wtorek, 19 listopada 2013

Duch niepodległości

Dobre sąsiedztwo Polski i Rosji jest możliwe tylko przez separację.

"Gazeta Polska" 13 listopada 2013

W 1936 r., kilka miesięcy po pogrzebie Józefa Piłsudskiego, ukazały się w Warszawie dwie niezwykłe książki. W tomie wierszy „Wolność tragiczna” Kazimierz Wierzyński formułował duchowy testament Marszałka: „Skazuję was na wielkość. Bez niej zewsząd zguba”. Słowa te brzmiały tak wiarygodnie, że później wielokrotnie brano je za dosłowny cytat z Piłsudskiego. Z kolei w zbiorze manifestów „Imperializm idei” Stanisław Piasecki pisał: „W tym miejscu jesteśmy dziś – [...] na przeciągu wichrów ze wschodu i zachodu. Tu można być tylko albo czymś wielkim i potężnym, albo nie być”.

Podobną diagnozę geopolityczną stawiali dwaj – wydawałoby się – zupełnie różni ludzie. Pierwszy – piłsudczyk, ulubieniec „Wiadomości Literackich” i lew salonowy II RP – nawiązywał do mitu Polski jagiellońskiej i wciąż żywej tradycji Legionów. Za Piłsudskim wzywał Polaków do realizowania „ziszczalnych marzeń” na drodze rozumu i męstwa. Drugi – narodowiec, redaktor „Prosto z Mostu”, przenikliwy krytyk liberalnych elit – odrzucając dziewiętnastowieczną koncepcję egoizmu narodowościowego, kreślił wizję naszej chrześcijańskiej misji w Europie. Obaj byli maksymalistami gardzącymi krótkowzrocznym „pragmatyzmem” politycznym. „Problem naszego istnienia – pisał Piasecki – nie wygląda: z Niemcami przeciw Rosji ani z Rosją przeciw Niemcom, bo obie te koncepcyjki szachowe oznaczają likwidację Polski jako narodu, jako odrębności duchowej i cywilizacyjnej”.

Było za co umierać

Ten polityczny maksymalizm sprawdził się po wybuchu wojny. „Przy wszystkim – zaświadczał w 1943 r. Wierzyński – co krytycznego można powiedzieć o walkach wrześniowych w Polsce, istotą ich nie przestanie być bitność żołnierza i poświęcenie ludności. Był to poryw powszechny i świadomy – [...] równy całopaleniu”. Podobnie było później – w krajowym podziemiu i na wielkich frontach. Po raz kolejny w dziejach Rzeczpospolita przystąpiła do wojny jako straż przednia Zachodu, najdalej wysunięta na wschód awangarda cywilizacji europejskiej. W pięknym wierszu „Via Appia” Wierzyński pisał: „Biją się polskie pułki/ O Nike Samotracką,/ O stare ateńskie zaułki,/ O tysiące minionych lat./ O Akropol i Kapitol,/ O Grecję i Rzym/ Uderza ułańskie kopyto,/ Artyleryjski dym”.

Walcząc o niepodległość własnego państwa i duchową ciągłość Europy, Polacy bili się o swoją wielkość. Pełni grzechów i cnót jak wszyscy, urodzeni w kraju podobnym do innych, naprawdę wierzyli, że „tylko wtedy warto żyć, gdy jest coś, za co warto umierać”. Stanęli do walki nie dlatego, że – jak sugerują głupcy – ekstaza umierania jest polskim ideałem, ale dlatego, że Polska słaba i tchórzliwa nie odrodziłaby się już nigdy. W dobrych zawodach wzięli udział, bieg ukończyli, umów sojuszniczych dochowali. Fakt, że zostali zdradzeni przez aliantów, nie może być argumentem przeciwko nim. Kwestionować sens krwi przelanej pod Monte Cassino i w powstaniu warszawskim, naśmiewać się z wiary w fundamenty cywilizacji europejskiej i apeli do „sumienia świata”, to tak jakby kpić z bohaterów greckiej tragedii albo chrześcijańskich męczenników. To podważać nasze prawo do wielkości, sens istnienia i – na dłuższą metę – gwarancję niepodległości.

