piątek, 30 listopada 2012

Nie ma mnie na Facebooku

Od dawna marzył mi się taki tytuł, ale dopiero dziś mogę go użyć z czystym sumieniem.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 28 listopada 2012

Definitywnie wypisałem się bowiem z globalnego grona znajomych Marka Zuckerberga. Już nie „Lubię to”. Koniec z klikaniem w ciekawe linki, kreowaniem „wydarzeń” i picowaniem „osi czasu”. Urodziny znów będę obchodził z żoną i dziećmi przy bezowym torcie, a nie z czterema tysiącami przyjaciół przy niejadalnych cookies.

Nie jest to z mojej strony jakaś szczególna manifestacja światopoglądowa. Serwisy społecznościowe bez wątpienia pomogły w integracji setek tysięcy Polaków wykluczonych z normalnej debaty publicznej. Ludzie zawiązywali tu znajomości, ale przede wszystkim wymieniali informacje o wartościowych tekstach, książkach, filmach, spotkaniach. Ta „wspólnotowa” funkcja, w moim odczuciu, już się wyczerpała. Poznaliśmy się, wielu z nas robi swoje w środowiskach lokalnych. Działają niepodległościowe portale, gazety i wydawnictwa. Drugi obieg okrzepł i nie potrzebuje tysiąca linków z poziomu Facebooka. Przeciwnie: wymaga coraz większej samodzielności, zaangażowania, skupienia na konkretach.

Gdzie poza internetem szukać środowisk, które z powodzeniem realizują te trzy cnoty? Wielokrotnie pisałem, że aby polska kultura mogła się odrodzić, musimy wrócić na prowincję. Jeżeli nie dosłownie, to mentalnie, znajdując oparcie w porządku natury i zrzucając z siebie piętno groteskowych ideologii XXI w. Życie we własnym, budowanym od dzieciństwa kosmosie ma znacznie większy potencjał duchowy, wolnościowy i cywilizacyjny od wegetacji w sztucznych rajach mediów i centrów handlowych. Jednak potencjał to jedno, a realia społeczne to drugie. Gdy zacząłem wygłaszać hymny na cześć prowincji, nie miałem pojęcia, jak powszechna i gęsta jest sieć lokalnych układów, z którą na co dzień zmagają się wolni Polacy. Mimo to jeżdżąc na wieczory autorskie, nauczyłem się klasyfikować miasta i miasteczka według pewnego klucza. Podróżuję tam, gdzie są kluby „Gazety Polskiej”, i tam, gdzie ich nie ma. Różnica jest ogromna.

Kluby „Gazety Polskiej” tworzą zwykle osobne, zwarte środowiska, dlatego mogą się komuś wydać hermetyczne. Z perspektywy gościa doskonale jednak widać, jak głęboko kształtują intelektualną atmosferę miast. Złożone głównie z niepodległościowej inteligencji, stanowią realną alternatywę dla postkolonialnych „elit”. Podczas spotkań rozmowa zawsze jest żywa. Polityka, historia i kultura wiążą się ze sobą, zmuszając do zajęcia stanowiska również dyskutantów mniej wyrazistych światopoglądowo. Pogląd, że władza musi realizować interes wspólnoty narodowej, jest oczywistością.

Tam, gdzie klubów „Gazety Polskiej” brakuje, władza traktowana jest zazwyczaj izolacjonistycznie, jak galeria bóstw na Olimpie albo Komitet Centralny PZPR. Fakt, że nie ma z nią kontaktu, nikogo nie dziwi. – Oni tam toczą swoje „wojenki na górze”, a my tu się świetnie dogadujemy, czy ktoś jest z PO, czy z PiS – przekonują wyznawcy świętego spokoju. Przy czym im więcej dumy z tego „dogadywania się”, tym węższy zakres dyskusji. Ani słowa o historii i kulturze. Dominują wycieczki personalne i płaski materializm. Wśród „znanych Polaków” ktoś wymienia Czesława Kiszczaka, a po spotkaniu sugeruje, że „chyba nie całkiem zła ta nasza władza, skoro dała kasę na projekt”.

Oczywiście i w takich środowiskach, jak rodzynki w cieście, zdarzają się wspaniali patrioci. Zwykle są to społecznicy z powołania, wyjęci jakby z „Siłaczki” Żeromskiego, rozpaczliwie próbujący zainteresować swoją lokalną wspólnotę historią, dbający o pomniki i cmentarze. Jednak szacunek dla nich jest bardzo powierzchowny. W gruncie rzeczy uchodzą za ekscentryków uprawiających prywatne hobby w materialistycznym raju. Obawiam się, że gdy kiedyś odejdą, niewiele po nich zostanie.

Kluby „Gazety Polskiej” pozwalają takie indywidualne misje połączyć i osadzić w kulturze. Istnieją wprawdzie postkolonialne miasta i miasteczka, gdzie bardzo trudno znaleźć sprzymierzeńców. Warto jednak i tam, na spalonej ziemi, policzyć się na nowo. Jeśli znajdzie się choć dziesięciu sprawiedliwych, będzie szansa ocalić miasto.

czwartek, 29 listopada 2012

Wiersze jak słoje

Szymon Babuchowski o mojej książce "Oda do śliwowicy i inne wiersze z lat 1992-2012".

