niedziela, 26 maja 2013

Wołyńska blokada

Jedynie żelazna konsekwencja w nagłaśnianiu pełnej prawdy o Wołyniu może rozbroić bombę wzajemnej, polsko-ukraińskiej nienawiści.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 22 maja 2013

Siedemdziesięciolecie tragicznych wydarzeń roku 1943 to dla Polaków wielkie wyzwanie. Trudno zmieścić w sobie bolesną pamięć o ekshumacji w Katyniu, zamachu gibraltarskim, konferencji teherańskiej. Jeszcze trudniej zmierzyć się z prawdą o rzezi wołyńskiej, która – mówiąc potocznie – należy do innej bajki. Do jakiejś czarnej baśni, rozwijającej się na marginesie głównej fabuły, w cieniu agresji Niemiec i Sowietów czy zdrady aliantów. Metody ludobójstwa dokonanego na Polakach przez nacjonalistów ukraińskich są tak nieprawdopodobne, że na ich tle nawet komory gazowe i strzały w katyńskim lesie wydają się prozą życia. Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe.

Dla obozu niepodległościowego Wołyń wciąż jest problemem politycznym. Nie ulega przecież wątpliwości, że nasz konflikt z Ukrainą leży w interesie Rosji. „Konsekwencje ewentualnego przyjęcia ostrej uchwały wołyńskiej sprzeczne są więc z interesami Rzeczypospolitej” – pisze na łamach „Gazety Polskiej Codziennie” Przemysław Żurawski vel Grajewski. I domaga się „marginalizacji kwestii konfliktów historycznych w bieżących stosunkach polsko-ukraińskich”. Czy jednak rzeź wołyńską da się zmarginalizować, przemilczeć, odłożyć na później?

Polityka międzynarodowa to gra interesów, która często wymaga, by jej uczestnicy gryźli się w język. Są jednak wydarzenia, których nie sposób objąć taką kontrolą. Wołyń to świętość, wokół której powstaje narodowe sanktuarium. Niedawno zaczęliśmy je budować, długo skrywane fakty powoli trafiają do świadomości ogółu Polaków, a nasi męczennicy wciąż czekają na ich konsekwencje, także w wymiarze politycznym. Niezależnie od długu wobec rodaków jest to także wymóg realpolitik, bo właśnie nierozwiązana kwestia wołyńska blokuje relacje polsko-ukraińskie. Jedynie żelazna konsekwencja w nagłaśnianiu pełnej prawdy o Wołyniu może rozbroić bombę wzajemnej nienawiści. Dopóki to nie nastąpi, Rosja będzie odbezpieczać ładunek wybuchowy w dogodnych dla siebie momentach.

Wbrew temu, co sugeruje Żurawski vel Grajewski, skądinąd jeden z najbliższych mi ideowo publicystów, „ostra uchwała wołyńska” nie godzi w polskie interesy. Godzi w nie rewanżyzm dojrzewający w trzewiach narodowej wspólnoty. Prawda tłumiona przez państwo w imię racji geopolitycznych powoduje, że wielu z nas całą swoją energię wkłada w rozpamiętywanie ukraińskich win, zamiast skupić się na skrajnie dramatycznym, ale wzniosłym i świętym męczeństwie ofiar. Nie tylko w interesie Polski, ale i w interesie każdego Polaka jest odkrycie chrześcijańskiego wymiaru kaźni i wybaczenie bliźnim. Politycy muszą jednak stworzyć do tego elementarne warunki, nie obawiając się początkowych trudności. Reszta jest kwestią wiary, nadziei i miłości.

sobota, 25 maja 2013

Apel niepodległych wciąż trwa

Z poetą Wojciechem Wenclem rozmawia Sylwia Krasnodębska

"Gazeta Polska Codziennie" 24 maja 2013

Polacy 10. dnia każdego miesiąca na Krakowskim Przedmieściu, dywany z tysięcy tulipanów, tłumy ludzi w centrum stolicy w rocznicę smoleńską. To fenomen...

