraniem kwestii aktorskich, a gaz łzawiący został przywieziony na wypadek, gdyby któryś z widzów miał problemy ze wzruszaniem się podczas spektaklu.

Niestety, Polacy po raz kolejny okazali się nieprzygotowani do odbioru zachodniej kultury. Nie dość, że potraktowali przybyszów jak intruzów, to jeszcze zakwestionowali całą działalność „Krytyki Politycznej”. Jak zauważyła Olga Tokarczuk, wyszły tu na jaw „polskie kompleksy wobec Niemców” oraz „małostkowa niechęć do każdego, kto zechce z zaangażowaniem poświęcić się społecznej działalności”. Podobne stanowisko zajęli inni postępowi artyści. W efekcie powstało aż sześć listów otwartych, broniących zdobyczy rewolucji kulturalnej przed zarzutami reakcyjnych publicystów.

Do pism sygnowanych przez reprezentantów środowisk teatralnego czy sztuk wizualnych nie będę się odnosił, bo – mówiąc słowami Leszka z serialu „Daleko od szosy” – jak widzę taką sztukę, to trudno mi zachować kulturę. Spośród sygnatariuszy listu środowiska filmowego najbardziej żal mi Joanny i Krzysztofa Krauze, którzy na własne życzenie postawili się poza granicami polskiej kultury. Szkoda, bo Plac Zbawiciela czy Mój Nikifor to świetne kino. Z drugiej strony, nie czas żałować fikcyjnych dramatów, gdy płoną znicze na Krakowskim Przedmieściu.

Największe wrażenie robią jednak podpisy pod listem środowiska literackiego. Kogóż tu nie ma! Są autorka „Ody feministycznej” Julia Hartwig i tropiciel szmalcowników Jan Tomasz Gross, redagująca „Zeszyty Literackie” Barbara Toruńczyk i kilku publicystów „Gazety Wyborczej”. Podpisali się nawet autorzy zagraniczni: mój niegdysiejszy tłumacz Anders Bodegard i poeta Tomas Venclova (nie mylić z moją żoną). Jest wreszcie dwoje tegorocznych kandydatów do literackiej Nagrody Nobla: wspomniana już Tokarczuk i Adam Zagajewski. Aż się chce zawołać: – Noblesse oblige! Dawniej termin ten oznaczał, że szlachectwo zobowiązuje, w domyśle: do szlachetnego postępowania. Teraz znaczy mniej więcej tyle, że jak ktoś chce być nominowanym do Nobla, to musi podpisywać listy poparcia dla politycznie poprawnych inicjatyw. W przeciwnym razie tylko się obliże.

Najkonsekwentniej kroczy tą drogą Zagajewski. W sierpniu 2010 r. wspólnie z Ryszardem Krynickim zrezygnował z udziału w retrospektywnym spotkaniu poetów Nowej Fali. Dlaczego? Bo dowiedział się, że imprezie patronuje krakowski oddział Instytutu Pamięci Narodowej. „Uważamy, że ta badawczo-prokuratorska instytucja, zaangażowana, niekiedy bardzo hałaśliwie, w bieżące spory polityczne, nie jest idealnym mecenasem sztuki czy poezji” – napisali obaj panowie w oświadczeniu przesłanym mediom. Idealnym dla Zagajewskiego mecenasem sztuki czy poezji jest za to „Krytyka Polityczna”, całkowicie wolna od uwikłania w spory polityczne. Najwyraźniej, zdaniem poety, historycy z IPN stanowią większe zagrożenie dla demokracji niż dziarscy chłopcy i dziewczęta od Sławomira Sierakowskiego oraz ich zamaskowani koledzy z Niemiec. Wobec tak bardzo rozwiniętej czujności ideologicznej nie dziwi fakt, że Zagajewski jest regularnie wymieniany w gronie kandydatów do Nobla. Choć na samą nagrodę podobno nie ma szans. Za mało rewolucyjne te jego epifanie.

Pod listami poparcia dla „Krytyki Politycznej” w internecie normalni ludzie dają wyraz swoim rozczarowaniom: „Nie spodziewałem się tego po Skolimowskim”, „Szczepkowska, jak mogłaś?”... Prawdopodobnie dotąd nie mieli świadomości, jak od środka wyglądają artystyczne salony III RP. Wykorzenione z polskości, pełne pędu do kariery i kastowej lojalności. Jeszcze jeden powód, by przez budowę drugiego obiegu wytyczyć wyraźną granicę między tą szkółką konformizmu a autentyczną polską kulturą. Żeby obudzić sumienia, musi prysnąć czar salonów. Patriotyzm zobowiązuje!

czwartek, 1 grudnia 2011

Ponad 9 tys. odsłon bloga w listopadzie

W minionym miesiącu na moim blogu padł rekord odwiedzin: 9.120 odsłon. Dziennie blog był wyświetlany średnio 304 razy na 217 komputerach.

Ogółem od sierpnia 2006 r. odwiedzili mnie Państwo ponad 158 tys. razy, w tym blisko 100 tys. razy od kwietnia 2010 r.

Najczęściej wchodzono kolejno z Warszawy, Gdańska, Krakowa, Wrocławia, Katowic, Łodzi i Poznania, a spoza Polski: z Niemiec, USA, Kanady, Wielkiej Brytanii i Republiki Czeskiej.

Wszystkim Gościom serdecznie dziękuję za zainteresowanie i zapraszam ponownie.

środa, 30 listopada 2011

Matrioszka III RP

Po autorytetach ze stajni Adama Michnika pojawiły się autorytety „Krytyki Politycznej”. Miłosierdzie dla dawnych ubeków przeistaczało się we współczucie dla gejów, matek pragnących uśmiercić dziecko itd.

