czwartek, 30 czerwca 2011

„De profundis” nominowane do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza

Mój tom wierszy znalazł się wśród dziesięciu książek wskazanych w tym roku przez jury.

Nagroda Literacka im. Józefa Mackiewicza przyznawana jest od 2002 roku za książki odznaczające się wybitnymi walorami literackimi oraz tematyką ważną kulturowo, społecznie lub politycznie. Zwycięzca otrzymuje statuetkę z popiersiem patrona, medal z cytatem: „Jedynie prawda jest ciekawa”, a także 10 tys. dolarów. Wręczenie nagrody ma miejsce tradycyjnie 11 listopada w Warszawie.

W skład kapituły wchodzą: Marek Nowakowski (przewodniczący), prof. Jacek Bartyzel, dr Tomasz Burek, Jan Michał Małek, Stanisław Michalkiewicz, prof. Jacek Trznadel, prof. Maciej Urbanowski, Zbigniew Zarywski i Rafał Ziemkiewicz.

Pełna lista tegorocznych nominacji:

„Papierowa rewolucja” Justyny Błażejowskiej (wyd. Instytut Pamięci Narodowej), „Życie poza nawiasem” Stanisława Chyczyńskiego (wyd. Temat), „Wojna kultur i inne wojny” Agnieszki Kołakowskiej (wyd. Fundacja św. Mikołaja), „Historia filozofii politycznej” W. Juliana Koraba-Karpowicza (wyd. Marek Derewiecki), „Śmierć rycerza na uniwersytecie” Mateusza Matyszkowicza (wyd. Fundacja św. Mikołaja), „Człowiek rośnie cicho” Kazimierza Nowosielskiego (wyd. Bernardinum), „Z cienia” Sebastiana Reńcy (wyd. Fronda), „Wieczny Grunwald” Szczepana Twardocha (wyd. Narodowe Centrum Kultury), „De profundis” Wojciecha Wencla (wyd. Arcana), „Wiślany szlak” Janusza Węgiełka (wyd. Regionalne Towarzystwo Powiślan).

„De profundis” to czwarta moja książka dostrzeżona przez jury. W poprzednich edycjach do nagrody nominowane były tomy poetyckie: „Oda chorej duszy”, „Ziemia Święta” i „Imago mundi”.

piątek, 24 czerwca 2011

Szkoła charakterów

Inwestują Państwo w tzw. sztukę współczesną? Ja też nie. Choćby dlatego, że trudno ją zmieścić w mieszkaniu.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 22 czerwca 2011

Dawniej artyści malowali obrazy, które można było powiesić na ścianie. Dzisiaj tworzą instalacje złożone z elementów siłowni, wypchanych zwierząt albo weków z hostiami i kiełbasą. Ewentualnie sami występują jako dzieła sztuki, np. ucharakteryzowani na łysą śpiewaczkę operową i zamknięci w klatce. Nawet gdyby ktoś kupił sobie taką instalację, nie starczyłoby mu środków na jej utrzymanie. Bo oprócz czyszczenia klatki musiałby wyżywić artystę.

Tak samo jest z większością tzw. poetów nowoczesnych, którzy programowo nie piszą dla ludzi, tylko dla krytyków. Na siłę szukają nowych, zaskakujących konstrukcji językowych. Pragną „powiedzieć to inaczej”, chociaż nie bardzo wiedzą, co chcą powiedzieć. Krajobraz za oknem interesuje ich średnio, Bóg i wspólnota wcale. Nie chodzi im o wypowiedzenie prawdy o świecie ani o wywołanie wzruszenia. Marzą wyłącznie o oryginalności. No i są oryginalni, tyle że jednakowo. Ich wiersze sprawiają wrażenie, jakby pisał je ten sam pozbawiony właściwości kuglarz.