Szaleńcy wolności

Najwybitniejszy publicysta polityczny w historii Polski, piłsudczyk Ignacy Matuszewski, pisał w 1942 r. w nowojorskim „Nowym Świecie”: „Jeśli potrzeba wolności jest szaleństwem, w takim razie naród polski jest szalony. Naród polski niekiedy sam tak sądził i próbował się z szaleństwa uleczyć. Po katastrofach legionowych czy powstań przychodziły okresy, kiedy szukano jakiegoś sposobu, aby ułożyć się z musem życia; po Dąbrowskim przychodził Lubecki, po romantyzmie – pozytywizm. Daremnie. W ciągu jednej nocy Mochnacki obalał dzieło Lubeckiego – i Polska szła za nim. Jedynym realistą w pokoleniu pozytywizmu okazał się »romantyk« Piłsudski, odrzucający kompromis. Bo naród polski nie umie współżyć z niewolą, nie  umie oddychać półwolnością, odrzuca wszelką zależność. I wszystko jedno, czy jest to dobrze czy źle, rozumnie czy szaleńczo. To jest fakt”.

Podobno z faktami się nie dyskutuje, a jednak wciąż pojawiają się w Polsce ludzie, którzy każą nam wybierać między niemiecką a rosyjską strefą wpływów albo rzucają hasło „Przede wszystkim Europa!”. To się teraz nazywa „nowoczesny patriotyzm”. Jaki on nowoczesny? I jaki patriotyzm? Już w 1952 r. na łamach londyńskich „Wiadomości” niepodległościowy socjalista Adam Pragier twierdził, że zwolennicy „przemian charakteru narodowego”, pracy organicznej i pragmatyzmu, „przesłaniają tymi hasłami własną dążność do jako tako normalnego życia, bez »przekleństwa polskości«. [...] jak długo można, korzystają z prawa mimikry, przyparci do muru, pytają: cóż to jest właściwie niepodległość?”.

Przemoc i gwałt

Jeśli mamy dziś prawo krytykować polskich polityków i oficerów za ich wojenne decyzje, to za samobójczy „pragmatyzm” w stosunkach z Sowietami. Nie chodzi już o nieszczęśliwie sformułowany rozkaz Edwarda Śmigłego-Rydza „Z bolszewikami nie walczyć...” z września 1939 r., kiedy trzeba było możliwie szybko przerzucić armię na Zachód. Chodzi o katastrofalną politykę „respektowania realnego układu sił na świecie” w wykonaniu gen. Władysława Sikorskiego i o żałosną próbę ugody z komunistami, podjętą przez Stanisława Mikołajczyka. „Osobliwy pozytywizm okazał się całkiem oderwany od rzeczywistości” – podsumowywał Pragier. Jeszcze trudniejsza do wytłumaczenia jest łatwość, z jaką oficerowie AK kierujący Akcją „Burza” na Kresach, a później przywódcy Polskiego Państwa Podziemnego przyjmowali zaproszenia do rozmów, tradycyjnie kończących się egzekucjami, wywózką do łagru bądź procesem w Moskwie.

Powstrzymywanie niechęci do Rosji w imię politycznego realizmu nie jest żadną cnotą. Przeciwnie: realizm polityczny wymaga od Polski wyciągnięcia konsekwencji z wiecznej prawdy wyrażonej w wierszu Wierzyńskiego: „Bo cokolwiek się stanie, jak świat się pozmienia,/ Niezmienna wasza przemoc i gwałt i nienawiść”. Niestety, gdy stało się to jasne dla całego obozu niepodległościowego, było już za późno na zdecydowane działania polityczne. Heroiczny wysiłek Żołnierzy Wyklętych z AK i NSZ w okupowanym kraju nie mógł odwrócić zbiorowego losu.

Separacja lub wojna

Wbrew opiniom naiwnych, Rosja się nie zmienia. Demoniczną naturę miało imperium Iwana Groźnego, Piotra I, Mikołaja II, Stalina. Posiada ją również państwo Putina, które realizuje antypolską politykę głównie środkami gospodarczymi. „Jak znaleźć łączność duchową – pytał retorycznie Matuszewski – między Polską i krajem, którego średniowiecze jest tatarskie, który nie zna odrodzenia, w którym »oświecenie« promieniuje z Piotrowej olbrzymiej pięści, szarpiącej brody bojarskie? Jakież może być współżycie polityczne ludów, które znały nadmiar swobód i zbytek wolności – z krajem, gdzie od zarania dziejów, bez przerwy, bez zmiany, aż po dziś dzień trwa ustrój nieoświeconego absolutyzmu?”. I dodawał, że dobre sąsiedztwo Polski i Rosji jest możliwe tylko przez separację. Wszelkie zatarcie granicy dzielącej nas od bizantyjsko-mongolskiej kultury i mentalności oznacza konflikt cywilizacyjny, a w konsekwencji wojnę.