"Gazeta Polska Codziennie" 29 listopada 2011

W najbliższą środę Andrzej Wajda zacznie zdjęcia do długo zapowiadanego filmu o Lechu Wałęsie. – Co jest zachwycające w tym, czego Lech dokonał, to to, że wyszliśmy z tej opresji wolni i z życiem, co wcale nie było takie oczywiste – mówi słynny reżyser o transformacji ustrojowej w 1989 r. I ma rację. Mogliśmy przecież wyjść z tej opresji wolni i z życiem, ale nie wszyscy. Odpowiedzialni za komunistyczne zbrodnie funkcjonariusze SB i ich mocodawcy mogli trafić za kratki, a tajni współpracownicy stracić prawo do funkcjonowania w życiu publicznym. Nic takiego jednak nie nastąpiło.

Nowi Mojżesze

Czy w filmie Wajdy pojawi się wątek opisany przez Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka w głośnej książce „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”? Albo niewygodna prawda o Okrągłym Stole, od lat konsekwentnie poświadczana przez Krzysztofa Wyszkowskiego? Raczej nie, bo reżyser już dwa lata temu deklarował: – Co mnie dziś zasmuca i wzbudza złość, to ataki na wielkiego bohatera, jakim był Lech Wałęsa, przez ludzi, którzy są nikim w porównaniu z nim. Wygląda więc na to, że film będzie kręcony na kolanach wobec postaci „katolickiego Mojżesza”, jak określa Wałęsę autor scenariusza, Janusz Głowacki.

Znamienne, że niedawno obaj autorzy filmu – Wajda i Głowacki – podpisali się pod listem otwartym w obronie „Krytyki Politycznej”, oskarżanej o związki z lewackimi bojówkarzami z Niemiec, którzy zakłócili obchody Święta Niepodległości. Dążenie do ukrycia grzechu pierworodnego III RP zwykle idzie w parze z poparciem dla nowej lewicy. Zazwyczaj jest też równoznaczne z poparciem dla kolejnych partii politycznych, realizujących okrągłostołowy testament.

Struktura szkatułkowa

Gdyby potraktować serio postmodernistyczną naukę o literaturze, można by stwierdzić, że III RP przypomina powieść szkatułkową. To kilka odrębnych historii umieszczonych jedna w drugiej. Osobiście wolę jednak porównać obecny system kłamstwa do rosyjskiej matrioszki. Pamiętają państwo te popularne w okresie PRL pękate, kolorowe figurki? W środku jednej ruskiej baby tkwi druga, nieco mniejsza, wewnątrz tej drugiej jeszcze mniejsza – i tak w nieskończoność. Właśnie w ten sposób toczy się historia III RP. Gdy rządom Jana Olszewskiego czy Jarosława Kaczyńskiego udawało się rozbić jedną babę, z jej wnętrza natychmiast wyłaziła druga, bliźniaczo podobna. W miejsce Unii Demokratycznej powstawała Unia Wolności, a potem Platforma Obywatelska. Po autorytetach ze stajni Adama Michnika pojawiły się autorytety „Krytyki Politycznej”. Miłosierdzie dla dawnych ubeków przeistaczało się we współczucie dla gejów, matek pragnących uśmiercić dziecko itd. Na tej zdolności systemu kłamstwa do nieustannych „podmianek” polega jego trwałość.

IV RP musi powstać

Źródłem wszystkich patologii III RP – korupcji, degeneracji sądownictwa czy zaniku instynktu niepodległościowego na szczytach władzy – jest Okrągły Stół, przy którym wyselekcjonowana przez SB elita „Solidarności” dogadała się z komunistami. Kulminacją zła, które od tamtej pory spowalnia tryby państwa, była katastrofa smoleńska. Ale po Smoleńsku stało się też coś, czego rządząca nami matrioszka nie przewidziała. Wielu Polaków obudziło się z letargu i zaczęło tworzyć ruch społeczny, w którym słowa „Bóg, honor, ojczyzna” odzyskały zdolność jednoczenia. Kto wie? Być może prezydent Lech Kaczyński zginął po to, by skompromitowana przez służalcze media idea IV Rzeczypospolitej jednak się urzeczywistniła. Dzięki zaangażowaniu nas wszystkich – wyrwanych ze zobojętnienia i bezsilności.

W tym kontekście zmiany w Prawie i Sprawiedliwości, których jesteśmy dziś świadkami, nie są końcem świata. Nowy wiceprezes partii, Mariusz Kamiński, to – w odróżnieniu od Zbigniewa Ziobry – wiarygodny urzędnik państwowy. W głębi każdej matrioszki kryje się najmniejszy element, który już się nie rozkłada. Wierzę, że w końcu wspólnymi siłami – w polityce i kulturze – uda się go rozbić. W przeciwnym razie nadal będą powstawać hagiografie Lecha Wałęsy, a my we własnej ojczyźnie – jak był łaskaw stwierdzić Andrzej Wajda – będziemy nikim.

Fotorelacja z Białegostoku

Abp Edward Ozorowski wręcza nagrodę (fot. Teresa Margańska)
Medal z wizerunkiem Patrona
Prof. Dariusz Kulesza wygłasza laudację  (fot. Teresa Margańska)
Uroczystość zakończył koncert Chóru Akademickiego Uniwersytetu w Białymstoku
pod dyrekcją Edwarda Kulikowskiego (fot. Teresa Margańska)

Więcej zdjęć w serwisie Archidiecezji Białostockiej

wtorek, 29 listopada 2011

Nagroda Literacka im. Franciszka Karpińskiego wręczona

Poeta i publicysta Wojciech Wencel odebrał Ogólnopolską Nagrodę Literacką im. Franciszka Karpińskiego. Wyróżnienie po raz siedemnasty przyznał białostocki oddział Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”. Uroczystość odbyła się w auli Wydziału Filologicznego Uniwersytetu w Białymstoku.