Obawiam się, że ani klasycyzujący Zbigniew Herbert, ani słynący z neologizmów Bolesław Leśmian nie zaprzątali sobie głowy kwestią oryginalności. Punktem wyjścia było dla nich doświadczenie, a nie język. Doświadczenie przefiltrowane przez mit czy wyobraźnię, ale pierwotne, dotykające tajemnicy istnienia. Właśnie z tego indywidualnego odczucia świata bierze się oryginalność w sztuce. Reszta jest rzemiosłem wykonywanym lepiej lub gorzej, zależnie od technicznej sprawności. A ponieważ mamy takie doświadczenia, jacy jesteśmy, podstawowe znaczenie dla sztuki ma jakość naszego życia. Żeby tworzyć wielkie dzieła, trzeba jednocześnie tworzyć siebie. Nie w sensie dosłownym, stylizując się na eksponat w galerii, lecz w sensie moralnym, troszcząc się o pokorę, bezinteresowność i wewnętrzną siłę. Miał tego świadomość redaktor „Prosto z mostu” Stanisław Piasecki, kiedy twierdził, że „do wielkości istotnej, wielkości prawdziwej nigdy talent nie wystarczy – do wielkości takiej dochodzi się dopiero przez charakter”.

Charakter to nie charakteryzacja. Nie da się go wypożyczyć z teatralnego magazynu. Trzeba być człowiekiem integralnym, zanurzonym w Bogu i historii, świadomym obowiązków wobec bliskich i narodu, często dokonującym wyborów bolesnych dla własnego „ja”. W 1920 r. Jacques Maritain pisał: „Trzeba, aby artysta przemyśliwał noce, by się oczyszczał bez ustanku, aby opuszczał dobrowolnie dziedziny urodzajne dla dziedzin bezpłodnych i pełnych niebezpieczeństwa”. Podobnie ujmował to Andrzej Trzebiński, poeta i redaktor okupacyjnego pisma „Sztuka i Naród”: „Stwarzanie wielkiej kultury kosztuje. Kultura rodzi się w bólu i bohaterstwie. (...) Po scenie, na której rozgrywa się kultura, rozrzucone są gwoździe i szkło rozbite. Każdy krok rani do krwi”.

Piasecki marzył o „szkole charakterów”, którą „stworzy nadchodząca epoka”. Trzebiński zapowiadał nadejście „pokolenia dramatycznego”, które po II wojnie światowej zbuduje potęgę polskiej kultury. Pokolenia artystów zdolnych do wyłuskiwania z historycznych zdarzeń „czystej, wysokogórskiej atmosfery grozy metafizycznej”, potrafiących wznieść się ponad osobiste lęki i sztampową martyrologię. Pierwszy z tych odnowicieli kultury został rozstrzelany w 1941 r. w Palmirach, drugi dwa lata później w centrum Warszawy. W ogłoszonym w 1999 r. Liście do artystów do ich personalistycznej koncepcji sztuki nawiązywał Jan Paweł II, jednak nie doczekał się pokoleniowej odpowiedzi.

Po 10 kwietnia 2010 r. zapomniane ideały znów jednak stały się realistyczne. Zbiorowe doświadczenie tragedii obudziło polski naród. W powietrzu wisi zapowiedź długo oczekiwanej zmiany w polityce. Jeśli ten wiatr historii zdoła przywrócić nam silne państwo, pamiętajmy o kulturze. Razem z dotychczasowym układem władzy powinien runąć układ odwołujący się do fałszywych kryteriów w sztuce, literaturze, teatrze. Wszyscy musimy na nowo uwierzyć, że kultura jest w stanie dawać nam to, czego od niej oczekujemy: piękno, dobro i prawdę. Wbrew pozorom, artystów z charakterami w Polsce nie brakuje.

wtorek, 21 czerwca 2011

Rząd celebrytów

Archeolodzy, którzy w odległej przyszłości dokopią się do skamielin z epoki Donalda Tuska, nie będą zachwyceni. Znajdą toi toie zamiast autostrad, wraki wagonów kolejowych i niedokończone stadiony. Żaden eksponat nie da się złożyć do kupy.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 15 czerwca 2011

Prasa popularnonaukowa będzie zestawiać nas z mieszkańcami Atlantydy czy innymi Majami, na próżno próbując dociec, jaki kataklizm zatrzymał rozwój polskiej cywilizacji. Tylko wykopaliska prowadzone w miejscu, gdzie stoi gmach TVN 48, doprowadzą do spójnych wniosków. Dzięki dobrze zachowanej dokumentacji audiowizualnej uda się stwierdzić, że pod panowaniem Tuska wykształcił się nowy gatunek homo politicus.