"Gość Niedzielny" nr 47/2012







środa, 28 listopada 2012

Na kolana przed wieszczem!

Istnienie Jarosława Marka Rymkiewicza jest dowodem na to, że nasza dziejowa misja wciąż trwa.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 21 listopada 2012

To się nie miało prawa wydarzyć. Nie po ogłoszeniu końca poezji, historii i „paradygmatu romantycznego”. Nie w czasach małej stabilizacji i filozofii ciepłej wody w kranie. Przecież funkcjonariusze PRL i III RP potrafili dotychczas skutecznie neutralizować narodowych proroków. Gajcemu dorobiono etykietkę faszysty, emigranta Wierzyńskiego otoczono kordonem milczenia, Herberta najpierw zdemaskowano jako niestabilnego psychicznie wroga demokracji, a później zrobiono z niego pretensjonalnego sprzedawcę antyków. I nagle pod nosem strażników naszej małości, lenistwa i zwątpienia wyrasta nowy wieszcz. Jest. Idzie Krakowskim Przedmieściem. Przywraca wiarę w sens zbiorowego losu. Opowiada o wolności, staje po stronie wykluczonych. Słuchają go setki tysięcy Polaków.

Istnienie Jarosława Marka Rymkiewicza jest dowodem na to, że nasza dziejowa misja wciąż trwa. Właściwie każda jego publiczna wypowiedź mówi nam, skąd przychodzimy, kim jesteśmy i co powinniśmy robić, by pozostać Polakami. Wiersz o dwóch Polskach, z których „jedna chce się podobać na świecie”, a drugą „wiozą na lawecie”; diagnoza postkolonialnego charakteru III RP; uświadomienie przynależności Adama Mickiewicza do wspólnoty „moherowych beretów”; dowodzenie, że polski romantyzm jest kluczem do współczesności; nazwanie nierzeczywistym świata redagowanego w głównych mediach; wierność Polsce prowincjonalnej i wezwanie do budowania niepodległości wokół siebie; wreszcie rekonstruowanie mitów polskiej wolności w „Wieszaniu”, „Kinderszenen” i „Samuelu Zborowskim”; odtworzenie szkieletu polskości, który każdy z nas – w zgodzie z własną formacją duchową – może otoczyć tkanką wiary czy kultury. Wszystko to jest dla wolnych Polaków darem, nie tyle od wielkiego poety, ile od Boga lub losu, jak kto woli.

Bywa to dar trudny, bo wizje Rymkiewicza nie służą wyłącznie „pokrzepieniu serc”. Wciąż, w różnych odmianach, wraca w nich ciemne proroctwo z wiersza napisanego we wrześniu 1982 r.: „Kiedy się obudziłem, Polski już nie było”. Ten zaczerpnięty z Mickiewicza motyw niepokoi, zważywszy, że naszym wieszczom wielokrotnie zdarzało się antycypować wielkie wydarzenia. W trakcie pisania poeta często znajduje się jakby poza czasem, rejestruje sensy ukryte w języku swojej wspólnoty, na moment uzyskuje dostęp do perspektywy wiecznej. Inna sprawa, że każdy ma takiego proroka, jakiego sobie wybrał. My mamy poetę z Milanówka, niewolnicy III RP – jasnowidza z Człuchowa.

Świeżo wydana przez „Frondę” książka „Spór o Rymkiewicza” zbiera teksty głównie zajadłych wrogów romantyzmu. Kogóż tu nie ma? Są Cezary Michalski z „Krytyki Politycznej”, Mariusz Cieślik z TVN24 i Szczepan Twardoch z postkomunistycznej „Polityki”. Stroszą pióra skompromitowany filozof Marcin Król, znana z sympatii dla Ruchu Poparcia Palikota Agata Bielik-Robson, tropiciel „mętnej mistyki” smoleńskiej Paweł Lisicki oraz przedstawiciel literatów III RP Jarosław Klejnocki. Jest też Piotr Skwieciński, który reakcję Rymkiewicza na polską rzeczywistość określił kiedyś jako „aberracyjną, chorą”. Do kompletu brakuje jedynie krasnala Horubały i jego sugestii, że poeta stworzył klimat duchowy, który doprowadził do katastrofy smoleńskiej. Ale brakuje go tylko dlatego, że – jak czytamy we wstępie – pominięto teksty opublikowane niedawno w autorskich książkach. Nawet autorzy skądinąd sensowni (Jacek Trznadel, Jadwiga Staniszkis, Grzegorz Górny) na temat Rymkiewicza wypisują jakieś zdumiewające brednie. Honoru wieszcza bronią przede wszystkim Marzena Woźniak-Łabieniec, Zdzisław Krasnodębski i Joanna Lichocka, której tekst znalazł się tu jako wstęp do filmu Grzegorza Brauna „Poeta pozwany”.

Płyta z tym znakomitym filmem była już dołączona do „Gazety Polskiej”. Książkę można z czystym sumieniem wyrzucić do kosza. Prawda jest bowiem taka, że żadnego sporu o Rymkiewicza nie ma. Jeśli jest to pisarz „kontrowersyjny”, to tylko dla tych wychowanków III RP, którzy nie rozumieją polskości i żyją w swoich lewackich, neoendeckich bądź pseudokatolickich inkubatorach. Żałuję, że „Fronda”, z którą wiąże mnie sentyment, firmuje podobne książki. Zaraz, zaraz... Na stronie redakcyjnej jest dopisek: „Dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego”. To wiele wyjaśnia.

wtorek, 27 listopada 2012

poniedziałek, 26 listopada 2012

Pieśni niewinności i doświadczenia

Pędząc do mety sprintem, trudno docenić teraźniejszość.
 