Kapituła nagrody, której przewodniczącym jest metropolita białostocki abp Edward Ozorowski, w uzasadnieniu decyzji napisała o laureacie: „Wojciech Wencel otrzymuje wyróżnienie za poezję odważną, która przywraca literaturze istotne miejsce w życiu kulturalnym, religijnym oraz patriotycznym, za umiejętność głoszenia tematów trudnych w sposób odpowiedzialny, oryginalny oraz dojrzały”.

Abp Edward Ozorowski, gratulując nagrodzonemu poecie, podkreślił, że ma on odwagę mówić we współczesnym świecie wprost o tym, czym jest poezja i kim powinien być poeta. „Poeta w swojej twórczości łączy dwa światy. Ten, który widzimy i ten, do którego zmierzamy” - mówił Arcybiskup.

Odwołując się do słów laureata wypowiedzianych w jednym z wywiadów: „tam gdzie milczą władze powinni być poeci”, abp Ozorowski zauważył, że to odważne stwierdzenie winno wciąż mobilizować laureata do zabierania głosu w ważnych sprawach pięknym językiem poezji.

Uroczystą laudację wygłosił prof. Dariusz Kulesza. Przypomniał poetów i filozofów, którzy byli szczególną inspiracją dla poezji Wojciecha Wencla. Podkreślił, że na wzór Jacquesa Maritaina młody poeta z Gdańska jest piewcą dobra, prawdy i piękna – „poetą integralnym”. Mówiąc o tomiku wierszy zatytułowanym „Podziemne motyle”, prof. Kulesza stwierdził: „Wreszcie ktoś się do nas dobrał, do nas chrześcijan. W zbiorze tym autor zadaje czytelnikowi pytania: Jak to jest człowieku - wierzysz czy nie wierzysz? Jak to jest z tą twoją letniością? Pytasz się o swoją śmiertelność? A ja pytam Cię o twoją wiarę”.

Program wieczoru zakończyło wystąpienie Laureata, w którym podsumowując swoją dotychczasową twórczość poetycką, stwierdził m. in. : „Zawsze podkreślałem, że poezja ma sens nie wtedy, kiedy oddaje wyjątkowe doznania autora, lecz wówczas, gdy pomaga odbiorcom żyć piękniej, godniej i lepiej, odsłaniając duchowy wymiar ich codziennych doświadczeń”.

Nagrodę im. Franciszka Karpińskiego białostocki oddział Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana” przyznaje od 1995 r. Jej laureatami zostają osoby, których twórczość wyrasta z nurtu chrześcijańskiego. W poprzednich edycjach uhonorowani zostali m. in.: ks. Jan Twardowski, Ewa Lipska, Ernest Bryll, prof. Anna Świderkówna, prof. Irena Sławińska, prof. Teresa Kostkiewiczowa, prof. Stefan Sawicki. (...)

sobota, 26 listopada 2011

piątek, 25 listopada 2011

Drugi obieg to nie getto

Stowarzyszenie Twórców dla Rzeczypospolitej zeszło do podziemia. Dosłownie – po schodach prowadzących do warszawskiego klubu Hybrydy.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 23 listopada 2011

W sobotę 12 listopada odbył się tam panel dyskusyjny „Pisarze, o których nie trzeba głośno mówić”, zorganizowany w ramach cyklu „Jakie elity dla Rzeczypospolitej?”. Było bardzo ciekawie. Prowadzący debatę Marek Nowakowski przedstawił skomplikowane losy Józefa Mackiewicza, Jacek Bartyzel mówił o mechanizmie wykluczeń we francuskim życiu literackim, a Maciej Urbanowski opowiedział o problemach z recepcją twórczości Ferdynanda Goetla. Ponadto wystąpili: Andrzej Dobosz, Wawrzyniec Rymkiewicz, Bronisław Wildstein i Rafał Ziemkiewicz. Kilka praktycznych uwag dorzucił też autor niniejszego felietonu.

Kluczowa okazała się kwestia: czy warto dzisiaj zawracać sobie głowę mentalnością salonów? Opisywać ją, ośmieszać, próbować zmienić drogą argumentów, perswazji czy prowokacji. Według mnie, czas na podejmowanie takich heroicznych wysiłków minął już dawno. Teraz należy cierpliwie budować w podziemiu nowy, oparty na prawdzie, porządek polskiej kultury: hierarchie, instytucje, wydawnictwa, system komunikacji z odbiorcami. Po Smoleńsku setki tysięcy Polaków odczuły silną potrzebę kontaktu z niezależną kulturą. Dla nich musimy nakreślić czytelną mapę wartości. Atrapa kultury III RP, zaprojektowana w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Krytyce Politycznej” czy Instytucie Adama Mickiewicza, powinna zniknąć z naszego widnokręgu nawet jako negatywny punkt odniesienia.

Przedstawiony przeze mnie w Hybrydach zarys tej koncepcji wywołał polemikę Bronisława Wildsteina, który stwierdził – mówiąc w dużym skrócie – że nie możemy zamykać się w getcie. Miło mi, że potrafimy pięknie się różnić. Z tym że w tej kwestii to ja mam sto procent racji. Bo co to za termin: „getto”? W getcie wegetują niewolnicy, którzy muszą respektować zasady narzucone przez okupanta. Zwykle robią to niechętnie, ale nie stać ich na twórcze porywy ducha. W drugim obiegu jesteśmy wolni. Według własnych zasad tworzymy kulturę narodową, która w przyszłości zastąpi obecną atrapę. Kto mówi „getto”, posługuje się narzuconym językiem, bo zakłada, że centrum istnieje gdzie indziej. Ale serce polskiej kultury jest tylko jedno, bez względu na to, czy aktualnie pobudza do życia dziesięć osób, czy dziesięć milionów. To serce bije dziś w podziemiu.