Termin „celebryta” pojawił się w obiegowym języku polskim na początku 2009 r., gdy zjawisko „parcia na szkło” stało się niemal powszechne. Wcześniej funkcję medialnych autorytetów pełnili tzw. eksperci, głównie socjologowie. Przed kamery zapraszano też popkulturowe gwiazdy, ale raczej po to, by opowiedziały o nowej płycie czy roli w serialu. Nikt nie pytał ich o poglądy polityczne. Dopiero gdy polski rząd zamienił się w agencję reklamową, a jego polityka zaczęła przypominać sprzedaż opakowań po perfumach, uaktywnili się dystrybutorzy kiczu. Dotąd żyli w swoim świecie wyściełanym okładkami kolorowych czasopism. Plotkowali o imprezach, romansach, ciuchach, angażach, tantiemach, lekcjach jazdy konnej, urlopach, furach i posesjach. Gdy odzwierciedlenie własnego próżniactwa znaleźli w polityce, uświadomili sobie, że wreszcie mają światu do powiedzenia coś niezwykle istotnego. To mianowicie, że PiS jest obciachowe, a PO sexy. Dla redaktorów TVN 48 nie mogło być lepszego prezentu.

Celebrytów można rozpoznać po wyglądzie. Niektórzy są obwieszeni świecidełkami jak choinka w Boże Narodzenie albo noszą na głowie watę cukrową. Innym wystarczy jeden szczegół świadczący o wrodzonym luzie, np. zielone trampki lub fantazyjnie przycięta bródka. Również ich stadne odruchy są łatwe do przewidzenia. Kto raz oglądał „Drugie śniadanie mistrzów”, na pewno zastanawiał się, co się dzieje z rzeczonym śniadaniem po wyłączeniu fleszy. Czy jest wkładane do lodówki z myślą o kolejnym programie, czy też wyrzucane do kosza? Bo choć stół ugina się od przysmaków, Marcin Meller i jego goście nigdy nic nie jedzą. Widocznie uważają, że im nie wypada. Andrzej Mleczko nie je, bo jest dość gruby, Maria Czubaszek – bo jest damą, a ks. Kazimierz Sowa – bo nie samym chlebem człowiek żyje. A poza tym wszyscy mają świadomość, że jedzenie głupio wypada w telewizji. Celowo wspominam o treści celebryckich żołądków, a nie komentarzy politycznych, bo jedno z drugim jest ściśle powiązane. Jeśli stadne fobie zaczynają się na poziomie jedzenia, to na czym mogą się skończyć?

Celebryci przypominają trochę przedszkolaków. Wyłącznie w swojej grupie starszaków czują się bezpiecznie. Czasem któryś obrazi się na pana premiera. Ale gdy trochę oddali się od grupy, już wie, że zabłądził. Wraca i zapewnia szefa rządu, że w gruncie rzeczy bardzo go lubi. Nie musi przepraszać, wystarczy, jeśli opowie o swoich emocjach: poczuciu krzywdy i tęsknocie. Premier też człowiek. Wspólnymi siłami da się rozwiązać problem.

Z tego zaklętego kręgu nie ma ucieczki. Nawet jeśli ktoś – jak Paweł Kukiz – zachowuje się bardzo niegrzecznie, to nie na tyle, żeby zagłosować na PiS. Taka decyzja wymagałaby bowiem przyznania, że dawniej było się frajerem bądź konformistą, a to nie mieści się w celebryckiej konwencji. Lepiej pomstować na ogólną słabość polskiej polityki, niż splamić swój mozolnie budowany wizerunek.