Przestrzeń między warszawskim kościołem św. Krzyża a archikatedrą to polska Via Dolorosa, droga krzyżowa, która po 10 kwietnia 2010 r. stała się dla nas punktem orientacyjnym. Trochę jak święta góra Ararat dla Ormian albo Jerozolima dla Żydów. Gdyby takie miejsce nie istniało fizycznie, pamięć o Smoleńsku stopniowo ulegałaby subiektywizacji i rozproszeniu. Z czasem mogłaby zostać całkowicie stłumiona przez trudy codziennego życia. Ale Krakowskie Przedmieście istnieje obiektywnie i wciąż zbierają się tam tysiące wolnych Polaków. To swoisty apel niepodległych – najbardziej trwała i najgłębsza forma obrony przed medialno-polityczną fikcją. Smoleńskie miesięcznice mają odbiór sinusoidalny. Czasem znajdują się w centrum uwagi, innym razem odbywają się w cieniu głośnych wydarzeń politycznych. Jednak gdy mija polityczna gorączka, mamy dokąd wracać, żeby na nowo odkrywać wspólnotowy i duchowy wymiar Smoleńska.

Pisał Pan o lawie, która drzemie pod skorupą ziemi. My o tym, że chuchamy na żar. Czy Pan jako wrażliwy obserwator jest w stanie powiedzieć, co dzieje się z tą „lawą”? Co jeszcze przed nami?

Niektórzy, zwłaszcza początkowo, traktowali ruch smoleński jako wstęp do jakichś szerszych protestów społecznych. To się nie potwierdziło. Z jednej strony, można powiedzieć, że patriotyczna energia nie została wykorzystana politycznie. Czy jednak mamy gwarancję, że ostrzejsze wystąpienia doprowadziłyby do szybkiej zmiany rządu i powstrzymania psucia państwa? Z drugiej strony, zaangażowanie wolnych Polaków okazało się niezwykle trwałe. Miał rację Adam Mickiewicz, gdy pisał: „wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi”. Myślę, że warto pójść dalej za tym proroctwem i „zstąpić do głębi”, a więc dojrzewać do żywego chrześcijaństwa, dialogować z Bogiem, każdy we własnym życiu. Pamięć o Smoleńsku jest w stanie w dłuższej perspektywie duchowo przemienić polski naród. Mam nadzieję, że taka przemiana już dokonuje się w naszych sumieniach. A efekty polityczne przyjdą na pewno, trzeba tylko trochę cierpliwości. Może już w najbliższych wyborach...

Czy ta niekończąca się smoleńska żałoba cały czas jest dla poety materią niezużytą?

Smoleńsk angażuje mnie integralnie jako człowieka. Są dni, kiedy czuję się bardzo zmęczony, ale przecież nie mogę wyskoczyć z własnej historii. Każdy świadomy Polak będzie musiał dźwigać ten krzyż do końca życia, tak jak poprzednie pokolenia dźwigały los wygnańców z własnej ojczyzny czy świadomość Katynia. Na pewno Smoleńsk szeroko otworzył mnie jako poetę na polską historię. Aktualnie pracuję nad biografią Kazimierza Wierzyńskiego – wieszcza emigracji, którego powojenna postawa i twórczość zostały w PRL przemilczane i do dziś są praktycznie nieobecne w polskiej kulturze. Powoli przygotowuję też nowy tom wierszy, również zanurzony w naszej historii, choć nie tak jednorodny, jak „De profundis”. Wcześniej, jesienią tego roku, powinny ukazać się w formie książkowej „Listy z podziemia” – wybór moich felietonów z „Gazety Polskiej”. W olbrzymiej większości są to teksty pisane pod wpływem smoleńskiej tragedii.

Co Pana ciągnie na Krakowskie Przedmieście?

Potrzeba serca, modlitwa za poległych, współodczuwanie z moimi braćmi w polskości, czułość dla tradycyjnych patriotów, którzy są poniżani przez dzisiejszy świat, skazywani na wymarcie. Być, w miarę możliwości, na Krakowskim Przedmieściu to nie żaden wyczyn. To mój psi obowiązek.

niedziela, 12 maja 2013

Pamiętniki z celebracji

Cukiernicze pomysły prezydenta doskonale mieszczą się w standardzie polsatowskiego serialu dla troglodytów.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 8 maja 2013

W nadwiślańskim kondominium nadszedł kolejny Dzień Flagi. Cały naród Bronka czeka na celebrację. Anka miała przygotować swoją specjalność.

Anka: – Przygotowałam prawdziwy przysmak. Po to, żeby było nam lepiej, żebyśmy mogli żyć wszyscy razem w zgodzie i w przyjaźni. Mam nadzieję, że zapomnimy wszystko, co się tutaj do tej pory działo, i że będzie już teraz dobrze. Oto mój specjał: orzeł z białej czekolady, który jest po prostu przesłodki. Tu ma oczka, tu ma dzióbek... Wszyscy moi znajomi go uwielbiają.