Przekonanie, że trzeba mówić do ogółu Polaków, to szkodliwa naiwność. Doskonałym przykładem skutków takiej strategii jest historia „Rzeczpospolitej”. Zanim Paweł Lisicki został odwołany z funkcji redaktora naczelnego, przez kilka lat wprowadzał dwubiegunową wizję debaty publicznej: po jednej stronie „Gazeta Wyborcza”, po drugiej – jego dziennik. Żeby wspiąć się na poziom Adama Michnika, publicyści „Rzepy” zazwyczaj musieli stanąć na głowach „moherów”, „pisowskiego ludu” czy „smoleńskich mistyków”. Do dziś mam na czole odciski ich włoskich butów. Tylko najwyżsi wzrostem, jak Rafał Ziemkiewicz, byli w stanie polemizować, stojąc na ziemi. Jednocześnie dział kultury regularnie raczył czytelników entuzjastycznymi tekstami o gwiazdach III RP w rodzaju Zygmunta Baumana albo promował DVD o satanistycznej grupie Marilyn Manson. W ten sposób „Rzeczpospolita” nie tylko legitymizowała atrapy debaty publicznej i kultury, ale również tłumiła świadomość niepodległościową. Najwyraźniej Lisicki miał nadzieję, że dzięki manifestowaniu zdolności do „chłodnego namysłu” i deptaniu „ekstremistów” zachowa posadę. Stało się inaczej, bo dla władców III RP „Rzepa” od początku była... gettem. Przez kilka lat pozwalano jej publicystom wyznaczać standardy gettowego myślenia, a gdy osiągnęli małą stabilizację, odwołano ich z zarządu getta i kazano wracać do prac fizycznych.

Nie tylko im chcę dziś powiedzieć, że dla życia w getcie istnieje alternatywa. To drugi obieg, w którym nie trzeba się użalać nad sobą, bo jest się w centrum polskiej kultury. Zamiast żebrać o ochłapy wolności z okrągłego stołu, można odnaleźć pełnię wolności i godności w wiecznej wspólnocie. Jedynie cywilizacja polska, silniejsza od systemu iluzji, może wybudzić z letargu bawiące się dziś nad Wisłą dzieci postmodernizmu. Na kompromisach z III RP jej nie zbudujemy.

środa, 23 listopada 2011

Archeologia

Kolejny wiersz z tomu "De profundis" z muzyką Mariusza Dubrawskiego. Śpiewa Robert Cieśla (tenor).

wtorek, 22 listopada 2011

Gdzie kupić "De profundis"?

Wszystkich zainteresowanych kupnem mojego tomu wierszy informuję, że obecnie jest on dostępny głównie w księgarniach internetowych (linki na pasku z prawej). Polecam zwłaszcza księgarnię poczytaj.pl, w której ofercie znajduje się wiele interesujących pozycji historycznych i literackich. "De profundis" można też zamówić telefonicznie w Wydawnictwie Arcana: tel. 12 429-56-29.

sobota, 19 listopada 2011

Wiersze wracają pod strzechy

O modlitwie poety, zwykłych czytelnikach i polskiej misji z Wojciechem Wenclem rozmawia Szymon Babuchowski.

fot. Tomasz Gołąb/GN


"Gość Niedzielny" nr 46/2011

Odebrałeś właśnie Nagrodę im. Józefa Mackiewicza za tom „De profundis”, w całości poświęcony Polsce. Nie masz ochoty zagrać na nosie krytykom, którzy widzieli w Tobie nekrofila?

– Już nie gram nikomu na nosie. Znudziło mi się. Choć oczywiście czuję satysfakcję, że doceniono właśnie „De profundis”, a werdykt był jednogłośny. Ten tom od momentu wydania miał wielu entuzjastów, ale też sporo wrogów. Przyjmowałem to jednak spokojnie. Pomagało mi rozeznanie duchowe, że to, co robię, jest sprawą Bożą.

Pisanie wierszy to sprawa Boża?

– Te wiersze były poprzedzone modlitwą, poszukiwaniem potwierdzenia w Bożym słowie. Jeszcze dwa lata temu nie uwierzyłbym, że będę kiedyś pisał o Katyniu, Wołyniu, powstaniu warszawskim. Język poezji narodowej wydawał mi się kompletnie zużyty. Jednak w lutym 2010 r. zaczęły mnie prześladować intensywne obrazy polskości. Jako pierwszy powstał wiersz „Polska ścięta mrozem”. A potem był Smoleńsk i pojedyncze obrazy zamieniły się w lawinę.

Poeta łatwo może uwierzyć, że ma misję do spełnienia. Nie widzisz w tym niebezpieczeństwa?

– Niebezpiecznie robi się w momencie, gdy zaczynamy projektować przyszłość. Zdarzało mi się myśleć w ten sposób w młodości. Teraz staram się dobrze wypełniać swoje powołanie, być solidnym rzemieślnikiem. Interesują mnie najbliższe 24 godziny. Nie rozstrzygam, co się wydarzy później. Dziś jestem gotowy przyjąć każdy scenariusz, jeśli będzie miał Boże błogosławieństwo.

Myślę, że trudno będzie to przyjąć komuś, kto nie jest tak jak Ty zanurzony w chrześcijaństwie. Czy taki ktoś również może być czytelnikiem Twoich wierszy?