 
Z drzew zazwyczaj spadają liście, ale zdarzają się niespodzianki. Z klonu przy domu, w którym mieszkam z rodziną, spadł latawiec. Pamiętam, jak tam utknął kilka miesięcy temu (wczesnym latem? wiosną?). Sznurek zaplątał się w gałęzie i nic nie można było na to poradzić. Gdy wreszcie latawiec spadł, zaniosłem go młodszemu synowi. – Masz swoją zgubę – zakomunikowałem triumfalnie. Syn popatrzył na mnie jak na wariata. – Tata, daj spokój, nie jestem już dzieckiem. Okazało się, że latawiec wisiał na drzewie nie kilka miesięcy, a kilka lat. Dla syna to była epoka, w ciągu której zmienił obszar zainteresowań, a przy okazji barwę głosu. Szczerze zdumiony podreptałem do swojego pokoju, ciągnąc za sobą wyblakły ogon miękkopłata.

Niech nikt mi nie mówi, że życie po czterdziestce biegnie tym samym tempem co w dzieciństwie. To są całkowicie różne wymiary. Gdy się ma lat dziesięć, od obiadu do kolacji upływa wieczność. W tym czasie może się zdarzyć tysiąc rzeczy przełomowych, decydujących o naszym losie. Możemy wygrać mecz na podwórku, znaleźć przy drodze starą monetę, a nawet – jeśli się nam poszczęści – odebrać nieoczekiwany telefon od koleżanki z klasy. Każde wakacje są jedyne. Czeka się na nie jak na zbawienie, bez świadomości, że będą kiedyś kolejne lata i kolejne wakacje. Tak samo jest z Bożym Narodzeniem. Dopiero po wielu życiowych doświadczeniach człowiek zaczyna dostrzegać ciągłość rocznego cyklu oraz nieuchronną perspektywę starości i śmierci. Kilkuletnie etapy życia coraz częściej wydają się „jedną chwilką”. Dzieci dorastają stanowczo zbyt szybko i nie da się z nimi „zsynchronizować zegarków”.

Z tą przykrą świadomością trzeba sobie jakoś radzić. Wielu mężczyzn, nie wiadomo dlaczego, wybiera ucieczkę w przyszłość. Zamiast starać się spowolnić czas, który przyspiesza samoistnie, oni próbują się z nim ścigać. – Jestem ciągle zajęty – chwalą się. – Mam masę planów. Dziad? Jaki dziad? Może i jest to jakiś sposób na stłumienie naturalnego lęku przed codziennym umieraniem, ale coś za coś. Pędząc do mety sprintem, trudno docenić teraźniejszość. Są wprawdzie mędrcy, którzy twierdzą, że żadna teraźniejszość nie istnieje, bo każde doświadczenie po sekundzie jest już historią, a następna sekunda należy do przyszłości, ale jest to teza tyleż efektowna, co nieprawdziwa, redukująca wolną wolę i sens życia.

Z drugiej strony, wielu ludzi, zwłaszcza w dzisiejszej epoce, ucieka w przeszłość. Czasem aż do krainy dzieciństwa, gdy dorosłe życie było potencjałem. Porównanie tamtych dni z teraźniejszością zazwyczaj rodzi napięcie, bo nigdy nie żyjemy dokładnie tak, jak to sobie wymarzyliśmy. Są dramaty, które jak głaz tarasują drogę do czerpania radości z „tu i teraz”. Przerwanie studiów, choroba czy rozwód wydają się rzeczywistością nie do zaakceptowania. – Gdyby TO się nie zdarzyło, byłbym naprawdę szczęśliwy – powtarzają smutni idealiści. Takie myślenie, oparte na złudzeniu, że jesteśmy panami swojego losu, jest szczególnie niebezpieczne, bo rodzi melancholię, która łatwo przeradza się w rozpacz. Zapatrzeni w kosmos dzieciństwa lub młodości, szukający tam po omacku punktu oparcia, stajemy się jak żona Lota, która obejrzawszy się za siebie, zamieniła się w słup soli. „Próżna młodość, mamo, próżna młodość. Starość idzie za nią jak cień” – brzmią słowa pięknej bałkańskiej pieśni.

Z tej pozornej matni jest tylko jedno wyjście: przestać kluczyć między widmami arkadii i katastrofy i stanąć twarzą w twarz z własnym losem. Gdy się mu przyjrzeć z bliska, może się okazać, że wcale nie jest przeklęty, przeciwnie: kryje w sobie potencjał pełni życia, możliwy do urzeczywistnienia dzięki Bożej miłości.

O tym wszystkim myślałem, kreśląc kilka akapitów na uroczystość 50-lecia mojej Szkoły Podstawowej. Ale napisać tego nie mogłem – brzmiałoby zbyt poważnie. Poprzestałem zatem na trywialnych wspomnieniach, dopiero w końcówce dając upust wrodzonej skłonności do moralizowania. Wyszło następująco:
 
Historia pod osiemnastką, polski pod szesnastką, fizyka pod czternastką, kantorek. No i matma – a jakże – pod dwóją! Ach, ile było tych dwój, a każda okraszona uroczystą przysięgą, że kiedyś zostanę poetą. Póki co, musiałem jednak zostać po lekcjach.