Trzeba przyznać, że Donald Tusk w roli przedszkolanki radzi sobie znakomicie. Autor „Śniadania mistrzów” Kurt Vonnegut nie wymyśliłby dla niego bardziej przewidywalnej wyborczej maszynerii. Byłoby jednak miło, gdyby wprowadził w swoim przedszkolu śniadaniową dyscyplinę. Dopóki wszyscy celebryci nie wyczyszczą talerzy, nie będzie leżakowania. Bo inaczej wyborcze parowozy rozpadną mu się jak składy PKP. I pryśnie jedyna szansa na zapisanie się w historii.

środa, 15 czerwca 2011

wtorek, 14 czerwca 2011

Misja „Prosto z mostu”

W niedzielę 12 czerwca minęła 70. rocznica śmierci Stanisława Piaseckiego.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 8 czerwca 2011*

Słowo „misja” kojarzy się dziś głównie z grami komputerowymi. Kiedyś kojarzyło się jeszcze z telewizją publiczną, ale było to dawno i nieprawda. Według ideologów nowej lewicy, każda grupa, która ma poczucie misji, jest nietolerancyjna wobec innych, a tym samym groźna dla demokracji. Zdaniem ideologów nowej prawicy, trzeba realizować interesy ekonomiczne, a nie bujać w obłokach. Czasem słyszymy wprawdzie, że jakiś zakonnik wyjechał „na misję”, jednak nas to nie dotyczy. Nasze powinności w wersji uzgodnionej przez główne media sprowadzają się do zarabiania pieniędzy i korzystania z rozrywek. Mamy pozostać tłumem, który „czci cztery bożyszcza: pieniądz, komfort, czyn i szybkość, pasjonują go filmy z życia miliarderów, walki bokserskie i wyścigi motocykli”.

Tak w 1936 r. na łamach „Prosto z mostu” opisywał specyfikę kultury masowej Jan Mosdorf. Dla niego i innych publicystów tygodnika, który w ostatnich latach II RP stanowił realną alternatywę dla liberalnych „Wiadomości Literackich”, różnica między tłumem a narodem była oczywista. Naród tworzą ludzie, którzy podejmują zbiorową misję, przeciwstawiając się własnemu egoizmowi. Celem heroicznego wysiłku Polaków miało być uczynienie z Rzeczypospolitej centrum cywilizacji duchowej, promieniującej na całą środkową i południowo-wschodnią Europę. Stanisław Piasecki, twórca i redaktor „Prosto z mostu”, pisał w obliczu rosnących w siłę bolszewizmu i nazizmu: „Musimy zbudować potęgę trzecią, która tamtym materialistycznym poglądom przeciwstawi swój idealistyczny pogląd na świat. I skupić wokół niego wszystkich, którzy między Morzem Bałtyckim a Czarnym i Śródziemnym tak samo czują jak my, a są słabi i rozbici”.

W niedzielę 12 czerwca mija 70. rocznica śmierci Piaseckiego. Urodzony we Lwowie, dwukrotnie jako ochotnik walczył przeciwko Armii Czerwonej, najpierw w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 r., później we wrześniu 1939 r. Po klęsce zdołał przedrzeć się do okupowanej Warszawy, gdzie wkrótce został aresztowany przez gestapo. Efektem kilkumiesięcznego śledztwa były odbite nerki i połamane żebra. Zginął w czerwcu 1941 r., rozstrzelany w Palmirach. Podobną ofiarę ponieśli dwaj jego redakcyjni koledzy. Jan Mosdorf zginął w Auschwitz, a Włodzimierz Pietrzak w powstaniu warszawskim. Najwyższą cenę za wierność Polsce zapłacili też młodzi poeci z okupacyjnego pisma „Sztuka i Naród”, marzący o Imperium Słowiańskim, które miało powstać z wzajemnego wyniszczenia się III Rzeszy i ZSRS. Wkrótce ucichły działa, zaczęła się okupacja sowiecka, w środku kontynentu spuszczono żelazną kurtynę. Walec historii brutalnie rozjechał naiwne polskie marzenia.

