wtorek, 31 maja 2011

Słowo dojrzewa w ciszy

Ładny tytuł? Nie mój. Byłoby rzeczą naturalną, gdyby zdanie opisujące najgłębszy wymiar twórczości wypowiedział jakiś wielki artysta. Artyści, o których aktualnie trąbią media, mają jednak uszy zwichnięte od trąbienia i trudno im wyrazić cokolwiek sensownego. Może i lepiej, bo gdyby próbowali mówić o ciszy, popadliby w hipokryzję.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 25 maja 2011

Na szczęście są ludzie, których świadectwa brzmią wiarygodnie. Na przykład Stanisław Fudakowski, psycholog pracy, uczestnik Sierpnia ’80, po wprowadzeniu stanu wojennego skazany za zorganizowanie Regionalnego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej, obecnie sekretarz Stowarzyszenia „Godność”. Od czasu do czasu widujemy się w gdańskiej siedzibie „Solidarnych 2010”. Właśnie od niego usłyszałem tytułową myśl.

Słowo dojrzewa w ciszy, bo tylko w takich warunkach twórca jest w stanie obezwładnić swój egoizm. W pustym mieszkaniu albo w klasztornej celi, w sytuacji wykluczenia albo świadomego odsunięcia się na margines, z dala od zgiełku mediów, bieżącej polityki czy życia literackiego, człowiek musi stoczyć walkę z tą częścią własnej natury, która domaga się zaszczytów, a nawet zwykłego docenienia. Musi zapomnieć, że coś mu się należy. Tylko osoby, które doświadczyły czasowej izolacji, potrafią dotknąć istoty rzeczy. Miał tego świadomość wybitny krytyk literacki Tomasz Burek, który na swojej drodze od historyzmu do metafizyki znalazł czas na kilkuletnią kwarantannę. – Byłem zainfekowany i teraz przechodzę fazę odtruwania się – tłumaczył w 1998 r. w wywiadzie dla dwumiesięcznika „Arcana”. Ale dojrzewające w ciszy Słowo nie odnosi się wyłącznie do literatury. Przypomina raczej biblijny Logos, z którego biorą początek wszelkie wartości: mądrość, odwaga, cierpliwość, wewnętrzna wolność czy bezinteresowność. Dlatego również liderów ruchów społecznych trzeba szukać wśród ludzi, którzy mają za sobą doświadczenie samotnego życia w podziemiu. Zwłaszcza po 1989 r., kiedy stracili oparcie w strukturach opozycji.

Stanisław Fudakowski znalazł się w gronie czterech członków Stowarzyszenia „Godność”, którzy nie zgodzili się, aby IPN występował do prezydenta o przyznanie im Krzyża Wolności i Solidarności. Dołączył do nich mój przyjaciel i sąsiad z tej kolumny, były członek Wolnych Związków Zawodowych Krzysztof Wyszkowski. W liście otwartym „szarzy żołnierze »Solidarności«” argumentują, że Bronisław Komorowski wypowiadał się w sposób uwłaczający o prezydencie Lechu Kaczyńskim, przypominają fakt zaproszenia w charakterze eksperta na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego generała Wojciecha Jaruzelskiego i domagają się usunięcia z państwowych instytucji agentów i tajnych współpracowników służb specjalnych PRL. Niewolnikom medialnego zgiełku ten gest rezygnacji z orderu może się wydać podszyty emocjami i pretensją do świata. Ja wiem, że – podobnie jak w przypadku Anny Walentynowicz – jest godnym świadectwem wolności i prawdy.