– Oczywiście! Mówimy tu o duchowym doświadczeniu piszącego. To bardzo intymne, trochę się nawet tego wstydzę. Ale przecież napisany wiersz jest już własnością nie autora, tylko czytelnika. Może on odnajdować w poezji, co chce. Wśród tych, którym podoba się „De profundis”, jest wielu ludzi odległych od Kościoła. Myślę, że porusza ich wizja polskości wpisana w te wiersze. Polskość jako doświadczenie starcia idealizmu, umiłowania wolności, z bezwzględną machiną historii.

Ale ta polskość jest też problemem dla wielu czytelników, dla których „poezja narodowa” to pojęcie z jakiegoś totalnego lamusa.

– Przez lata nauczyłem się, że przekonywanie kogokolwiek do elementarnych wartości naszej cywilizacji nie ma sensu. To tak, jakby komuś, kto utrzymuje, że koń ma dwie nogi, mówić: „Wiesz, on ma naprawdę cztery nogi. Rozumiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale spróbuj”. Przez setki lat poezja służyła wspólnocie. Była ważna, jeśli ludzie odnajdowali w niej coś, co ich łączyło, dodawało siły i nadziei. W tym względzie nic się nie zmieniło. Literatura jest ciągłością, biegną w niej różne ścieżki, które domagają się kontynuacji, dialogu z poprzednikami. Zerwanie tej ciągłości zabija literaturę.

Tyle że ta ciągłość już została zerwana. Sam napisałeś o Polsce: „brakuje mi słów by przywrócić/ cię współczesnej poezji”.

– Została zerwana w języku nowoczesnej poezji, ale wciąż istnieje między dawnymi i dzisiejszymi Polakami. Nieustannie „patrzą na nas jak w lustro wierne oczy poległych”. Uświadomienie sobie wspólnej wartości, jaką jest ojczyzna, może przywrócić literaturze doświadczenie polskości, ożywić je także w języku. Samo ukazanie dramatycznego paradoksu „braku słów” przy istnieniu więzi między pokoleniami jest już próbą odbudowy poezji narodowej.

Kim są odbiorcy tej poezji?

– Z jednej strony ludzie starsi: kombatanci AK, wygnańcy z Wołynia, osoby naznaczone wspólnotową historią, które dotychczas nie znajdowały swoich doświadczeń w nowej poezji. Z drugiej – młodzi ludzie, w których po Smoleńsku obudził się patriotyzm. Ci sami, którzy zapalają znicze na grobach żołnierzy wyklętych, słuchają De Press, chodzą do Muzeum Powstania Warszawskiego. Przedstawicieli obu tych grup spotykam podczas wieczorów autorskich. Wielu należy do Klubów „Gazety Polskiej”. Jest jeszcze trzecia grupa czytelników – tradycyjna polska inteligencja: konserwatywni profesorowie, nauczyciele, urzędnicy z mniejszych miast. Niektóre spotkania na długo zapadają w pamięć: słuchając tych wierszy, ludzie potrafią płakać ze wzruszenia. Dla poety nie ma większej nagrody.

Czy to znaczy, że w „niepoetyckich” czasach udało Ci się znaleźć niszę, w której zwykli ludzie ciągle pragną poezji?

– Zdecydowanie tak. Dzięki „De profundis” na nowo uwierzyłem, że poezja może trafiać „pod strzechy” i podnosić ludzi na duchu. Literackie salony w ogóle przestały mnie interesować. Czuję się trochę jak autor obrazów, które są kupowane i wieszane na ścianach prywatnych mieszkań. Często słyszę: „Pisze pan dokładnie to, co ja czuję, tylko nie potrafię tego wyrazić”.

Ale czy ci sami czytelnicy doceniliby Twoje wcześniejsze tomy: „Ziemię Świętą” albo poemat „Imago mundi”? Może po prostu przyciąga ich polski temat, a nie walory literackie?

– Myślę, że to nie tylko kwestia tematu, bo amatorskiej, okolicznościowej poezji patriotycznej jest przecież bardzo wiele. Niemniej „De profundis” rzeczywiście cieszy się dużo większą popularnością niż moje wcześniejsze tomy. Nie wymagam od swoich czytelników, by czytali wszystko, co napisałem. Są jednak i tacy, którzy pod wpływem wierszy o Polsce trafili na trop „Ziemi Świętej” czy „Imago mundi”. Na spotkaniach szczególnie gorąco przyjmowane są moje dawne wiersze w klimacie „rodzinnym” – o domu, żonie, dzieciach.

Czy dawne i nowe wiersze splatają Ci się w jakąś całość?

– Związek jest bardzo ścisły. Wystarczy porównać metaforykę ziemi, motyw podziemnego „napędu istnienia”, sposób widzenia umarłych. Często po wielu miesiącach zauważam konsekwencję kluczowych motywów, które powracają jakby same z siebie. Myślę, że istotą mojego pisania jest budowanie przestrzeni metafizycznej, wyznaczanie stref sacrum i profanum, identyfikowanie drzew, wzgórz, przedmiotów. Dawniej opisywałem w ten sposób moją najbliższą okolicę, teraz podobnie piszę o Polsce, tej wiecznej – z Wileńszczyzną, Wołyniem i Podolem.

Myślisz, że Polska ma w historii szczególne zadanie do wypełnienia?

– Mickiewicz uważał, że Polacy są powołani do niesienia ducha wolności innym narodom. Środowisko międzywojennego „Prosto z mostu” głosiło, że Polska musi się stać ośrodkiem cywilizacji chrześcijańskiej, promieniującej na całą Europę. Św. Faustyna usłyszała od Chrystusa: „Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli Mojej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Moje”. Wreszcie bł. Jan Paweł II podkreślał: „Europa potrzebuje Polski. Kościół w Europie potrzebuje świadectwa wiary Polaków”. Tylu proroków naraz nie mogło się mylić.