Na parterze była szatnia dla najmłodszych. Lecz nie wszystkim chciało się dźwigać zimowe obuwie na piętro. Pamiętam jak podczas apelu dyrektor wzniósł ku przestrodze parę ogromnych kamaszy i zapytał: – No, czyje to buty? Dwustu uczniów parsknęło śmiechem. To były moje buty.

Pamiętam butelki oranżady kupowane na długiej przerwie w sklepie za przystankiem i starą gruszę na pobliskiej miedzy. Jeden z nas trząsł gałęziami, reszta zbierała owoce, a gdy pojawiał się gospodarz z psem, biegliśmy ile sił w nogach. Kiedyś kolega nie zdążył zejść z drzewa. Nigdy więcej go nie spotkałem.

Teraz wspominam Janka, Cześka i Iwonę, pana dyrektora i panią od polskiego. No i Sławka, który wyprzedził nas w wyścigu na tamtą stronę. Wszyscy wleczemy się jego śladem, już bardziej świadomi, doświadczeni przez los, ale wciąż skrywający w tornistrze serca zeszyty z wypracowaniem: „Kim będę, gdy dorosnę”.

środa, 21 listopada 2012

wtorek, 20 listopada 2012

Nowe wiary, prawa, toalety

W kulturze III RP groteska uchodzi za mądrość życiową, a zdrowy rozsądek – za groteskę.


Pamiętają Państwo klimat kulturowy lat 90. ubiegłego wieku? Z medialnych jaj nie wykluli się jeszcze celebryci, homoseksualiści cenili prywatność, feminizm był mniej popularny od haftu krzyżykowego, a wychowawcze klapsy nie uchodziły za zbrodnię przeciw ludzkości. Polacy raczej nie prowadzili wojny z naturą. Na dochodzące z ciepłych krajów wieści o eutanazji, zmianie płci czy in vitro zazwyczaj stukali się w czoło. Mieli też poważne wątpliwości, czy najlepszy wiek na urodzenie pierwszego dziecka to 45 lat. Kto był katolikiem, wierzył w nierozerwalność sakramentu małżeństwa i nie próbował przekonać Pana Boga, że Jego poglądy na świat uległy przedawnieniu. Także w sferze obyczajowej panował zdrowy rozsądek. Sushi traktowano jako egzotyczny przysmak, a nie narodową potrawę Słowian. Siwiejący mężczyźni nie wzdychali do nastolatek i postaci z gier komputerowych. Modna dziś kremacja zmarłych kojarzyła się wyłącznie z urnami twarzowymi epoki żelaza.

W postkolonialnej kulturze III RP dopiero instalowali się architekci nowego wspaniałego świata. Niezbyt licznie, jakby nieśmiało, pojawiali się na uniwersytetach, w mediach i środowiskach artystycznych. Na każdym kroku akcentujący swoją „nowoczesność”, dla polskiej poezji nie byli jednak żadną nowością. Już w 1832 r. trafnie opisał ich w „Panu Tadeuszu” nasz narodowy wieszcz: „Żałośnie było widzieć wyżółkłych młokosów, (...) /Opatrzonych w broszurki i w różne gazety, / Głoszących nowe wiary, prawa, toalety”.

Po latach okazało się, że „miała nad umysłami wielką moc ta tłuszcza” – zarówno w epoce saskiej i stanisławowskiej, jak i pookrągłostołowej. Gdyby było inaczej, każdy z nas dostrzegałby dziś nie tylko polityczny upadek państwa polskiego, ale i groteskę otaczającej nas pseudocywilizacji. A przecież większość Polaków już dawno przyzwyczaiła się do filozofii celebrytów, nieformalnych związków czy „partnerskiego” wychowania dzieci. „Jeśli kto i czuł wtenczas, że polskie ubranie / Piękniejsze jest niż obcej mody małpowanie, / Milczał; boby krzyczała młodzież, że przeszkadza / Kulturze, że tamuje progresy, że zdradza! / Taka była przesądów owoczesnych władza! ”.

Manifestując patriotyzm na ulicach, często we własnych rodzinach siedzimy jak mysz pod miotłą, bo boimy się śmieszności. Ten brak reakcji bywa zrozumiały, ale jego skutków nie da się zamieść pod dywan. Milcząc, godzimy się na odwrócenie znaczeń w kulturze, gdzie groteska uchodzi za mądrość życiową, a zdrowy rozsądek – za groteskę. Umożliwiamy też stopniowe przesuwanie granicy cywilizacji śmierci. Przed 20 laty nauczono nas, że homoseksualizm to „orientacja”, 10 lat temu – że aborcja to „prawo kobiety do własnego brzucha” (na szczęście w tym przypadku dyskusja trwa), a dziś słychać już opinie, że człowiek rodzi się nie chłopczykiem lub dziewczynką, lecz „czystą kartą” i płeć może sobie wybrać.

