wtorek, 14 czerwca 2016

Spotkanie autorskie w Warszawie

23 czerwca (czwartek), godz. 19.00, Dom Pielgrzyma Amicus. 



W imieniu Stowarzyszenia Solidarni 2010 i własnym serdecznie zapraszam na warszawską premierę tomu „Epigonia”. W czwartek 23 czerwca od godziny 19.00 będę czytał wiersze, odpowiadał na pytania publiczności i podpisywał książki w kawiarni mieszczącej się w podziemiach Domu Pielgrzyma Amicus, ul. Hozjusza 2 (parafia św. Stanisława Kostki obok przystanku metra Plac Wilsona). Jak zapewniają organizatorzy, osoby zainteresowane będą mogły kupić „Epigonię” w trakcie spotkania.

środa, 8 czerwca 2016

Książę niezłomny

Policjant, który w piątek 8 czerwca 1956 r. zatelefonował do nowojorskiego biura Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, precyzyjnie opisał okoliczności tragicznego zdarzenia, ale miał problem z wymówieniem nazwiska denata. – Mr Likon? Któż to, na Boga, jest Mr Likon? – zastanawiała się ściskająca słuchawkę Maria Babicka, zanim zrozumiała, że chodzi o wielkiego polskiego poetę. I że to właśnie on „między godz. 1.35 a 1.45 po południu wypadł albo wyskoczył” z wysokiego piętra hotelu Henry Hudson, ponosząc śmierć na miejscu. 

Felieton z tygodnika "wSieci" nr 23/2016

Rys. Zdzisław Czermański
Dla emigracji niepodległościowej Jan Lechoń był żywą legendą. Nie tylko jako skamandryta kojarzący się z narodzinami II Rzeczypospolitej i jako autor „Karmazynowego poematu” z arcydzielnymi wierszami o Maurycym Mochnackim („Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!”) czy Józefie Piłsudskim („A on mówić nie może. Mundur na nim szary”). I nie tylko jako twórca przedwojennych szopek politycznych oraz attaché kulturalny ambasady polskiej w Paryżu. Cywile i żołnierze, którzy po Jałcie odrzucili pokusę powrotu do zawłaszczonego przez Sowietów kraju, cenili Lechonia głównie za podtrzymywanie na duchu „pielgrzymstwa polskiego”. Poeta, którego wybuch wojny zastał we Francji, bez żadnych wymówek oddał bowiem swoją twórczą energię ukochanej Ojczyźnie. W Nowym Jorku, do którego przypłynął w sierpniu 1941 roku, natychmiast zaangażował się w prace niepodległościowych instytucji. Jako redaktor i publicysta „Tygodnika Polskiego” z pasją wysławiał bohaterstwo polskiego żołnierza, bronił polskości Wilna i Lwowa, piętnował zdradę tzw. aliantów i „wzgardziwszy wawrzynem z kusicielskiej dłoni”, rzucał klątwy na komunistów. Jak sam wspominał pod koniec życia, w trakcie jednego z publicznych wystąpień tak się zagalopował, że stwierdził: „Polacy nie boją się nikogo, nawet Boga!”. Ale szybko wybrnął z tej sytuacji, dodając: „...bo Go bardzo kochają”.

Rozchwiany emocjonalnie w życiu prywatnym (ciężkie depresje, ciągłe wyrzuty sumienia, lęki i obsesje), w służbie wygnańczej wspólnocie okazał się Lechoń prawdziwym „księciem niezłomnym”. Nawet jego skok w przepaść nie był ucieczką od zbiorowych zobowiązań, lecz patetycznym gestem na miarę tych polskich dowódców – choćby z kampanii wrześniowej – którzy woleli odebrać sobie życie niż utracić honor. W krajowej prasie informacje o samobójczej śmierci Lechonia, gęsto podlane propagandowym sosem, sąsiadowały z pochwałami Stanisława Cata-Mackiewicza, który po wielu latach spędzonych na emigracji zdecydował się wrócić do Warszawy na służbę władzy ludowej. Autor „Lutni po Bekwarku” wybrał, mimo wszystko, bardziej honorowe rozwiązanie.

Dziś państwo polskie – z tajemniczych względów – nie chce pamiętać o legendzie „księcia niezłomnego”. Zbliżająca się 60. rocznica nowojorskiej tragedii nie skłoniła większości parlamentarnej do proklamowania Roku Jana Lechonia. Po autorze „Arii z kurantem” zostały jednak emigracyjne wiersze, które dla gen. Władysława Andersa (niósł trumnę poety podczas jego pogrzebu) i tysięcy Polaków rozsianych po świecie były prawdziwą świętością: „Pieśń o Stefanie Starzyńskim”, „Legenda”, „Matka Boska Częstochowska”, „Iliada”, „Rejtan”, „Marsz 2-go Korpusu”, „Monte Cassino”, „Przypowieść” czy dedykowany duchowi Piłsudskiego utwór „Do Wielkiej Osoby”. Lechoń, który zaczynał swoją poetycką drogę od buntowniczego zaklęcia: „A wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”, kończył ją jako kapłan w „narodowym pamiątek kościele”. Ojczyzna, której „nie było i nie ma na mapie”, wcieliła się w natchnionego epigona romantycznych wieszczów.