Czy rzeczywiście naiwne? A może konieczne, wynikające z geopolitycznego realizmu? „W tym miejscu jesteśmy dziś [...] na przeciągu wichrów ze wschodu i zachodu. Tu można być tylko albo czymś wielkim i potężnym, albo nie być” – pisał Piasecki. Dobrze rozumiał to prezydent Lech Kaczyński, prowadzący politykę ochrony niepodległości przez współpracę z innymi państwami narażonymi na wpływy Rosji. Ten polityczny projekt został rozbity w Smoleńsku, ale misja duchowa wciąż jest aktualna. Tak samo jak przed wojną, żyjemy między dwoma materializmami: zachodnim, nakazującym odbierać życie nienarodzonym i nieuleczalnie chorym, i wschodnim, służącym imperialnym interesom Rosji. Naszą siłą jest naród złożony z ludzi z charakterami, wciąż zdolnych do walki z własnym wygodnictwem i do jednoczenia się w imię wartości niematerialnych. Naród, którego nie należy mylić z tłumem osiadłym nad Wisłą. Dla budowniczych nowego wspaniałego świata istnienie takiej wspólnoty jest skandalem. Dlatego tak wściekle atakują nasz idealizm, przedstawiając go jako domenę starców i poetów. Wiedzą, że jeśli zniszczą polskiego ducha, Polska przestanie się liczyć także jako państwo. Ten idealizm trzeba wyznawać z odwagą, wiarą i żelazną konsekwencją, nie obawiając się śmieszności. To nie tylko kwestia zobowiązania wobec twórców „Prosto z mostu” i innych poległych za ojczyznę romantyków, i nie wyłącznie sprawa chrześcijańskiego świadectwa, które powinniśmy dać Europie. W dłuższej perspektywie gra idzie o najwyższą stawkę polityczną: niepodległość.

* Uwaga! Moje felietony z cyklu "Listy z podziemia" ukazują się na blogu z tygodniowym opóźnieniem, dopiero po ich opublikowaniu w internetowym serwisie tygodnika. Zachęcam do kupowania papierowego wydania "Gazety Polskiej" - w każdą środę w kioskach nowy numer, nowy felieton i wiele ważnych, ciekawych tekstów znakomitych autorów.

sobota, 11 czerwca 2011

Zdjęcia z Lublina i Pniew

Lublin, kawiarnia „Między Słowami”, 25 maja




















































Galeria na stronach Koła Edytorów KUL

Pniewy, Liceum Ogólnokształcące, 27 maja












































Galeria na stronach LO w Pniewach

środa, 8 czerwca 2011

Stare chłopy grają na kompie

Niełatwo zgadnąć, jak będzie wyglądało niebo. Ale można być pewnym, że trafi do niego większość współczesnych mężczyzn. Wzięli oni sobie bowiem do serca słowa Ewangelii: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego”.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 22/2011

Im są starsi, tym częściej bawią się zabawkami. Kolekcjonują samochodziki, telewizorki, komputerki, komóreczki i poliski ubezpieczeniowe. Czasem bawią się z koleżankami w dom, ale krótko, bo im się nudzi. Nie chcą mieć dzieci, ponieważ źle znoszą konkurencję. Po rozwodzie z ulgą wracają do mamy. Biorą kredyciki, których później nie potrafią spłacić. Wzorem pana premierka grają z kolegami w piłeczkę.

Ktoś powie, że jestem niesprawiedliwy, bo życie umieszcza nas w różnych sytuacjach, niekiedy dramatycznych. W porządku. Jednak gra komputerowa „Wiedźmin 2” nikogo nie stawia pod ścianą. Jak więc wytłumaczyć jej popularność wśród facetów w średnim wieku? Od chwili wejścia na rynek tego wiekopomnego dzieła na wszelkich forach internetowych toczy się wiedźmińska debata z udziałem trzydziesto-i czterdziestolatków, dyrektorów i specjalistów, dziennikarzy i prawników, policjantów i złodziei. Okazuje się, że wszyscy oni od lat w pracy lub po godzinach sterują animowanymi postaciami, nie widząc w tym nic głupiego, ani – tym bardziej – niemoralnego. Przeciwnie: są w stanie odwoływać się do swoich zabawkowych idoli w dyskusjach o polityce czy kulturze.