Złudzeniem jest też poczucie, że tolerując moralne transgresje, sami zachowujemy na nie odporność. Z autentycznych patriotów, którzy w standardach obyczajowych III RP znaleźli usprawiedliwienie dla prywatnych zdrad, dałoby się stworzyć legion. To ich osobista sprawa? Mickiewicz miał na ten temat inne zdanie: „Krzyczano na modnisiów, a brano z nich wzory; / Zmieniano wiarę, mowę, prawa i ubiory. /Była to maszkarada, zapustna swawola, / Po której miał przyjść wkrótce wielki post – niewola! ”.

I tak dochodzimy do tajemnego związku między obyczajowością a niepodległością. Zaczerpnięta z Mickiewicza analogia między epoką przedrozbiorową a naszym czasem jest tak wyraźna, że musi niepokoić. Polska nie znajdzie swoich obrońców wśród pseudointeligencji III RP, która – jak kiedyś – „nie wierzy rzeczom najdawniejszym w świecie, jeśli ich nie czytała w francuskiej gazecie”. Także na państwo Tuska i Komorowskiego nie ma co liczyć. Jedyną realną siłą niepodległościową są środowiska regularnie manifestujące w Warszawie. Ale i my nie sprostamy zadaniu, jeśli tej walki o Polskę nie zaczniemy we własnym sumieniu i wśród najbliższych. Nowe wiary, prawa, toalety nie znikną szybko z kultury, jednak warto się z nimi zmagać. Najlepiej z pomocą Boga, który dysponuje skuteczną bronią do pokonania ludzkich obaw i uzależnień. Tą bronią jest miłość.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Spotkania w Opavie i Raciborzu

W końcu tygodnia wezmę udział w międzynarodowym projekcie na granicy polsko-czeskiej.

4 x CZARNO NA BIAŁYM w literaturze i obrazach –
4 x ČERNÉ NA BÍLÉM v literatuře a obrazech.

OPAVA 22 listopada (czwartek), godz. 17:00
Obecní Dům, Ostrožná 46, Klub Art.
 
Wojciech Wencel – gość wieczoru,
Jiří Bosák – recital bluesowy.
 
RACIBÓRZ 24 listopada (sobota), godz. 17.00
Dom Kultury „Strzecha“ ul. ks. Józefa Londzina 28
 
Barbara Gruszka-Zych – gość wieczoru,
Libor Martinek – gość wieczoru,
Wojciech Wencel – gość wieczoru,
Kuba Blokesz – recital bluesowy.
 
Obu spotkaniom będzie towarzyszyła wystawa fotografii Bolesława Stachowa
oraz promocja nowego, dwujęzycznego numeru pisma literacko-kulturalnego „Almanach Prowincjonalny“.
 
Ponadto w sobotę od rana poprowadzę warsztaty literackie z grupą 14 młodych Polaków i Czechów.
 
Koordynatorem projektu jest Marek Rapnicki.
 
Serdecznie zapraszam w imieniu własnym i organizatorów.

niedziela, 18 listopada 2012

czwartek, 15 listopada 2012

"Oda na dzień św. Cecylii" (nagranie archiwalne)

Fragment telewizyjnego magazynu "Fronda" z 1996 roku.



Oda na dzień św. Cecylii

22 listopada 1692 roku w Londynie odbyło się prawykonanie
„Hail! Bright Cecilia” Henry Purcella


Płyną sekundy i płyną godziny
muzyka niebios w opactwie ustaje
to co raz było doprawdy nie minie
ale powrotem wieczystym się stanie
po wieku formy i wieku żelaza
wszystko więc w płynnych sestynach powraca

wieża kościoła ze snu chce się zbudzić
i oto wznosi ją łaska istnienia
wracają w pył obrócone marmury
ściany i krzyże witraże i Księga
w gorzkim powietrzu późnego baroku
piętrzy się jakiś przedziwny niepokój

wosk cyzeluje kaskady obrusów
ławki wracają na dawne swe miejsce
słychać już głośne dudnienie po bruku
wzdychają krypty tężeją kobierce
kościół się ludźmi wypełnia pomału
muzyka zamknie im usta jak całun

("Oda do śliwowicy i inne wiersze z lat 1992-2012")

środa, 14 listopada 2012

Sennik polski

Potwór III RP jest dużo bardziej przerażający niż peerelowska hybryda. Nie musi nosić maski. Ukryty za sceniczną kurtyną, zmienia naszą rzeczywistość w fikcję. Pamiętają państwo film Davida Lyncha „Mulholland Drive”? – Wszystko jest iluzją – powtarza konferansjer w klubie „Silencio”.


Kilka dni temu ukazała się książka z pełnym zapisem rozmów przeprowadzonych przez Joannę Lichocką do filmu „Przebudzenie”. To świadectwo ludzi, którzy dziesiątego dnia każdego miesiąca spotykają się na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, by złożyć hołd poległym w Smoleńsku bohaterom i upomnieć się o prawdę. Czy tytuł nie jest na wyrost? Nie, bo 10 kwietnia 2010 r. wielu z nas rzeczywiście przebudziło się z jałowego konsumpcjonizmu, kultu prywatności, zobojętnienia na politykę.