Bronek: – Czekoladowy orzeł to moje ulubione danie. Zawsze kiedy przyrządzamy go z Anką, śpiewamy: „Czekoladowy orzeł, czekoladowy orzeł, każdy zjeść go może, każdy zjeść go może”.

Anka: – Tego orła jedzono u nas w domu od pokoleń. Robiła go moja babcia, robiła go moja mama. Teraz robię go ja. Chciałam, żeby wszystkim smakował i zbliżył nas do siebie. Czekajcie, jeszcze przyniosę piwko dla uczczenia całej sytuacji.

Powyższy fragment dramatyczny został niemal żywcem przeniesiony ze ścieżki dźwiękowej „Pamiętników z wakacji”. Wprawdzie w oryginale był mięsny jeż, a nie czekoladowy orzeł, ale na jedno wychodzi. Jak wynika z kontekstu, cukiernicze pomysły prezydenta doskonale mieszczą się w standardzie polsatowskiego serialu dla troglodytów. Z grubsza chodzi o to, że po konsumpcji jeżoorła staniemy się bardziej weseli i przyjaźni dla otoczenia. A nasz patriotyzm przestanie być wreszcie żałobny i refleksyjny. Być patriotą to – w wersji optymistycznej – „robić coś dla siebie”, „rozwijać się” i „świętować osobiste sukcesy”. Dlaczego zbijanie kokosów i bąków miałoby mieć jakiś związek z miłością ojczyzny, tego już uśmiechnięci propagandyści nie wyjaśniają. Nie wspominają też ani słowem, czemu mamy być dumni z rodzimych naukowców, przedsiębiorców i celebrytów, a nie z narodowych bohaterów, którzy polegli w walce o wolną Polskę.

Przykro patrzeć, jak godło państwowe jest profanowane podczas prezydenckich pikników. Tym bardziej że trwa Rok Pamięci o Powstaniu Styczniowym. Polacy obdarzeni odrobiną świadomości wspólnotowej potrafią to uszanować. Intonują dawne pieśni, przypominają straceńcze biografie, wystawiają warty przy leśnych mogiłach. Barwy narodowej flagi kojarzą się im z fragmentem Apokalipsy św. Jana o tych, którzy „przychodzą z wielkiego ucisku i opłukali swe szaty, i w krwi Baranka je wybielili”. Optymiści szukają inspiracji gdzie indziej – w paradokumentach Okiła Khamidowa, który od lat usilnie pracuje nad przekształceniem polskiego społeczeństwa w stado świń pędzących ku przepaści. Na razie za wzór posłużyły im „Pamiętniki z wakacji”. Strach pomyśleć, co będzie, gdy podczas obchodów narodowych świąt postanowią nawiązać do innych polsatowskich seriali. Zostały jeszcze „Trudne sprawy”, „Dlaczego ja?” i... „Zdrady”.

piątek, 10 maja 2013

Zaniki logiki

Pytasz: – Która godzina?, a w odpowiedzi słyszysz: – Dziękuję, nie słodzę.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 19/2013

Kilka dni temu, ze sporym opóźnieniem, obejrzałem film Władysława Pasikowskiego „Pokłosie”. Spodziewałem się tzw. kina zaangażowanego, próbującego uwiarygodnić historycznie i psychologicznie naciąganą tezę o tzw. tradycyjnym polskim antysemityzmie. Na ekranie zobaczyłem jednak coś w rodzaju teledysku Michaela Jacksona „Thriller”. Mieszkańcy przeciętnej polskiej wioski z początku XXI wieku taplali się w błocie jak stado zombi, a w ostatniej scenie (uwaga: spoiler!) ukrzyżowali młodego Stuhra na drzwiach stodoły. W trzeciorzędnych amerykańskich horrorach takie motywy się pojawiają, ale nie sądziłem, że w polskiej wersji językowej mogą komuś posłużyć jako pretekst do poważnej dyskusji.