Mniejsza o „singli” z wyboru, bo ci infantylizm mają we krwi. Ale co myśleć o żonatych i dzieciatych kolegach, którzy łączą granie na kompie z czytaniem Platona? Zwykle zaczynają od niewinnego popisu: – Daj no, dziecko, ten joystick, tatuś pokaże ci, jak się strzela. Taka postawa nie jest pozbawiona pewnego uroku. Żony lubią od czasu do czasu dostrzec w swoim mężczyźnie chłopca, którym można się zaopiekować. Gorzej jeśli chłopiec, zamiast z powrotem stać się mężem, kupuje sobie playstation i dziesięć gier w pakiecie. Na początek. Stopniowo wirtualny świat zaczyna kształtować jego sposób myślenia i wpływać na relacje rodzinne. Wyobraźnia karleje do rozmiarów karty pamięci.

Każdy flirt z popkulturą wiąże się z ryzykiem. Gdy w towarzystwie mówi się o muzyce, większość z nas lubi pochwalić się młodzieńczą fascynacją. Sypiąc jak z rękawa tytułami singli Depeche Mode czy innego Duran Duran, wydajemy się sobie bardziej elastyczni i młodzi duchem. A przy tym głęboko autoironiczni, bo przecież sięgamy do epoki retro. Niektórym to życie w cudzysłowie tak przypada do gustu, że na stałe wracają do świadomości new romantic. Rekonstruują kolekcję płyt, zakładają muzycznego bloga i czują się młodsi o dwadzieścia lat. Oczywiście puszczają przy tym oko do gawiedzi, sygnalizując, że są już dorośli, mądrzejsi niż kiedyś, a ironiczna podróż w czasie pozwala im nabrać dystansu do siebie. Sęk w tym, że przy okazji dystansują się wobec realnego świata, który – zwłaszcza w sytuacjach granicznych – wymaga powagi i odpowiedzialności.

Wielu z nas dało sobie wmówić, że popkultura jest po prostu nowocześniejszą formą kultury i może stać się miejscem uprawy wartości. Są autorzy, którzy chcą za jej pośrednictwem nawiązać dialog z wyobcowanymi odbiorcami. Swoje piosenki nasycają słowami Ewangelii, powieści fantastyczne wątkami historycznymi, a postmodernistyczne kwartalniki ideami sprawiedliwości społecznej, neomesjanizmu, konserwatyzmu albo republikanizmu. Niestety, bez zakorzenienia w realnym świecie idee te są jedynie elementami popkulturowej układanki, lanserskimi hasłami bez pokrycia. Ich fikcyjny charakter został dramatycznie obnażony przez tragedię 10 kwietnia 2010 roku i jej konsekwencje w życiu społecznym. Większość podstarzałych chłopców z mojego pokolenia nie zauważyło związku tych wydarzeń z głoszonymi przez siebie hasłami. Zamiast zjednoczyć się z cierpiącymi ludźmi, pozostali w swoim sztucznym raju, w medialnej wspólnocie graczy, masek i wirtualnych misji, które należy wypełnić, żeby przejść na wyższy poziom rozgrywki. Popkultura kolejny raz okazała się szatańskim systemem zniewolenia, szczelnym kloszem, odgradzającym od prawdy, powagi i współczucia.