Sęk w tym, że wyrwani z własnego letargu i gotowi do współdziałania znaleźliśmy się w przestrzeni, która tylko w niewielkim stopniu przypomina jawę. To raczej wielopiętrowy, absurdalny koszmar, którego kolejne epizody nie mają żadnych konsekwencji. Rząd oskarżany o tuszowanie zbrodni nadal sprawuje władzę. Ciała poległych w Smoleńsku zostały zamienione, ale nikt nie ponosi za to odpowiedzialności. Niewygodni dla Rosjan świadkowie są znajdowani martwi? Prawdopodobnie zabili się z powodu nieszczęśliwej miłości. Detektory materiałów wybuchowych po bliższych oględzinach okazują się wykrywaczami dezodorantów. Podejrzewam, że gdyby podczas konferencji prasowej prokuratorowi wyrósł zielony róg na czole, też nikogo by to nie zdziwiło. W onirycznym świecie wszystko jest przecież możliwe.

Zbigniew Herbert mówił kiedyś o „socjalizmie z ludzką twarzą”: – To jest widmo dla mnie zupełnie nie do zniesienia. Jak jest potwór, to powinien mieć twarz potwora. Ja nie wytrzymuję takich hybryd, ja uciekam przez okno z krzykiem. Chyba wszyscy czujemy się dziś podobnie. Tyle że potwór III RP jest dużo bardziej przerażający niż peerelowska hybryda. Nie musi nosić maski. Ukryty za sceniczną kurtyną, zmienia naszą rzeczywistość w fikcję. Pamiętają państwo film Davida Lyncha „Mulholland Drive”? – Wszystko jest iluzją – powtarza konferansjer w klubie „Silencio”. – Wydaje wam się, że słyszycie orkiestrę, ale to wszystko jest nagrane na taśmę.

Prawie trzyletni już wysiłek patriotów w sprawie Smoleńska polega na upartym dążeniu do ustalenia prawdy. Rodziny poległych, naukowcy, politycy, dziennikarze i blogerzy weryfikują wszelkie dostępne materiały, przeprowadzają logiczne dowody, obalają propagandowe tezy. Większość z nas – zgodnie z tradycją cywilizacji łacińskiej – zakłada, że oficjalne potwierdzenie zamachu będzie rozstrzygające. Oszukiwanym wyborcom opadną klapki z oczu, naród osądzi zdrajców, a Zachód pomoże nam ukarać zbrodniarzy. Wierzymy, że z faktami się nie dyskutuje, a ujawnione zło musi wywołać reakcję ludzkiego sumienia i obowiązującego prawa. Czy jednak możemy być tego pewni? Wyobraźmy sobie, że jakimś cudem udaje się doprowadzić do międzynarodowego śledztwa, które potwierdza hipotezę mordu politycznego. Winy po stronie polskiej – przyjmijmy wersję hurraoptymistyczną – ograniczają się do mataczenia. Domyślam się, że linia obrony wyglądałaby następująco: – Nie dzień i nie rok będziemy żyli ze sobą i obok siebie w jednej ojczyźnie. A tego typu oskarżenia czynią takie współistnienie czymś nieznośnym. Nie sposób ułożyć sobie życia w jednym państwie z osobami takimi jak Jarosław Kaczyński.

Po której stronie stanęliby wówczas wyborcy PO? Gdzie przebiega granica, za którą szacunek dla ojczyzny staje się silniejszy od partyjnej nienawiści? Czy jest nią wyrzeczenie się niepodległości? Utrudnianie dojścia do prawdy? Współudział w zbrodni? Na jawie taka granica byłaby czytelna, ale w świecie iluzji nie istnieją żadne granice. Gdyby istniały, dziennikarze głównych mediów, celebryci i inni miłośnicy obecnej władzy próbowaliby je zweryfikować. Tymczasem w świecie III RP kłopotliwe pytania pojawiają się wyłącznie w teleturnieju „Kocham Cię, Polsko! ”. Niestety, nie dotyczą Smoleńska.

Myślę, że oni wiedzą, a przynajmniej przeczuwają, co naprawdę stało się nad lotniskiem Siewiernyj. A jeśli tak jest, to znaczy, że nawet po oficjalnym ustaleniu prawdy nie skończy się polski koszmar. Czeka nas wyniszczająca walka z demonem iluzji, przy którym były pułkownik KGB to pikuś. Odzyskanie przez PiS realnego wpływu na państwo jest niezbędne do ocalenia naszego bytu politycznego. Ale nie mniej ważne starcie rozegra się w sferze ducha. Już dziś wzywajmy na pomoc Boga i zastępy Jego aniołów, bo sami tej walki nie wygramy.

poniedziałek, 12 listopada 2012

"Oda do śliwowicy" już w księgarniach!

Dokładnie dwa lata po premierze "De profundis" ukazał się mój autorski wybór poezji z lat 1992-2012.

Książka pięknie wydana przez krakowskie Arcana (serdecznie dziękuję szefowej wydawnictwa, p. Zuzannie Dawidowicz)zawiera ponad sto utworów, które zostały umieszczone w pięciu działach. Decydując się na arbitralny wybór i układ tekstów, postanowiłem przybliżyć Czytelnikowi autorskie spojrzenie na tę poezję: jej najważniejsze tematy, kluczowe obrazy i hierarchie estetyczne.