Cisza nie musi być wyłącznie bronią ludzi o kryształowych biografiach. Ma także moc moralnego oczyszczenia. U schyłku PRL dwudziestoletni student, poeta Roman Misiewicz dał się złamać SB. Współpraca urwała się po roku, widocznie nie przynosiła spodziewanych rezultatów. W III RP chłopak mógł o wszystkim zapomnieć i zrobić karierę, jak tylu innych. Wybrał jednak kwarantannę. Zamiast pchać się na salony, pracuje fizycznie w tartaku. W portalu „Polis. Miasto Pana Cogito” opublikował tekst „Kolaboracja”, w którym odsłonił szczegóły uwikłania. Po 10 kwietnia 2010 r. napisał cykl wierszy poświęcony katastrofie smoleńskiej (fragmenty drukowała niedawno „Gazeta Polska”). Tom „dobre-nowiny.pl” ukaże się w Kanadzie, bo ponad dwadzieścia wydawnictw w Polsce nie zdecydowało się go opublikować, obawiając się obcięcia ministerialnych dotacji. To najlepsze wiersze o Smoleńsku, jakie czytałem. Ich siłą jest napięcie między głębokim bólem a minimalistyczną, herbertowską formą. Wiarygodności i artyzmu w poezji nie da się spreparować. Po nich poznaje się Słowo, które dojrzało w ciszy.

piątek, 20 maja 2011

Zdmuchnąć Polskę

Każdy ma wieszcza na miarę swoich horyzontów. Jednym Juliusz Słowacki wywieszczył słowiańskiego papieża, innym Antoni Pawlak wywróżył faszystowskie zagrożenie ze strony PiS.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 18 maja 2011

Poeta, który na co dzień pełni obowiązki rzecznika prezydenta Gdańska, już na początku 2006 r. zastanawiał się, „czy ziemia zadrży od równego kroku antykorupcyjnych batalionów”. I brunatną farbą malował panoramę przyszłości: „czy Reichstag jutro zapłonie”, „czy minister o wyglądzie prymusa i skarżypyty pisze już akt oskarżenia”, „czy w tym wielkim ogniu będą płonęły książki”, „czy otworzą się na oścież bramy Berezy Kartuskiej”.

Wprawdzie za rządów PiS żadne z tych proroctw się nie spełniło, ale wszystko przed nami. Zgodnie z ustaleniami Stefana Bratkowskiego, prezes Jarosław Kaczyński wciąż kroczy drogą wydeptaną przez Adolfa Hitlera. Nadal należy się więc obawiać drgań tektonicznych. Choć z chwilą odwołania Mariusza Kamińskiego funkcjonariusze CBA przestali maszerować, to zastąpili ich uczestnicy Marszów Pamięci. A ponieważ niektórzy z nich trzymają pochodnie, istnieje prawdopodobieństwo, że wywołają pożar. Co dokładnie podpalą, trudno ustalić. W odniesieniu do pirotechniki Pawlak i Bratkowski posługują się terminami niemieckojęzycznymi, takimi jak Reichstag czy Fakelzugi, co dla mnie – starego, słabiej wykształconego, ze wsi – jest średnio zrozumiałe. Użyję zatem sformułowania bardziej pojemnego: zwolennicy Jarosława Kaczyńskiego chcą podpalić Polskę.

Ogień to straszny żywioł. Nic dziwnego, że w ostatnich miesiącach Donald Tusk próbuje zlikwidować każde jego zarzewie. Płucami strażników miejskich i policjantów gasi nie tylko znicze na Krakowskim Przedmieściu, ale i race na stadionach. A w ślad za premierem idą inni zatroskani o bezpieczeństwo państwa. Politycy PO i SLD, dziennikarze rządowych mediów, dyżurni eksperci, celebryci i konserwatywni pożyteczni idioci – wszyscy dmuchają z całych sił, żeby uratować państwo przed unicestwieniem. Niektórzy, jak Stefan Niesiołowski, dmuchają z wyraźnym wysiłkiem, bo dotąd zajmowali się głównie podpalaniem. Inni, jak Paweł Lisicki, dmuchają z przyjemnością, bo dmuchanie, choćby na zimne, mają we krwi. Jeszcze inni, jak Radek Sikorski, postanowili przy okazji zdmuchnąć nieprzychylne komentarze w internecie. Szeregowi członkowie PO stali się podobno tak zapobiegliwi, że zdmuchują własnym dzieciom świeczki na torcie. Nigdy nie wiadomo, czy wśród przedszkolaków zaproszonych na przyjęcie urodzinowe nie czai się jakiś mały bojówkarz PiS. Gdyby Prometeusz, który wykradł ogień bogom i przyniósł go ludziom, przewidział, że jego dar może trafić w łapy „pisowców”, sam by dmuchał.