Leksykon kuriozów

„Jesteś tym, co jesz” – głosi stare, mądre przysłowie.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 46/2011

W XXI wieku większość chrześcijan zdaje już sobie sprawę z tego, na jakim świecie żyje. Współczesna cywilizacja niemal codziennie stawia nas wobec praktyk radykalnie sprzecznych z nauką Chrystusa. Walka z wiatrakami śmierci, takimi jak aborcja czy eutanazja, zmusza nas do zachowania powagi. Trudno żartować, gdy gra toczy się o ludzkie życie. Jednak każdy z nas spotyka się na co dzień również z sytuacjami groteskowymi, symptomatycznymi dla dzisiejszej obyczajowości. Aby wychwycić te absurdy, nie trzeba wielkiej wiary. Wystarczy odrobina zdrowego rozsądku. W przerwie między jedną a drugą odsłoną walki z wiatrakami postanowiłem sporządzić leksykon zjawisk, które w mniejszym stopniu mnie smucą. Za to bardzo śmieszą.

Biała kawa, czyli konsumpcjonizm. Ilekroć jestem w kawiarni, kelnerka proponuje mi gigantyczny kubek z mlekiem i syropem. Podobno także z domieszką kawy, tyle że nijak nie da się tego zweryfikować. Ponieważ mlekiem opiłem się w dzieciństwie i akurat nie cierpię na kaszel, informuję, że chodziło mi o coś innego. Wówczas kelnerka mozolnie nastawia ekspres, jednocześnie podtykając mi pod nos mleko i cukier. Gdy mówię: – Dziękuję, to niepotrzebne, ona robi wielkie oczy. – To znaczy nie chce pan mleka? – upewnia się, jakby czarna kawa była czymś w rodzaju wyciągu z kwiatu paproci. Oto znak naszych czasów. Dawniej napój z ziaren kawowca kojarzył się z „małą czarną”, dzisiaj obowiązkowo musi być „duży biały”. Oczywiście, o gustach się nie dyskutuje, ale mam wrażenie, że jeszcze kilka lat temu proporcje między amatorami kawy czarnej a miłośnikami białej były wyrównane, z lekką przewagą tych pierwszych. Dziś większość konsumentów wybiera kawę ze wszystkimi możliwymi dodatkami w myśl zasady „Więcej znaczy lepiej”. A tradycjonalista, który naprawdę wie, czego chce, w kawiarni czuje się jak intruz.

Sushi nad Wisłą, czyli multikulturalizm. Jak można nie widzieć nic śmiesznego w globalnej karierze sushi, pozostaje dla mnie tajemnicą. Charakterystyczna, ściśle związana z egzotyczną kulturą potrawa w ostatnich latach stała się ulubionym przysmakiem także nad Wisłą. Kochani Polacy! Nie to, żebym kwestionował wrażliwość waszych podniebień, choć osobiście nie gustuję w surowej rybie z oceanu. Zastanawia mnie tylko łatwość, z jaką mieszkaniec współczesnej cywilizacji składa własne menu z elementów różnych, często sprzecznych ze sobą kuchni. „Jesteś tym, co jesz” – głosi stare, mądre przysłowie. Czy to znaczy, że wcinając sushi, stajemy się Japończykami? Gorzej. Wychowani w radykalnie odmiennej kulturze, zamieniamy się w hybrydy pozbawione spójnego obrazu świata. Miszmasz w żołądach przekłada się na brak konsekwencji w myśleniu i tłumi poczucie tożsamości, a to już nie przelewki. Może więc, moi drodzy, mimo wszystko wrócicie do śledzia w oleju? W naszym wspólnym, dobrze pojętym interesie. Śledź też ryba i to wyrazista w smaku, a nie mdła jak marzenie o wielkim świecie.

Kościotrup w czapce, czyli moda. Umówmy się: chudy facet w czapce, siedzący w ogrzewanym pomieszczeniu, wygląda głupio. Bo niby do czego mu ta czapka? Zimno mu w uszy czy jak? Jeszcze głupiej wygląda chudy facet w czapce, siedzący w ogrzewanym pomieszczeniu i jedzący sushi. Ten nie tylko razi estetycznie, ale także kulturowo, bo sushi wykorzenia, i moralnie, bo je się zawsze z odkrytą głową. Niestety, świat mody rządzi się dziś własnymi prawami. Pół biedy z modelkami płaskimi jak opłatek, ale zniewieściali mężczyźni, poprzebierani w za ciasne wdzianka ze zwisającymi paseczkami, wyglądają jakby odgrywali jakiś happening. A najśmieszniejsze, że żaden z popularnych projektantów nie przejmuje się potrzebami i gustami tzw. zwyczajnych ludzi. Zupełnie jak artysta po Akademii Sztuk Pięknych, wystawiający instalacje wideo. Albo reżyser teatralny, robiący z Hamleta geja. Oglądając dzisiejsze wykwity mody, sztuki i teatru, zawsze myślę o znajomym małżeństwie krawców, którzy szyją księżom sutanny na miarę. Na tle współczesnych projektantów to artyści z krwi i kości!