Recenzent „Gazety Wyborczej” Tadeusz Sobolewski już w dzień premiery proponował Polakom poddanie się egzorcyzmom: „Niecodziennie zdarzają się tak wymyślne i szokujące akty agresji jak ta w finale »Pokłosia«, ale przecież są one obecne w myślach i w mowie, jeśli nie w uczynkach. Pasikowski symbolicznie doprowadza do momentu, gdy niewinna ofiara zamyka cykl zła. W świetle tragedii sztuka jest zastępczą, bezkrwawą ofiarą”. Jak można napisać coś tak głupiego? Niecodziennie”, czyli z jaką częstotliwością? Raz w miesiącu czy raz w roku krzyżowany jest w Polsce młody Stuhr? Szczerze mówiąc, nie słyszałem o podobnych „aktach agresji”. Nie wydaje mi się też prawdopodobne, żeby którykolwiek ze współczesnych Polaków krzyżował młodego Stuhra „w myślach i w mowie”. Pamiętam, że jakaś wypowiedź aktora, zdradzająca jego ignorancję historyczną, na krótko stała się obiektem internetowych drwin, ale na tym się skończyło.

Podobnie absurdalna była reakcja głównych mediów na sugestię Elżbiety Janickiej, że relacje łączące bohaterów „Kamieni na szaniec” Aleksandra Kamińskiego mogły mieć podtekst homoseksualny. Gdy Marcin Meller, prowadzący w TVN24 program „Drugie śniadanie mistrzów”, zauważył, że nie ma żadnych przesłanek potwierdzających te sugestie, prof. Janusz Czapiński odpowiedział mu w swoim stylu: – A czy jest przesłanka, aby twierdzić, że w Smoleńsku był zamach? Po czym stadko celebrytów zajęło się roztrząsaniem kwestii: „Czy gej może być dobrym patriotą?”. Oczywiście, że ludzie dotknięci homoseksualizmem mogą być dobrymi patriotami. Dość wspomnieć o wojennych i emigracyjnych losach wybitnego poety Jana Lechonia. Po pierwsze jednak, prywatne, wstydliwie skrywane problemy bohaterów historycznych nie powinny być rozpatrywane jako klucz do ich biografii. A po drugie, co ten brudny kontekst ma wspólnego z życiem i śmiercią „Zośki” i „Rudego”? Czy wyssane z palca rewelacje usprawiedliwiają ogólną dyskusję, w której cieniu zostają umiejscowieni Bogu ducha winni chłopcy z Szarych Szeregów?

Jeszcze jeden przykład: Smoleńsk i Lech Kaczyński czy – w innej wersji – generał Andrzej Błasik. Najpierw jakiś medialny karzeł rzuca absurdalną tezę o naciskach na pilotów, później ten personalny zarzut zostaje wyciszony, ale w przestrzeni głównych mediów wciąż jak echo wraca abstrakcyjne hasło: „problem nacisków istnieje”. To nic, że między punktem wyjścia a ogólną dyskusją brakuje logicznej ciągłości. Funkcjonariusze głównych mediów nie przejmują się niespójnością. A odbiorcy? Niestety, często dają się nabrać na taką narrację i zamiast pytać o konkrety, rytualnie posypują głowę popiołem. Bo przecież zostało raz na zawsze dowiedzione, że Polacy mają problem z antysemityzmem, homofobią i „wymachiwaniem szabelką”. Tak jest i koniec, kropka, nawet jeśli dowody okazują się fałszywe.

Obawiam się, że zrobiono nam wodę z mózgu. Jeszcze kilka lat temu w publicznych dyskusjach nikt nie kwestionował pojęcia prawdy i zdrowego rozsądku. Dziś coraz częściej medialne autorytety mówią językiem rzymskiego namiestnika: – Cóż to jest prawda? Albo wprost przywołują postmodernistyczny slogan: „Prawda was zniewoli”. Ewentualnie nauczają górnolotnie, że każdy ma swoją prawdę, a współistnienie tych „prawd” jest fundamentem demokracji. W efekcie wszelkie poważne rozmowy tracą sens. Pytasz: – Która godzina?, a w odpowiedzi słyszysz: – Dziękuję, nie słodzę. Komunikacja między ludźmi staje się jałowa nie tylko ze względu na polaryzację polityczną. Dzisiejszy spór o Polskę to w istocie konflikt dwóch absolutów, z których jednym jest Słowo jako Logos, a drugim obraz sprowadzony do sztucznie wykreowanego wizerunku, odbicia w lustrze, widma, jarmarcznego świecidełka.