Z podpalaczami się nie dyskutuje. Podpalaczy trzeba obezwładnić, zanim zdążą coś podpalić. Wielu takich potencjalnych piromanów zginęło w Smoleńsku, ale jest nas więcej. Cóż począć z kilkoma milionami niebezpiecznych „antysystemowców”? Niedawno w relacji sprzed namiotu Ruchu Poparcia Palikota mogliśmy usłyszeć kobietę żałującą, że feralny Tupolew pomieścił tylko 96 osób. To skrajna postawa. Większości „obrońców demokracji” wystarczy delegalizacja PiS, do której wstępem ma być strażacka retoryka. Fałszywa wizja z wiersza Antoniego Pawlaka wciąż jest nośna. Cynicy podsycają ją ze względów politycznych, lemingi w nią wierzą. Dopiero gdy wspólnymi siłami zdmuchną nas z życia publicznego, będą mogli otrzeć pot z czoła i obwieścić, że demokracja zwyciężyła.

Ci, którym marzy się taki scenariusz, popełniają jeden poważny błąd. Sądzą, że tłumy ludzi przychodzą na Krakowskie Przedmieście z inspiracji Jarosława Kaczyńskiego i że wystarczy usunąć go z polityki, by ogień zgasł. Nie zdają sobie sprawy, że ten wewnętrzny żar, którego „sto lat nie wyziębi”, jest pierwotny wobec partyjnych formacji. Prezes PiS cieszy się naszym poparciem tylko dlatego, że go respektuje. Można bez końca gasić pochodnie i znicze, ale ogień, który płonie w sercach Polaków, jest wieczny. Nie tacy gieroje, jak dzisiejsi „obrońcy demokracji”, próbowali go zdmuchnąć. Nie mieli pojęcia, że w rzeczywistości nadymają balon własnej pychy. Im mocniej dmuchali, tym szybciej rozlegał się huk.

środa, 18 maja 2011

Terminarz spotkań autorskich

Serdecznie zapraszam na moje najbliższe spotkania autorskie:

LUBLIN
25 maja (środa), godz. 19.00
ul. Rybna 4/5, kawiarnia literacka „Między Słowami”
prowadzenie: Artur Truszkowski
organizatorzy: Koło Edytorów KUL, Ośrodek Brama Grodzka w ramach projektu „Miasto Poezji”

POZNAŃ
26 maja (czwartek), godz. 18.00
Stary Rynek 78/79, Sala Czerwona Pałacu Działyńskich
prowadzenie: Maciej Mazurek
organizator: Biblioteka Kórnicka w ramach cyklu „Czwartki Literackie”

PNIEWY
27 maja (piątek), godz. 11.00
ul. Św. Ducha 11, aula Liceum Ogólnokształcącego
wspólne spotkanie z Maciejem Mazurkiem, poetą i malarzem
organizatorzy: szkolne Koło Literackie A’capite, Centrum Kultury w Pniewach, Stowarzyszenie Absolwentów LO w Pniewach w ramach cyklu „Poranki Literackie”

PELPLIN
31 maja (wtorek), godz. 19.00
pl. Mariacki, Sala Kominkowa przy kościele Bożego Ciała
prowadzenie: Bogdan Wiśniewski
wiersze czyta Elżbieta Goetel (aktorka, córka pisarza Ferdynanda Goetla)
organizatorzy: Liceum Ogólnokształcące im. ks. Janusza St. Pasierba, Miejski Ośrodek Kultury w Pelplinie w ramach XVI Pomorskiego Festiwalu Poetyckiego im. ks. Janusza St. Pasierba