Jesteśmy sławni, czyli celebrytyzacja. Najpierw sądziłem, że odgrywają swoje role dla śmiechu, autoironicznie, żeby przestała ich szantażować własna próżność. Ale odkąd Marcin Meller publicznie nazwał się celebrytą, szczęka mi opadła. Oni tak poważnie, w przekonaniu, że dziś można być autorytetem, nie osiągnąwszy absolutnie nic wartościowego. Niestety, jest to słuszne przekonanie. Pół narodu ogląda „Śniadanie mistrzów”, a w kolorowej prasie śledzi epizody „z życia gwiazd”. A później przenosi prezentowany tam wzór relacji na całkiem poważne dziedziny życia publicznego: Kościół, politykę, kulturę. Dla ofiar celebrytyzacji biskup staje się sąsiadem, któremu zazdroszczą samochodu. Polityka oceniają po jakości butów. A poetę nazywają „pucułowatym ministrantem” tylko dlatego, że ma lekką nadwagę i pisze felietony do „Gościa Niedzielnego”. OK. Może i poeta powinien postawić na sport, ale wtedy stałby się chudym facetem, zacząłby nosić czapkę w ogrzewanym pomieszczeniu i konsumować sushi. Niechybnie przestałby pisać wiersze i zostałby celebrytą, a tego – proszę mi wierzyć – nie znieśliby nawet czytelnicy tabloidów.

piątek, 18 listopada 2011

Patriotyzm bezobjawowy

Dawniej obowiązywała zasada: co w sercu, to na języku, a także w gestach i na sztandarach. Dziś wprowadza się całkowity zakaz ujawniania tradycyjnego systemu wartości. Dlaczego?

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 16 listopada 2011

Podczas Euro 2012 polscy piłkarze będą występować bez orła na piersi. Taką decyzję podjął PZPN w porozumieniu z firmą Nike. Kibice się burzą i żądają przywrócenia polskiego godła na reprezentacyjnych koszulkach. Wiadomo – faszyści. Natomiast ludzie cywilizowani cierpliwie tłumaczą, że tożsamość narodową należy nosić w sercu. Nie wyjaśniają tylko, co mają zrobić kadrowicze o imionach Eugen czy Damien, którzy w sercu przechowują głównie oszczędności. Wraz z wizerunkiem orła znika jedyny element identyfikujący ich z Polską.

Florent Dumont, globalny menadżer firmy Nike, próbuje nas przekonać, że nic się nie stało. – Wiedząc, że polska historia nierozłącznie związana jest z "Solidarnością", z powstaniami i dumą narodową, staraliśmy się działać tak, aby te wspaniałe wartości oddać w naszym sprzęcie – zapewnia z uśmiechem. Ale sprzęt jaki jest, każdy widzi. Przynajmniej ja nie zauważyłem husarskich skrzydeł przyczepionych do rękawów.

Tożsamość narodowa futbolistów to nie pierwsza wartość, którą ludzie cywilizowani zamierzają uwięzić w komorze sercowej. To samo dotyczy uczuć patriotycznych przeciętnych Polaków. Gdy tylko chcemy je wyrazić publicznie, składając hołd ofiarom katastrofy smoleńskiej czy idąc w Marszu Niepodległości, natychmiast pojawia się stadko celebrytów informujące, że jesteśmy jacyś nienormalni, ponieważ prawdziwy patriota swoją miłość do ojczyzny skrywa w sercu. Podobno oni tak robią i właśnie dlatego ich patriotyzm jest trudny do zauważenia. A stosując terminologię medyczną – bezobjawowy.

Identycznie jest z wiarą chrześcijańską. Bywa tolerowana, dopóki nie bronimy krzyża w przestrzeni publicznej, nie uczestniczymy w procesji Bożego Ciała, nie żegnamy się przed jedzeniem i nie dajemy się namówić na golonkę w piątek. Gdy się na to decydujemy, musimy znosić agresję pijanego motłochu, happeningi Pana Motyla albo ironiczne komentarze celebrytów, zgodnie twierdzących, że autentyczny chrześcijanin nie obnosi się ze swoją wiarą, lecz magazynuje ją – no gdzie? – oczywiście w sercu.

Dawniej obowiązywała zasada: co w sercu, to na języku, a także w gestach i na sztandarach. Dziś wprowadza się całkowity zakaz ujawniania tradycyjnego systemu wartości. Dlaczego? Według projektantów nowego wspaniałego świata, manifestowanie patriotyzmu i wiary jest narzędziem poniżania innych. Prawdopodobnie chodzi o poniżanie kosmopolitów, kosmonautów i kosmitów. W każdym razie wszystko, co dla nas najcenniejsze, powinno do końca naszych dni pozostać w centralnym narządzie układu krwionośnego i nie ma prawa pokazać się na spacerniaku. W sercu robi się strasznie ciasno. Tylko czekać, aż skończy się to zawałem.

Są jednak ideologie i wierzenia, które w sercu zdecydowanie się nie mieszczą i muszą być wylewane na zewnątrz. To społeczny tumiwisizm, globalizm, ateizm, satanizm, antyklerykalizm, współczucie dla emerytowanych esbeków i tajnych współpracowników oraz miłość do gejów. Jak się okazuje, tylko ludzie cywilizowani mogą odkręcać kurek swego serca i wylewać uczucia w formie parad równości, listów otwartych, a nawet ustaw sejmowych. Najwyraźniej ich manifestacje nikogo nie ranią ani nie poniżają.

Mimo wszystko uważam, że nie warto przechodzić na patriotyzm bezobjawowy. W świecie coraz powszechniejszej aksjologicznej amnezji należy wziąć przykład z najbardziej świadomych mieszkańców Macondo z powieści Sto lat samotności Gabriela Garcii Marqueza (marksisty, który prozą potrafił czasem napisać coś sensownego). Chroniąc naród przed całkowitym zanikiem pamięci, musimy pędzelkiem umoczonym w farbie podpisywać pomniki narodowych bohaterów: prawda, odwaga, wierność.

Ponieważ jednak może nadejść dzień, kiedy ludzie będą rozpoznawać wartości po napisach, ale zapomną ich przeznaczenia, należy rozszerzyć tę praktykę. W Warszawie przy Krakowskim Przedmieściu postawić tablicę z tekstem: „To jest niepodległość, trzeba o nią zabiegać, żeby jej nie stracić”. Na każdej z granic umieścić napis: „Polska jest wspólnotą żywych i umarłych”, a na Jasnej Górze inny, nieco większy: „Bóg istnieje”.