Były epoki, w których wiara wydawała się zaprzeczeniem rozumu. Na tle umysłowej niekonsekwencji, która cechuje współczesny świat, Boże Słowo, Logos, na nowo odsłania swój odwieczny blask: fides et ratio. To logiczne uniwersum, jedyna bezpieczna przystań, w której można zacumować, nie dając się ponieść wzburzonym falom postmodernizmu. To ratunek nie tylko dla chrześcijan, ale i dla tych, którym zależy na utrzymaniu szacunku dla prawa naturalnego i ciągłości europejskiej cywilizacji. Tradycja oświeceniowego racjonalizmu jest dziś bezużytecznym wrakiem, a jej wyznawcy – podobnie jak chrześcijanie – stoją przed ostatecznym wyborem. Kto zaufa Słowu, będzie ocalony. Kto je odrzuci, zginie.

sobota, 4 maja 2013

Papuasi są wśród nas

Insynuacje na temat „Rudego” i „Zośki” to nie wygrzebywanie trudnych faktów z czyjegoś życia, lecz grzebanie się we własnych obsesjach i projekcjach.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 30 kwietnia 2013

W 2004 r. w ramach literackiego stypendium spędziłem trzy tygodnie w Szwecji. Było to dla mnie pierwsze spotkanie z absurdalną ideologią, która wydawała mi się wtedy egzotyczna niczym kult świń wyznawany przez Papuasów. Pamiętam, jak podczas libacji alkoholowej miejscowy pisarz poinformował mnie triumfalnie, że Jezus Chrystus był gejem. Jako dowód posłużył ewangeliczny opis Ostatniej Wieczerzy: „Jeden z uczniów Jego – ten, którego Jezus miłował – spoczywał na Jego piersi”. Uśmiechnąłem się miłosiernie, bo co taki szwedzki Papuas może wiedzieć o chrześcijańskiej agape? W szkole go o tym nie uczono, na religię nie chodził, a katolickie wspólnoty omija szerokim łukiem.

Na razie, o ile mi wiadomo, kwestia Jezusa nie została w Polsce podjęta. Ale przyjaźń bohaterów „Kamieni na szaniec” doczekała się już homoerotycznej interpretacji. Elżbiecie Janickiej wystarczył fragment, w którym skatowany przez Niemców „Rudy” jest duchowo wspierany przez „Zośkę”. Faktycznie, mocny argument. Żeby uniknąć homoseksualnych podtekstów, nie wolno trzymać umierającego przyjaciela za ręce, bo to kojarzy się dziś jednoznacznie. Bezpieczny byłby pewnie SMS z tekstem: „Trzymaj się, chłopie”. Niestety, harcerze z Szarych Szeregów nie mieli telefonów komórkowych.

Zadziwiająca jest zachłanność, z jaką zawodowi odbrązawiacze starają się zbrukać pamięć kolejnych postaci historycznych. Przecież w naszej kulturze nie brakuje twórców, którzy naprawdę borykali się z problemem homoseksualizmu. Dlaczego więc „badacze” pokroju Janickiej szukają grzechu tam, gdzie ponad wszelką wątpliwość go nie było? Zapytani, odpowiedzieliby pewnie, że pragną dokładnie prześwietlić biografie narodowych bohaterów, naruszyć martyrologiczne tabu. Ale przecież insynuacje na temat „Rudego” i „Zośki” to nie wygrzebywanie trudnych faktów z czyjegoś życia, lecz grzebanie się we własnych obsesjach i projekcjach. Nawet Marcin Meller prowadzący w TVN24 program „Drugie śniadanie mistrzów” zauważył, że nie ma żadnych przesłanek potwierdzających rewelacje Janickiej. – A czy jest przesłanka, aby twierdzić, że w Smoleńsku był zamach? – odpowiedział mu w swoim stylu prof. Janusz Czapiński. Po czym stadko celebrytów zajęło się roztrząsaniem kwestii: „Czy gej może być dobrym patriotą?”.

Najgorsza jest świadomość, że ten świński totalizm niszczy pamięć bezbronnych pokoleń, które potrafiły żyć pięknie. Ich wyobraźnia była moralnie czysta, może naiwna z dzisiejszego punktu widzenia, ale pierwotna czy wręcz ewangeliczna z perspektywy duchowej. Kobiety dzielące pokój z przyjaciółkami i mężczyźni zaczynający listy do kolegów od słowa „kochany” naprawdę nie widzieli w tym nic zdrożnego. Choć często na własnej skórze doświadczamy dziś wpływów hedonizmu, chciałbym, żebyśmy umieli bronić tej czystości jako historycznego faktu, wielkiej idei i źródła moralnej odnowy. Z szacunku dla zmarłych i dla własnego dobra. Na pohybel Papuasom.