Podczas wszystkich spotkań będzie można kupić tom „De profundis” (wydanie drugie). Na życzenie podpisuję książki.

piątek, 13 maja 2011

Pięta Tuska

Żeby Polska była Polską, musi mieć dojrzałego premiera. Takiego, przy którym biały orzeł wzniesie się do lotu. Przy obecnym szefie rządu wznoszone są jedynie orliki, i to nie do lotu, lecz do gry w piłkę.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 11 maja 2011

W dodatku na dymisję Donalda Tuska nie ma co liczyć, bo to wyjątkowo twardy gracz. Wprawdzie na wyjazdach przegrywa ze wszystkimi, ale na własnym boisku nie ustąpi nikomu. Czy popularny Donaldinho naprawdę nie posiada ani jednego słabego punktu? Nawet mityczny Achilles miał piętę, którą można było ugodzić strzałą z łuku. Niestety, pięta Tuska wydaje się jego atutem. Premier strzelił nią już sporo goli, wywołując zachwyt kolegów z drużyny. Po każdym takim trafieniu Grzegorz Schetyna krzyczał: – Brazyliana!, a Sławomir Nowak przyklękał, wykonując gest czyszczenia butów.

Futbolowa pasja pozwala utrzymać sprawność fizyczną, jednak na dłuższą metę grozi ograniczeniem horyzontów. Dowodem reakcja premiera na burdy kibiców po finałowym meczu Pucharu Polski w Bydgoszczy. Tusk do tego stopnia zaangażował się w wydarzenia okołopiłkarskie, że ustawka bydgoska stała się dla niego ważniejsza od katastrofy smoleńskiej. Jeśli po 10 kwietnia 2010 r. zachowywał się jak dziecko w ruskiej mgle, to teraz otwarcie wypowiedział wojnę kibicom, zadeklarował, że nie cofnie się „ani na krok”, i tę żelazną konsekwencję natychmiast zastosował w praktyce. Ponieważ rozróba miała miejsce w Bydgoszczy, polecił zamknąć stadiony w Warszawie i Poznaniu. Dziwnym zbiegiem okoliczności są to akurat te piłkarskie areny, na których najczęściej wywieszane były ostatnio antyrządowe transparenty.

Kiedy kilka lat temu Krzysztof Kononowicz zapowiadał, że „nie będzie niczego”, połowa narodu śmiała się z tej przepowiedni. Tymczasem pod rządami Tuska państwo polskie rzeczywiście zaczęło się zwijać. Na prowincji zamykane są szkoły, szpitale i urzędy pocztowe, a więc wszystkie instytucje sygnowane godłem państwowym. Teraz przyszła kolej na stadiony. Wygląda na to, że każdy problem, z którym premier sobie nie radzi, zostanie rozwiązany przez likwidację tego, czego dotyczy. Kłopoty skończą się definitywnie, gdy przestanie istnieć Polska.

Zadzierając z kibicami, Tusk wkroczył na grząski teren. Tym bardziej że większość z nich potrafi odróżnić szczere intencje od politycznej zemsty. Kiedy w kwietniu połączone siły Lechii i Wisły zdemolowały sektor gości na stadionie Cracovii, premier nie był jeszcze radykalnym przeciwnikiem stadionowego chuligaństwa. Ani słowem nie zająknął się o zamykaniu stadionu w Gdańsku, może dlatego, że na tym obiekcie spędza co drugi weekend. Ocknął się dopiero po bydgoskiej awanturze z udziałem kibiców Legii i Lecha. Wprawdzie dodał, że jeśli będzie taka potrzeba, doprowadzi do zamknięcia każdego innego stadionu w Polsce, ale trudno sobie wyobrazić, by stać go było na decyzję sprzeczną z interesami ukochanego klubu.