Jest wiele patriotycznych wierszy Lechonia, które powinniśmy recytować z pamięci. Do mnie jednak najsilniej przemawia liryczna „Stara Warszawa”:

Czuję, płynie przez okno zapach dawnych kwietni, 
Widzę meble pluszowe, jedwabne poduszki, 
A ja z Stasiem Balińskim, obaj siedmioletni, 
Śpiewamy w chórze dzieci piosenkę Moniuszki.

Zawsze gdy powtarzam w myślach ten fragment, marzę, że na Rynku Nowego Miasta, w pobliżu miejsca, gdzie Lechoń się urodził, stanie kiedyś pomnik poety we fraku i cylindrze, a przechodząca „paniusia” wskaże go palcem i – jak przed wojną – powie do koleżanki: „Moja Pani! Jakie to ludzie są na świecie!”.

A poza tym uważam, że Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina musi zostać zburzony.

Posłuchaj audycji radiowej "Dwójki" z okazji 60. rocznicy tragicznej śmierci Jana Lechonia

piątek, 3 czerwca 2016

Modlitwa za Jana Lechonia

60 lat temu na nowojorskim bruku roztrzaskała się lutnia po Bekwarku. 



"Gość Niedzielny" nr 23/2016

Jego życie było pełne dramatycznych sprzeczności. Był duszą towarzystwa i człowiekiem bardzo samotnym, kapłanem w „narodowym pamiątek kościele” i skrajnym egocentrykiem, romantycznym wieszczem i zimnym snobem, niezłomnym patriotą i rozchwianym emocjonalnie „dużym chłopcem”, praktykującym katolikiem i niewolnikiem psychoanalizy, konserwatystą i nieszczęśnikiem bezskutecznie zmagającym się z problemem homoseksualnym. W poezji dbał o klasyczną harmonię, na przyjęciach opowiadał dowcipy, plotkował i chichotał, w wynajmowanych mieszkaniach wył z bólu i płakał. Ostatnie słowa, jakie zanotował w „Dzienniku”, brzmią: „Można zawsze znaleźć w swej inteligencji, woli, sercu coś, co pomoże nam w walce z życiem, z ludźmi. Ale na walkę z sobą – jest tylko modlitwa”.

W piątek 8 czerwca 1956 roku Jan Lechoń, targany przez mitologiczne Erynie, skoczył z wysokiego piętra hotelu Henry Hudson w Nowym Jorku, a razem z nim runęła lutnia po Bekwarku. Pogrzeb na cmentarzu Calvary zgromadził tłumy. Wśród żałobników niosących trumnę ze zwłokami poety był gen. Władysław Anders. Przemawiający nad grobem przyjaciela Kazimierz Wierzyński nie potrafił powstrzymać łez: „Dziś, kiedy odchodzi od nas ten wielki poeta, bogaty, intuicyjny umysł i nieskazitelny Polak, wydaje się, że odchodzi z nim także część Polski, którą przywieźliśmy z sobą i z którą chcieliśmy wrócić”. W kraju prymas Stefan Wyszyński pisał w liście z Komańczy do Zygmunta Serafinowicza, brata autora „Arii z kurantem”: „Odprawiłem Mszę św. za poetę Jana Lechonia i ufam spokojnie, że dobry Bóg da mu – jak Hiobowi – wszystkiego siedmiokroć. (...) Ufajmy, że z tej strasznej męki życia dusza wyrwała się z tęsknotą za prawdziwym Ojcem”.

W 60. rocznicę śmierci poety i ja modlę się za jego duszę. Za jego Polskę.





















LECHOŃ 

1.

Zabrałeś mu Panie strofy kamienne 
a dałeś mu wiersze z ciała 

daleko za wodą spłonęła marzeniem 
i zgasła kochana Warszawa 

runęły kolumny trzynastozgłoskowca 
dzwonnice i rymy strzaskane 

a wewnątrz świątyni na strzępy ktoś rozdarł 
ten obraz co bywał sztandarem 

2.

z pogorzeliska chciał wynieść pamiątkę 
choć różę choć sztych spod Chocimia 

lecz przedstawienie już było skończone 
w teatrze opadła kurtyna 

śmierć weszła w ogrody i dworki z modrzewia 
żurawie zamarły przy studniach 

walc ustał w pół taktu i dawna poezja 
z dnia na dzień wydała się próżna 

3.

próbował na nowo opisać z pamięci 
tę Polskę pachnącą ziołami 

ojczyznę skowronków aniołów i dzieci 
i wojsk ze srebrnymi skrzydłami 

na pomoc przyzywał herosów plejadę 
– uwierzył że w grobach go słyszą 

i wziął Matkę Boską na wojnę ze światem 
armaty zagrzmiały muzyką 

4.

i chodził wśród obcych i bił się z myślami 
– to mało to ciągle za mało 

więc żeby tchnąć życie w podarte sztandary 
zawijał w nie własne ciało 

garbate i grzeszne a przez to dość ludzkie 
by wiernym dzwoniło na trwogę 

legł krzyżem zapłakał i lity pas słucki 
przewiązał na czarną stronę 

5.

zabrałeś mu Panie strofy kamienne 
a dałeś mu wiersze z ciała 

daleko za wodą spadała cierpieniem 
ta Polska co ciałem się stała 

runęły wiązania trzynastozgłoskowca 
mózg żebra i serce strzaskane 

a wewnątrz świątyni ramiona rozpostarł 
ten Chrystus co zbawił Warszawę

Wiersz z tomu „Epigonia”

Posłuchaj relacji radiowej z nowojorskiego pogrzebu Jana Lechonia