Pisarze, o których nie trzeba głośno mówić

W sobotę 12 listopada w warszawskim klubie „Hybrydy” wziąłem udział w panelu dyskusyjnym z cyklu „Jakie elity dla Rzeczypospolitej?”






Debatę zatytułowaną „Pisarze, o których nie trzeba głośno mówić”, zorganizowaną przez Stowarzyszenie Twórców dla Rzeczypospolitej, poprowadził Marek Nowakowski. Przewodniczący kapituły Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza przedstawił skomplikowane losy autora „Drogi donikąd” i przeczytał bardzo ciekawe fragmenty swojej autobiografii literackiej, ukazujące mentalność peerelowskich salonów. Jacek Bartyzel mówił o mechanizmie wykluczeń w życiu literackim na Zachodzie, a Maciej Urbanowski opowiedział o problemach z recepcją twórczości Ferdynanda Goetla. Ponadto wypowiadali się m.in. Andrzej Dobosz, Wawrzyniec Rymkiewicz, Bronisław Wildstein, Rafał Ziemkiewicz oraz niżej podpisany. Zapis mojego wystąpienia w formacie mp3 można odsłuchać lub ściągnąć z TEJ STRONY.

Autorem prezentowanych wyżej zdjęć z panelu jest Tomasz Michalak.

czwartek, 17 listopada 2011

Multimedia

Kulturalny wieczór z Jedynką: Poeta spraw fundamentalnych. X edycja Nagrody im. Józefa Mackiewicza. Z laureatem Wojciechem Wenclem oraz przewodniczącym kapituły Markiem Nowakowskim rozmawia Ewa Heine. Zapis audycji wyemitowanej 16 listopada 2011 r. godz. 23.25. POSŁUCHAJ W SERWISIE POLSKIEGO RADIA

Nagroda Mackiewicza dla Wojciecha Wencla. Mówią: Rafał Ziemkiewicz, Jacek Bartyzel, Wojciech Wencel, Bronisław Wildstein. Materiał zrealizowany przez telewizję internetową RAZEM.TV. LINK DO NAGRANIA

Wojciech Wencel: Największym autorytetem jest dla mnie Ojciec. Zrozumiałem to po Jego śmierci. Materiał zrealizowany przez telewizję internetową RAZEM.TV. LINK DO NAGRANIA

Ivan Martin Jirous R.I.P.

Dziesiątego listopada w Pradze zmarł w wieku 67 lat wybitny czeski poeta, jeden z dziewięciu byłych więźniów reżimu komunistycznego, którzy w 2008 roku użyczyli swojego głosu do nagrania mojej „Drogi Krzyżowej”.





Jirous, powszechnie znany jako Magor, to legenda podziemia w Czechosłowacji. Studiował historię sztuki na Uniwersytecie Karola, ale ze względu na antykomunistyczne poglądy został pozbawiony prawa do wykonywania zawodu. Pracował jako nocny stróż i ogrodnik, jednocześnie budując podziemny ruch kulturalny. Podpisał Kartę 77, wiersze publikował w drugim obiegu i w pismach emigracyjnych. Był kierownikiem artystycznym zespołu Plastic People of the Universe, któremu w czasach komunizmu organizował nielegalne koncerty. Wielokrotnie skazywany za „działalność wywrotową” i „pasożytnictwo”, w sumie spędził w więzieniach ponad osiem lat.

W 2008 roku Magor wraz z ośmioma innymi byłymi więźniami politycznymi zgodził się nagrać interpretację mojego tekstu „Drogi Krzyżowej”. Słuchowisko „Křížová Cesta. Velké Pátky 20. století" było emitowane przez Czeskie Radio i zostało wydane na płycie CD. Po premierze w Instytucie Polskim w Pradze, dzięki pośrednictwu moich przyjaciół: Miloša Doležala i Josefa Mlejnka, miałem okazję poznać Magora osobiście.

Requiescat in Pace.

Przywrócić pojęciom ich pierwotne znaczenia

Dwie recenzje „De profundis” w nowym numerze „Arcanów”


Tak. Chodzi o honor. A także o kilka innych pojęć, którym odebraliśmy sens. Także o słowo „ojczyzna”. Także o słowo „Bóg”. Rozumieć wiersz w taki właśnie sposób: jako narzędzie przywracania słowom ich „wygłosu pierwszego” (jak by powiedział Norwid). (...) W każdej sytuacji Wencel wchodzi w słowo swym wielkim poprzednikom, uczestniczy w rozmowie. Bywa polemiczny, apologetyczny, empatyczny, jeszcze raz mocno podkreślając dialogowy charakter literatury, jej nieuchronne, życiodajne zakorzenienie w przeszłości. (...)

(Grzegorz Rapcia, „Honor”)

(...) Teraz potrzebny jest patos, nie wszędobylska ironia. Temu były poświęcone ostatnie, „ciemne” księgi herbertowskie i ich przesłanie – postulat przywrócenia pojęciom pierwotnego znaczenia. Inaczej nie będziemy mieli narzędzia do opisu realnego świata: „Trzeba rozrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości” (Stefan Żeromski, III akt dramatu „Sułkowski”). Wojciech Wencel tomem „De profundis” staje w jednym szeregu obok naszych największych mistrzów metafory i mowy wiązanej – obrońców pamięci, ojczyzny i wolności. To głos czysty jak źródlana woda. Jeden z najważniejszych i najdonioślejszych głosów polskiej poezji ostatniej dekady.

(Jerzy Gizella, „Poeta wolność ubezpieczający”)

Więcej w 101. numerze dwumiesięcznika "Arcana" (dostępnym w empikach).