Właśnie wielka miłość do Lechii wydaje się piętą achillesową Tuska. Jest to bowiem miłość tyleż bezwarunkowa i namiętna, co tragiczna i grzeszna. Jak w „Fedrze” Jeana Racine’a, naznaczona fatalizmem, niebezpieczna zarówno dla kochanka, jak i dla kochanki. Do tej pory premier nie był na stadionie przy ul. Traugutta wygwizdywany. Nie zmienia to faktu, że dla wielu patriotycznie zorientowanych fanów Lechii jego obecność stanowi pewien problem. Od wczoraj Tusk jest już wrogiem publicznym kibicowskiej braci w całej Polsce, co stawia sympatyków gdańskiej drużyny w wyjątkowo trudnej sytuacji. Będą musieli wybierać między klubową prywatą a narodową solidarnością.

Powszechnie znane są niepodległościowe tradycje stadionu Lechii. W stanie wojennym była to jedna z wysp wolnego słowa, na której skandowano antyrządowe hasła. Do tej chlubnej historii próbują nawiązywać kibice, np. wywieszając flagę z portretem Józefa Piłsudskiego i hasłem: „Lechia znaczy Polska”. Teraz czeka ich poważniejszy egzamin. Albo wyrażą swój sprzeciw wobec polityki Tuska, albo będą nadal grzecznie dopingować piłkarzy. Na jedynym w kraju stadionie, który nie został zamknięty.

wtorek, 10 maja 2011

Hölderlin




























W chwili śmierci milknie wrzawa oceanów
piach pochłania ostry sztorm w tłumikach zatok
pustoszeją okiennice i przestają
znaczyć burze nad Tybingą wraca lato

w niszach równin szumią trawy coraz ciszej
i potężna właśnie kończy się rozmowa
jest zbyt późno aby mógł cokolwiek słyszeć
w pustej wieży konający strażnik słowa

umarł ale cóż się dzieje teraz z ziemią
w barwach świtu znowu się spełniają miejsca
ach to wieczór równoległy z jego śmiercią
na klucz godzin tylko zamknął dźwięczne przejścia

czas trwa nadal gromy mierzą w próchno drzewa
płoną listy których nikt już nie rozumie
i w kierunku nazwanego martwym nieba
jacyś ludzie próbują się unieść


[z tomu "Wiersze" (1995), przedruk w: "Wiersze zebrane" (2003)]

poniedziałek, 9 maja 2011

Korzenie

W życiu można zmieniać maski, lecz poezji się nie oszuka.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 18/2011

Nigdy nie jesteśmy dostatecznie przygotowani na wiadomość o odejściu bliskich. Czasami jednak okoliczności, w których staje przed nami posłaniec wieczności, wydają się znaczące. O śmierci Jana Pawła II dowiedziałem się z ust prezbitera w trakcie neokatechumenalnej Eucharystii, dokładnie między Komunią a błogosławieństwem. O zgonie Czesława Miłosza usłyszałem z radia, stojąc w kolejce po bilety na dolnej stacji wyciągu na Górę Parkową w Krynicy. Dziś, nazajutrz po beatyfikacji Ojca Świętego i w przeddzień 100. rocznicy urodzin poety, przypominam sobie tamte chwile jako wyzwanie, z którym wciąż muszę się mierzyć. Już wiem, że trzeba wyjść z kolejki po bilety i zdobyć szczyt na piechotę. I że bez Ducha Bożego jest to niemożliwe.