Za najbardziej udane zawsze uważałem te wiersze, które podczas pisania przekraczały moją wyobraźnię, kierowały się własną logiką i melodią, okazując się ostatecznie "mądrzejszymi" ode mnie. Do dziś mam wobec nich poczucie pewnej "obcości". Wydaje mi się, że w większym stopniu są dziełem żywiołu języka polskiego i chrześcijańskiego ducha, niż wytworami poetyckiego warsztatu. Większość spośród tych tekstów zamieściłem na początku książki. Niektórych, z uwagi na rozmiar lub ścisłą przynależność tematyczną, nie udało się jednak wyodrębnić z innych kontekstów. Stąd również w kolejnych działach znalazło się kilka "utworów najważniejszych". Mam tu na myśli zwłaszcza niektóre wiersze z tomu "De profundis", *** (To co nas dzieli...), "Do końca", "Podziemne motyle", a przede wszystkim cały poemat "Imago mundi". W książce nie brakuje ponadto liryków młodzieńczych ("Królowa Delft", "Hölderlin"), stricte religijnych ("Corpus Christi", "Oda chorej duszy"), opisujących kosmos najbliższej okolicy ("W Matarni", "W Matemblewie") czy znanych z podręczników szkolnych ("Łódź na głębinie").

Drogi Czytelniku! Jeśli znalazłeś inspirację w tomie "De profundis" i chciałbyś poszukać jej także w moich wcześniejszych wierszach, kup "Odę do śliwowicy"! A jeśli znasz większość mojej poezji, sięgnij po tę książkę choćby po to, by porównać własne upodobania z perspektywą autora. Dla mnie redagowanie tej książki było fascynującą podróżą w głąb własnego życia, które - jak życie każdego chrześcijanina - jest opowieścią pisaną przez Boga.

"Odę do śliwowicy i inne wiersze z lat 1992-2012" można kupić w księgarniach internetowych, m.in. bonito.pl, gandalf.com.pl, fabryka.pl, bookmaster.pl, poczytaj.pl.

Zainteresowanym polecam również książkę Joanny Lichockiej "Przebudzenie", do której dołączona jest płyta CD "Wojciech Wencel: Wiersze o Polsce (czyta autor)".

niedziela, 11 listopada 2012

Rozmowa o książce "Przebudzenie"

O wspólnocie polskiego losu, prawdy i pamięci mówią Joanna Lichocka i Anita Czerwińska.



Książkę Joanny Lichockiej "Przebudzenie" można już kupić w większości księgarń internetowych. Dodatkiem do niej jest płyta CD "Wojciech Wencel: Wiersze o Polsce (czyta autor)" z nagraniem utworów m.in. z tomu "De profundis".

Nagroda Mackiewicza 2012 dla śp. Tomasza Merty

Jury uhonorowało tom pism wybranych "Nieodzowność konserwatyzmu".



















Tegoroczny laureat - historyk myśli politycznej, publicysta, w latach 2005–2010 podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego - zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie samolotu, którym polska delegacja pod przewodnictwem prezydenta Lecha Kaczyńskiego podróżowała na uroczystości rocznicy zbrodni katyńskiej.

Książka "Nieodzowność konserwatyzmu" gromadzi refleksje nad fundamentami polityki, literaturą, a także nad bieżącymi wydarzeniami lat 90. i nieco późniejszych. Nagrodę odebrała Magdalena Merta, która podkreśliła, że jej mąż nie tylko badał tradycję konserwatywną jako historyk idei, ale też w codziennym życiu realizował ideały konserwatyzmu.

Nagroda im. Józefa Mackiewicza przyznawana jest dziełom ze względu na ich walory literackie oraz tematykę - ważną kulturowo, społecznie lub politycznie. Do konkursu zgłaszane są zarówno utwory literackie, jak i publicystyczne. Tradycyjnie nagroda wręczana jest 11 listopada. Wśród dotychczasowych laureatów są m.in. Jarosław Marek Rymkiewicz, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, Bronisław Wildstein. W zeszłym roku nagrodzono Wojciecha Wencla za zbiór poezji „De profundis”.

Więcej w serwisie blogpress.pl

środa, 7 listopada 2012

Spotkanie w Mławie

Związek Twórców Ziemi Zawkrzeńskiej zaprasza na wspólny wieczór autorski Artura Nowaczewskiego i Wojciecha Wencla.

Spotkanie odbędzie się w najbliższy piątek, 9 listopada, w sali na piętrze Miejskiego Domu Kultury w Mławie (Stary Rynek 13). Początek o godz. 18.00.

[przyp. W.W.] W kuluarach będzie można kupić moją nową książkę "Oda do śliwowicy i inne wiersze z lat 1992-2012". Serdecznie zapraszam!

Jako jurorzy IX Mazowieckiego Konkursu Literackiego "Zaufaj Słowu" weźmiemy też udział w uroczystości wręczenia nagród laureatom, która rozpocznie się w tym samym miejscu w sobotę, 10 listopada, o godz. 11.00.

Spiritus movens obu wydarzeń jest prezes Związku Twórców Ziemi Zawkrzeńskiej i sekretarz jury, Jarosław Trześniewski-Kwiecień.

piątek, 2 listopada 2012

Dziady

Niby żyjemy już w wolnej Polsce, a wciąż przybywa wędrujących kości, o których nikt poza rodzinami i tradycyjnymi patriotami nie chce pamiętać.