Znacznie więcej zaangażowania wykazali ci, którzy stosunkowo niedawno przekroczyli wiek męski. To z pokolenia dwudziestolatków wyrośli autentyczni obrońcy prawdy i wolności, solidarni z babciami w moherowych beretach i weteranami polskich batalii o niepodległość. To w nich, wychowanych w świecie popkultury, odezwał się głód męstwa, odwagi, odpowiedzialności, życia na serio. W obliczu jednej z największych tragedii w historii Polski spakowali zabawki do kartonów lub sprzedali je na Allegro. Ze zniczami i biało-czerwonymi flagami wyszli na ulice, zaczęli odwiedzać cmentarze i gromadzić się pod pomnikami poległych za ojczyznę. Nie interesuje ich neomesjanizm bez Smoleńska, idea sprawiedliwości społecznej bez biednych i poniżonych, a chrześcijaństwo bez żywego Chrystusa, który uobecnia się nie w świecie idei, lecz pośród ludzi i ich realnych dramatów. Mam nadzieję, że dzięki temu doświadczeniu dzisiejsi „piękni dwudziestoletni” do końca życia będą gotowi służyć Polsce w trudnych momentach jej historii. I nigdy nie staną się niewolnikami popkultury, jak niektórzy moi rówieśnicy – żałośni, pielęgnujący na przeoranych zmarszczkami twarzach błazeńskie uśmiechy.

niedziela, 5 czerwca 2011

"De profundis" znowu dostępne

Drugie wydanie mojego najnowszego tomu wierszy, które opuściło drukarnię w połowie maja, jest już w sprzedaży.

Najtaniej (13.99 zł) książkę oferuje empik (zamówienie przez empik.com, wysyłka w ciągu 48 godzin, odbiór osobisty w dowolnym salonie na terenie Polski). Warto jednak pamiętać, że w przypadku tej firmy cena, dostępność i czas realizacji często są modyfikowane.

Najwygodniej zamówić książkę bezpośrednio do domu np. w księgarni internetowej amazonka.pl. Termin dostawy: ok. 2 dni robocze od złożenia zamówienia. Koszt uwzględniający przesyłkę kurierem UPS: 31 zł. Płatność przy odbiorze. W księgarni internetowej bonito.pl istnieje ponadto opcja odbioru osobistego w Warszawie lub Krakowie. Wówczas koszt ogranicza się jedynie do ceny książki: 16.60 zł.

Zwolennicy tradycyjnego obiegu mogą pytać o "De profundis" w Głównej Księgarni Naukowej im. Bolesława Prusa w Warszawie (Krakowskie Przedmieście 7) i Księgarni Naukowej w Krakowie (Podwale 6). W Krakowie książkę w cenie 15.75 zł można również kupić w siedzibie wydawnictwa Arcana (ul. Dunajewskiego 6, tel. 12 429-56-29).

Przy okazji polecam inne moje książki: tom wierszy "Podziemne motyle" oraz wybory felietonów "Niebo w gębie" i "Wencel gordyjski".

czwartek, 2 czerwca 2011

My, naród Kaczyńskiego

Podobnie jak bohater „Zgreda” Rafała Ziemkiewicza, mam ostatnio objawy hipochondrii. Banalne nerwobóle wydają mi się zwiastunem zawału. Nic dziwnego, że w ubiegłym tygodniu przyśniło mi się lekarskie konsylium.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 1 czerwca 2011

Biała sala, kilku facetów w kitlach, dyskusja w medycznej łacinie, a w kącie… Piotr Semka stukający w klawiaturę laptopa. Trochę się zdziwiłem. Gdybym mógł wydobyć z siebie coś prócz chrapania, pewnie spytałbym Piotra, co robi w moim śnie i dlaczego ma na sobie sweter, a nie fartuch, jak reszta lekarzy. Ale szybko okazało się, że to nie zwykłe konsylium, tylko narada zespołu „Rzeczpospolitej”. Paweł Lisicki z miną renomowanego psychiatry mówił, że pacjenci, którzy biorą pod uwagę hipotezę zamachu w Smoleńsku, „przegrywają walkę o rozum”. Piotr Skwieciński, który właśnie wrócił od łóżka Jarosława Marka Rymkiewicza, informował, że reakcja pacjenta na polską rzeczywistość jest „aberracyjna, chora”. A Igor Janke z wysokości katedry pochylał się nad kilkumilionowym „pisowskim ludem”, twierdząc, iż jest on „wierny, twardy i bojowy”. Tylko Piotr się nie odzywał.