Po 10 kwietnia 2010 r. Donald Tusk straszył Polaków taką perspektywą w kontekście upartego upominania się o prawdę o Smoleńsku. Mylił się. Jeśli mamy dziś powody do niepokoju, to przez politykę polsko-rosyjskiego „zbliżenia”, która uaktywniła obcą agenturę i poszerzyła możliwości ingerencji w nasze życie polityczne, kulturalne, gospodarcze. Każdy Polak, wyposażony w naturalny instynkt niepodległości, wyczuwa to zagrożenie. Kto je bagatelizuje czy stawia na entym miejscu w hierarchii polskich wyzwań, albo ma nieczyste intencje, albo – jak dziecko – buja w obłokach.

Idealizm, czyli realizm

Do zabezpieczenia polskiej niepodległości nie wystarczą hasła słowiańskiej dumy i siły, szczery wstręt do zgnilizny moralnej Zachodu i chęć obalenia republiki Okrągłego Stołu. Potrzebny jest realizm. Nie taki, który prowadzi do kompromisu ze złem, lecz taki, który pozwala odróżniać Moskwę od Brukseli czy Tel Avivu i dostrzegać sowieckie korzenie panującego w III RP systemu kłamstwa. Stanisław Piasecki zdawał sobie sprawę z miejsca Polski na mapie. Potęgę chrześcijańskiego idealizmu traktował jako oręż w walce z sąsiednimi materializmami: sowieckim bolszewizmem i rasizmem niemieckim.

Po Smoleńsku rozwinął się ruch niepodległościowy, który posiada wystarczające środki intelektualne i polityczne, by w dłuższej perspektywie zmienić Polskę. Nie chciałbym, aby młodzi patrioci, którzy mimo to wybrali Ruch Narodowy, obudzili się za rok lub dwa na wyspie Utopia, ze świadomością, że ich idealizm poszedł na marne.

czwartek, 14 listopada 2013

Artur Fryz nie żyje

Wczoraj w tragicznych okolicznościach zmarł kutnowski poeta, autor tekstów piosenek, animator kultury, pomysłodawca i organizator cyklicznego Festiwalu „Złoty Środek Poezji”.

Artura Fryza poznałem w 2000 roku w Warszawie. Rok później napisałem posłowie do jego książki „Miasto nad bitwą. 24 sonety municypalne”. W latach 2005-2008 wspólnie zasiadaliśmy w jury Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego „Złoty Środek Poezji” na najlepszy poetycki debiut książkowy roku. Po powrocie z finału konkursu w 2006 roku notowałem w felietonie: „Znajomi twierdzą, że podczas studiów [na KUL-u] Fryz był typowany na następcę Zbigniewa Herberta, a później słuch o nim zaginął. Jeśli zaginął, to chyba w Lubelskiem, bo Kutno jest tak fantazyjnie ufryzowane, że trudno je sobie bez Artura wyobrazić”.






Wiele było w tamtych latach szczerych rozmów i wspólnych doświadczeń, dobrych i złych. I choć w kolejnych latach nasze drogi się rozeszły, ciągle posępnie dźwięczała mi w uszach piosenka z tekstem Artura „Huśtaweczka”:

(...) nogi w górę głowa w dół
w górze anioł w dole trup
choć już niemal do stu liczysz
milczy ogród tajemniczy
spadasz w tył i lecisz w przód
z kilku prętów życia wzór
gdy kurczy się zabaw plac
rosnąc myślisz to nie tak
rzucę ten wahadła świat...

Artur Fryz spędził na huśtawce życia zaledwie 50 lat. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci.