piątek, 3 maja 2013

Pielgrzymka do Ziemi Świętej (IV)


Jerozolima. Via Dolorosa. Kamień z monogramem Chrystusa Zwycięzcy

Jerozolima. Bazylika Grobu Świętego. Kamień Namaszczenia

Jerozolima. Bazylika Grobu Świętego


Jerozolima. Getsemani

Jerozolima. Grota Pojmania

środa, 1 maja 2013

Wiersz niepodległy

Anna Walentynowicz, a nie żaden z literackich autorytetów, wystawia dziś polskiej poezji certyfikat niepodległości.
 
 
Najpierw na kartkach przyciśniętych zniczami lub przekazywanych z rąk do rąk, później w internecie, drugoobiegowych czasopismach, recytacjach i pieśniach, wreszcie w książkach. Wiersze inspirowane tragedią smoleńską zdążyły już zapuścić korzenie w polskiej kulturze. Najbardziej wzruszające są może te, które oderwały się od swoich twórców i żyją własnym życiem, jak piękna apostrofa do Boga autorstwa franciszkanina Mateusza Stachowskiego, odczytana przez Jerzego Zelnika na zakończenie mszy w warszawskiej archikatedrze w trzecią rocznicę narodowej kaźni.
 
Cierpkie owoce z drzewa boleści, zwiastujące odrodzenie polskiej poezji, która przez ponad pół wieku odzywała się głównie „skrzekiem karłów i demonów”, gardząc metafizyką, historycznymi doświadczeniami i romantycznym dziedzictwem. Kto mógł przewidzieć u progu III RP, że wiersz formalnie wolny stanie się kiedyś rzeczywiście niepodległy? W ostatnich dniach ukazały się jednocześnie aż trzy książki poetyckie podejmujące problematykę polskiego losu. Każda inna, wszystkie głęboko zanurzone w tradycji języka poetyckiego i podobne w potoczystej narracji. Jak gdyby poeci chcieli zmieścić w jednym oddechu cały swój ból, gniew i nadzieję.
 
Ogromne wrażenie robi „Polska wyklęta” Aleksandra Rybczyńskiego, emigracyjnego poety z Toronto, który po 10 kwietnia 2010 r. wiernie towarzyszy pielgrzymom z Krakowskiego Przedmieścia. Jego czytelne dla wszystkich wiersze wyraźnie nawiązują do „Czarnego poloneza” Kazimierza Wierzyńskiego i moralnego imperatywu poetów Nowej Fali: „powiedz prawdę do tego służysz” (co się z nimi stało? po której stronie są dzisiaj?). „Pozostało nam krzyczeć/ pod pałacem prezydenckim/ jakby to była ambasada rosyjska...” Precyzyjne, werystyczne wręcz cięcia wolnego słowa odsłaniają zbrukane „ciało Polski”, nie pozwalając, by rany zabliźniły się błoną podłości.
 
Bardziej erudycyjny, pełen gorzkiej ironii jest tom „Teoria wiersza polskiego” Przemysława Dakowicza. Łódzki poeta porównuje naszą bolesną historię do wersyfikacji. Pomordowani w Katyniu stają się elementami języka eliminowanymi w procesie elizji: „Śpią w równych szeregach, warstwa po warstwie./ Albo jak idzie powrzucane w doły, skłębione,/ ze śmiesznie wykręconymi ogonkami i brzuszkami./ Samogłoski”.
 
Wreszcie „czarna skrzynka” Romana Misiewicza – tom nierówny, pełen urwanych fraz i cytatów z Mickiewicza, Słowackiego, Herberta, z trudem balansujący na granicy dialogu i stylizacji. Warto jednak pamiętać, że Misiewicz jest autorem wydanego przed dwoma laty przejmującego zbioru „dobre-nowiny.pl”, w którym dokonał poetyckiej wiwisekcji smoleńskiego pobojowiska. Takiej autentyczności nie sposób powtórzyć.
 
Na koniec komunikat dla wątpiących w siłę bezsilnych. W każdej ze wspomnianych książek znajdziemy wiersz o Annie Walentynowicz. Jest coś niezwykle krzepiącego w fakcie, że to suwnicowa ze stoczni, a nie żaden z literackich autorytetów, wystawia dziś polskiej poezji certyfikat niepodległości.