Pocysterski kościół świętego Walentego w Gdańsku-Matarni, kostnica z czerwonej cegły i pokryta żużlem droga na cmentarz. Wspólne podziemne państwo Kaszubów, Niemców i Polaków. W końcu października piętrzą się tu usypiska żółtych liści. Korzenie starych lip i kasztanowców drążą tunele pod nagrobnymi płytami, a gliniasta ziemia klei się do butów. Mężczyzna w ortalionowej kurtce wyciąga z samochodu znicze, chryzantemy i świerkowe wieńce. Za moment ułoży je na zbitym z desek stole przy wejściu na cmentarz, tuż obok kapliczki „wystawionej od Arcybractwa Jezusowego w roku 1902”.

W okolicach tej daty zaczęto tu grzebać zmarłych. Wcześniej krzyże sterczały wokół kościoła zbudowanego w XIV wieku na ciasnym, otoczonym murem wzgórzu. W dzieciństwie chodziliśmy tam zbierać piszczele i czaszki, walające się wśród liści i wyschniętej ziemi. Od czasu do czasu próbowaliśmy odczytać gotyckie litery na jednym z nielicznych grobów, który się zachował. Pewne było tylko nazwisko pogrzebanej w tym miejscu rodziny Ficht, brzmiące równie obco jak nazwisko Otto Roemera, przedwojennego właściciela majątku Matarnia, który jako ojciec czworga dzieci i sprawiedliwy zarządca cieszył się szacunkiem miejscowej ludności. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie.

Żeby opowiadać o zmarłych, trzeba cofnąć się do dzieciństwa, do swojej ziemi, w której roi się od kości ludzi wychowanych w „tutejszych” miejscach, nasiąkniętych „tutejszymi” widokami. Im bardziej oswojona jest przestrzeń, tym łatwiej odczuć duchową obecność jej dawnych mieszkańców. Tak, to wszystko prawda, ale co z kośćmi naszych, polskich męczenników, które jak kąkol wyrwano z ojczystego krajobrazu? Rozrzucone po nieludzkiej ziemi, stają się naczyniami dla deszczu, mieszkaniami wiatru. Kto je pozbiera i ułoży pod krzyżem? „Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie” – pisał Adam Mickiewicz w III części „Dziadów”. Skoro od bezimiennych mogił dzielą nas setki kilometrów, narzędziem naszej troski powinna być kultura. Czy jest?

W „Głowie owiniętej koszulą” Jarosław Marek Rymkiewicz przytacza autokomentarz Mickiewicza: „Z „Dziadów” chcę zrobić jedyne dzieło moje warte czytania, jeśli Bóg pozwoli skończyć”. Okazuje się, że znane nam sceny podróży zesłańców kibitkami wieszcz uznawał jedynie za wstęp do opisów więzień i „katorżnej roboty”. Swoim poematem miał zamiar objąć „całą historię prześladowań i męczeństwa naszej Ojczyzny”. Bóg nie pozwolił mu zrealizować projektu, ale tylko dlatego, że postawił na polifonię. Arcydzielny, apokaliptyczny obraz Sybiru dał Juliusz Słowacki w „Anhellim”. A kultura II RP przekształciła tę wizję w mit czytelny dla każdego – od profesora po rzemieślnika.

Zadaniu ocalenia narodowej pamięci sprostali też poeci emigracyjni po drugiej, sowieckiej fali zsyłek. W wierszu „Msza żałobna w Katedrze Nowojorskiej” Kazimierz Wierzyński pisał: „Modlimy się za najbliższych, imiona marzną nam w ustach,/ Za wywiezionych w pociągach nie wiedzieć w jakim kierunku,/ Za utraconych bez wieści w pustkowiach, na osiedleniu,/ W jurtach, gdzie siostra jest nasza matką kirgiskich bękartów,/ W stepach, gdzie plewy pożywnej dzieci szukają w nawozie,/ Za bezimienną kalwarię w codziennej, conocnej grozie/ Prześladowanych uparcie./ Modlimy się za niewinnych”.

Tę modlitwę warto powtórzyć w Dzień Zaduszny, przemierzając rodzinne cmentarze. Ale trzeba też pomodlić się za emigrantów, zesłańców sumienia. I za poległych w Smoleńsku, którzy – wskutek „pomyłek” państwa – przenoszeni są z grobu do grobu. Niby żyjemy już w wolnej Polsce, a wciąż przybywa wędrujących kości, o których nikt poza rodzinami i tradycyjnymi patriotami nie chce pamiętać. Bo, jak głoszą idole tego świata, należy uwolnić się wreszcie od martyrologii, wspólnoty i Boga. Jeśli dla kultury III RP są ważne jakieś „Dziady”, to tylko te Kazimierza Dejmka z 1968 r.

Początek listopada to czas przeznaczony na powszechną modlitwę za zmarłych. Ale – jak pisał Mickiewicz – „wiara we wpływ świata niewidzialnego, niematerialnego na sferę ludzkich myśli i działań jest ideą macierzystą poematu polskiego”. Sprecyzujmy: jest ideą macierzystą całego polskiego życia. Niech więc nasze narodowe Dziady trwają przez cały rok, przybierając widzialną formę każdego dziesiątego dnia miesiąca. W Warszawie na Krakowskim Przedmieściu.