*  *  *

SŁAWOMIR MATUSZ

Nazajutrz

Coś we mnie pękło. Straciłem kierunek.
Nie wiem jak pokonać listopad, przebrnąć
przez grudzień. Opadające liście przynoszą
złe wieści. Zimno w domu. Kaleczą mnie
języki ludzi którzy mieli mnie kochać.
Nie wiem gdzie jest Polska. Przyszłość
myli mi się z przeszłością. Patrzę w
przyszłość i widzę przeszłość. Patrzę
w przeszłość i widzę przyszłość.
Przyjaciele odchodzą, zamiast przychodzić.
Patrzę jak ludzie tańczą w Kutnie
wokół tego miejsca, gdzie upadł człowiek.
Powietrze jest jak narkotyk. Ktoś
wyciągnął karton z napisem: uczcie się
tańczyć, uczcie się tańczyć. Nie wiem,
gdzie jest Polska. Nie wiem z kim tańczyć,
komu tańczyć, co tańczyć. Kto ma mnie
uczyć tańczyć. I dlaczego mam tańczyć.
Polska w szybkim locie z czwartego piętra.
Wszystko tańczy. Wszyscy tańczą. Miasto
płaskie jak zegarek. Tańczą wskazówki.
Tańczą wytyczne i dyrektywy. Nic nie idzie
do pionu. Miasto rozlewa się jak zegarek
i powoli ścieka. Tańczą płomienie i ratownicy
w czerwonych uniformach. Tańczą niebiescy
aniołowie z wielkimi rewolwerami w kaburach.
Liżą mnie ich języki, liżą tak, jak zlizuje się krew,
jak zlizuje się kokainę, jak zlizuje się wódkę
z blatu stołu. Liżą to, co we mnie pękło,
moje chore ciało. A oni liżą. Liżą i tańczą.

pamięci Artura Fryza
15 listopada 2013

SŁAWOMIR MATUSZ

środa, 13 listopada 2013

Bohaterstwo i zdrada - słowa, które wyszły z użycia

W ankiecie miesięcznika Nowe Państwo wzięli udział m.in. Zbigniew Romaszewski, Andrzej Gwiazda, Antoni Macierewicz, Jan Pietrzak, Jerzy Zelnik oraz niżej podpisany.

Zachęcając do lektury całości (nr 10/2013), przytaczam moje odpowiedzi na cztery pytania zadane przez Magdalenę Michalską.

–  Czym jest bohaterstwo? Kim jest bohater?

–  Bohaterstwo jest, w moim odczuciu, urzeczywistnieniem cnoty męstwa. Bohater to człowiek odważny, który dobrowolnie i bez cierpiętniczej pozy poświęca się dla swojej wspólnoty. Kieruje nim raczej instynkt niż kalkulacja – w przypadku patriotów miłość ojczyzny i pragnienie „przełamania losu”, a nie polityczny pragmatyzm. Broni zagrożonych wspólnych wartości, bo „tak trzeba”. I idzie tą drogą do końca, nie bacząc na konsekwencje, stawiając na szali relacje rodzinne, karierę, nawet własne życie. Swoją postawę początkowo traktuje jako oczywistą i powszechną. Wydaje mu się, że kiedy wyjdzie na pole walki, zgubi się w milionowym tłumie rodaków. Fakt, że na miejscu spotyka garstkę osób, bywa dla niego zaskoczeniem, ale rzadko go to załamuje. Stara się błyskawicznie dostosować do nieoczekiwanej sytuacji i robić swoje. Najczęściej angażuje się w sprawy uznawane przez świat za przegrane. Stąd ma zazwyczaj wielu wrogów, jest wyszydzany, przedstawiany jako szaleniec lub niebezpieczny radykał. Czasem współpracuje z ludźmi podobnymi do siebie, częściej działa równolegle do nich. Wspólnota, której broni, ceni jego wysiłki, ale większość jej członków pozostaje bierna. Mają nadzieję, że wola i konsekwencja w działaniu bohaterskiej mniejszości wystarczą do rozwiązania wspólnego problemu. Z reguły nie wystarczają, choć zdarzają się cuda.

–  Czy w czasach współczesnych istnieje dla Pana ktoś, o kim z całym przekonaniem można powiedzieć „bohater”?

–  Na pewno wielu spośród poległych w Smoleńsku. Znamiona bohaterstwa miało osobiste zaangażowanie prezydenta Lecha Kaczyńskiego w sprawę niepodległości Gruzji i Janusza Kurtyki w przywracanie godności Żołnierzom Wyklętym. Wielką polską bohaterką z pewnością jest Anna Walentynowicz – świadczy o tym cały jej życiorys. Bohaterska jest też postawa kobiet, które po 10 kwietnia 2010 r. mężnie podjęły walkę o prawdę i honor swoich najbliższych, m.in. Ewy Błasik, Zuzanny Kurtyki, Magdaleny Merty, Małgorzaty Wassermann. Ten sam bohaterski duch był zresztą wyczuwalny pod wyszydzanym krzyżem pamięci na Krakowskim Przedmieściu, a do dzisiaj uobecnia się w warszawskiej archikatedrze podczas smoleńskich miesięcznic. Polacy, którzy się tam gromadzą, nie są w większości „osobami publicznymi”, nie mają głośnych nazwisk, a jednak stojąc w Dzień Zaduszny nad grobami swoich rodziców, będą mogli wyszeptać, że w chwili dziejowej próby „zachowali się, jak trzeba”. Na koniec jeszcze jedno nazwisko, o którym nie mogę zapomnieć. Dawno temu, gdy pracowałem jeszcze w redakcji „Nowego Państwa”, przynosił tam swoje maszynopisy człowiek, o którym pomyślałem bez ironii: bohater romantyczny. To był Piotr Skórzyński. Jego tragiczna śmierć w 2008 r. mocno wpłynęła na mój odbiór III RP. Uświadomiła mi, że opresyjne państwo niekoniecznie musi nasyłać na nas swoje psy. Wystarczy standaryzacja nikczemności, masowe kolportowanie kłamstw, dyktatura błaznów. Dla wrażliwego moralnie człowieka ten wszechobecny fałsz okazał się nie do zniesienia.