Żarty żartami, a sprawa jest dość poważna. Dlaczego wśród wielu wartościowych tekstów, które publikuje „Rzeczpospolita”, co jakiś czas musi się pojawić szydercza diagnoza naszych patriotycznych uniesień, kpina ze „smoleńskiej mistyki” i sugestia umysłowego ograniczenia? Skąd bierze się inteligencka pogarda, z jaką część redaktorów dziennika traktuje Polaków, którzy w kontekście Smoleńska nie godzą się na dogmat o wypadku lotniczym, lecz stawiają pytania o prawdę w życiu publicznym, naturę polskości i sens naszej historii? W tekście Naród Kaczyńskiego Janke przedstawia nas jako prymitywnych wyznawców wodza. Zaskoczony odkrywa, że nauczyliśmy się komunikować z guru przez internet. Brawo! Czynimy postępy. Niedługo będziemy skakać przez obręcze. Oczywiście, wciąż jest wśród nas wielu technologicznych analfabetów, ale „ci, którzy z nowoczesnych kanałów komunikacji nie korzystają, mają »Gazetę Polską«”. No proszę. Po pierwszych felietonach sądziłem, że piszę nie tylko dla leśnych ludzi, a tu taka przykra niespodzianka. Mogłem przyjąć posadę w „Uważam Rze”. Miałbym bardziej wypasionych czytelników.

„Człowiek mierny, powodowany obawą rzeczy wyższych, mówi, że ceni nade wszystko zdrowy rozum, ale nie wie, co to jest zdrowy rozum. Rozumie on pod tym wyrażeniem zaprzeczenie tego wszystkiego, co wielkie” – pisał Ernest Hello. To przypadek redaktorów „Rzeczpospolitej”. Ich wyobraźnia sięga techniki medialnej, kapituluje wobec narodowego romantyzmu czy metafizyki. Owszem, jesteśmy narodem, mamy poczucie wspólnych wartości, żyjemy polską historią, krajobrazem, literaturą. Od polityków nie chcemy autorskich projektów nowego wspaniałego świata. Oczekujemy od nich służby, rozpoznawania społecznych potrzeb i krążących w narodzie idei, zabezpieczania niepodległości, wierności testamentowi przeszłych pokoleń. Tak, jesteśmy narodem Kaczyńskiego, podobnie jak jesteśmy narodem Piłsudskiego i „Łupaszki”, Mickiewicza i Gajcego, wszystkich tych, którzy służyli Polsce, a nie własnej karierze lub interesom wąskich grup społecznych.

Igor Janke dystansuje się od takiego narodu. Pisze, że w rocznicę Smoleńska na Krakowskim Przedmieściu czciliśmy „swoich bohaterów”. Widocznie ma do wyboru jakiś inny naród i jakichś innych bohaterów. Nie precyzuje tylko, gdzie ich szukać. Rozglądam się wokół i widzę tylko jedną świadomą wspólnotę i ten sam od wieków polski krajobraz, pełen bólu i dumy, geopolitycznego realizmu i romantycznego ducha. Szczerze mówiąc, nie cierpię medialnych cyników, którzy stawiają się ponad wspólnotą, usiłując sprzedać jej atrakcyjnie opakowane konserwatywne idee. Nie utożsamiają się z ludzkimi emocjami, poczuciem wykluczenia, patriotyzmem. Nie są zimni ani gorący, oferują produkt, liczą na zyski. Doprawdy, przewidywalny scenariusz: „Życie”, „Dziennik”, teraz „Rzeczpospolita” i „Uważam Rze”. Może lepiej bym na tym wyszedł, gdybym wyszedł z siebie i stanął z boku, ale nie potrafię. Jestem częścią „pisowskiego ludu” i mam gdzieś diagnozy fałszywych psychiatrów.