–  Czym jest zdrada? Kim jest zdrajca?

–  Choć przykro to pisać, idealną formacją potencjalnych zdrajców jest współczesna kultura masowa, przekaz głównych mediów, kult celebrytów, konsumpcjonizm, postmodernistyczna literatura, film, antychrześcijańska propaganda. Zdrada to radykalne postawienie własnego, egoistycznego interesu ponad dobrem wspólnoty. Zdrajca rzadko widzi w sobie czarny charakter. Uważa się raczej za cwaniaka, człowieka bardziej przebiegłego, pozbawionego złudzeń lub inteligentnego od innych. Wydaje mu się, że największą wartością w sytuacji zagrożenia jest zachowanie własnego życia, zdrowia, pieniędzy, domu, rodziny, wybrnięcie z opresji za wszelką cenę. Z tajemniczych względów uznaje to za zasadę obowiązującą wszystkich ludzi i w tej projekcji szuka usprawiedliwienia dla swoich czynów. Jego motto brzmi: „Świat jest brutalny i trzeba sobie jakoś radzić”. W rodakach poświęcających się dla wspólnoty dostrzega nieudaczników, naiwniaków lub hipokrytów, którzy dla przyszłych korzyści wkładają maskę świętoszka. Jest więc głęboko zdemoralizowanym cynkiem i materialistą. W warunkach wojny aktywność zdrajcy, prowadząca do eksterminacji patriotów lub okupacji kraju, powinna być karana śmiercią. W czasie pokoju za zdradę polityczną, ułatwiającą objęcie państwa strefą obcych wpływów, należy się długoletnie więzienie i odsunięcie od funkcji publicznych. Działalność agenturalna w polityce, mediach i kulturze musi skutkować co najmniej wydaleniem z kraju. Takie sankcje są niezbędne dla zabezpieczenia niepodległości państwa. Nie mam wątpliwości, że w dzisiejszej Polsce na stanowiskach publicznych działają setki zdrajców. Przede wszystkim chodzi o agentów wpływu.

– „[…] i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy/ przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie” – pisał Zbigniew Herbert w „Przesłaniu Pana Cogito”. Co oznaczają te słowa? Czy stosuje się Pan do tej herbertowskiej zasady?

–  Polska jest wspólnotą żywych i umarłych. Od naszych poległych bohaterów czerpiemy natchnienie, siłę do działania, wzór miłości ojczyzny. Nie jesteśmy jednak ich impresariami, z którymi dawni kaci będą mogli ubić jakiś interes. Byłoby groteską, gdybym np. wybaczał Czesławowi Kiszczakowi w imieniu górników z kopalni „Wujek”. Nie tylko dlatego, że w 1981 r. bawiłem się klockami, lecz przede wszystkim dlatego, że nie mam prawa wcinać się z tanimi moralizmami w tajemnicę czyjejś śmierci i tragedię nieznanych mi rodzin. Jeśli komuniści, ich dzieci czy ideowi spadkobiercy czują potrzebę oczyszczenia, niech modlą się za dusze ofiar i proszą Boga o miłosierdzie. Nie zdejmie to jednak ze sprawców zbrodni odpowiedzialności przed narodem i historią. W cywilizacji europejskiej czyny mają, a przynajmniej powinny mieć konsekwencje. Szerzona w głównych mediach propaganda „dobrego serca” jest radykalnie sprzeczna z chrześcijaństwem. To diabelska sztuczka, podobne do ideologii gender barbarzyństwo, które ma wprowadzić miliony bezwolnych, głupawo uśmiechniętych Polaków do postmodernistycznego łagru. A naszych bohaterów zamienić w nawóz historii.