Jan Paweł II był wymagającym nauczycielem. Choć spotykał się z milionami ludzi i występował we wszystkich mediach świata, nigdy nie utracił spójnej osobowości. Niezależnie od tego, czy zwracał się do ludzi prostych, czy do intelektualistów, czy mówił o ojczyźnie, czy o teologii, jego twarz emanowała tym samym blaskiem prawdy, nie zmieniała się, nie było w niej pęknięcia charakterystycznego dla większości z nas, mieszkańców współczesnej cywilizacji. Autora „Trzech zim” znacznie łatwiej nam zrozumieć. W listopadzie 1994 roku, w słynnym wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność”, Zbigniew Herbert mówił o nim: „Miłosz jak mityczny Proteusz ma tysiąc postaci – jest drzewem i obłokiem, strumieniem i skałą. Może ta zdolność do metamorfoz (także politycznych) jest cechą wybitnych poetów. Może, choć wątpię. Natomiast zgadzam się z Miłoszem, że nawet w czasie pożaru można i należy opisywać zachody słońca, aby nie wygasł mit arkadyjski, abyśmy nie wątpili, że szczęście jest osiągalne”.

To prawda, że Miłosz miał wiele twarzy. Polak, Litwin, trochę Amerykanin i obywatel świata. Był komunistycznym dyplomatą i wyklętym przez komunistów emigrantem. Pisał o Polsce różne rzeczy, czasami głupie. Chwalił Boga, jak prosty parafianin, i fascynował się gnozą. Opiewał swojskie obyczaje i stawał na straży politycznej poprawności. Pół życia poświęcił na walkę ze swoimi zaściankowymi korzeniami. Pragnął być niejednoznaczny, uniwersalny, kosmopolityczny. Większość komentatorów z bliskiej mi formacji moralnej i patriotycznej (można ją nazwać linią Herberta) chce pamiętać głównie te wypowiedzi i postawy Miłosza, które nie przynoszą mu chwały. Z mojej perspektywy są to jednak sprawy drugorzędne, mało istotne nie tylko wobec niewątpliwego geniuszu poety, ale i wobec jego prawdziwego, mozolnie skrywanego oblicza.

A jest to dla mnie oblicze prowincjusza obdarowanego czułością dla rodzinnej ziemi, dostrzegającego w krajobrazie zaścianka znaki Bożej obecności, chłonącego wszystkimi zmysłami tajemnicę stworzenia: „Ta szkoła, zwoływanie się pod wieczór na majowe,/ Na które szli wszyscy, państwo i czeladź./ Panno Można, Zwierciadło Sprawiedliwości, chóralne Módl się Za Nami,/ W zapachu bzów”. To ten Miłosz, spacerujący wokół stawu w Szetejniach i opisujący kosmos dzieciństwa, jest prawdziwy. Wszystko, co dobre w jego poezji, wzięło się z tego pierwotnego, religijnego, spójnego odczucia świata: jabłecznik z beczek, proboszcz mieszający wapno łopatą przed budynkiem szkoły i chłopcy niosący worki zebranych na zboczu kasztanów. Również przejmująca wizja wspólnoty losu wszystkich tych „Zoś, Katarzyn, Bartłomiejów, Maryś/ Agat/ Bronisławów”, sąsiadów z lokalnej, ale i ogólnoludzkiej parafii.

W życiu można do woli zmieniać maski, lecz poezji się nie oszuka. Wielka poezja musi być autentyczna, przepojona miłością, bezinteresownością, prostotą, a więc czymś, co stworzył Bóg, a nie człowiek. Poezja autora „To” bywa wielka właśnie wtedy, gdy posługuje się głębokim obrazem poetyckim, demaskując swojego autora jako człowieka prostolinijnego, wręcz ludycznego, obdarzonego sercem i naturalną wyobraźnią, a w perspektywie historycznoliterackiej – kontynuatora twórczości Franciszka Karpińskiego.

Może gdybym nie znał poezji Miłosza, wierzyłbym mu, gdy udawał kogoś, kim nie był. Ale ponieważ ukształtowała mnie głęboka wizyjność tych wierszy, bardzo wyraźnie odczuwałem nieautentyczność jego politycznych manifestacji. Uśmiechałem się także, kiedy próbował za wszelką cenę komplikować swoje powołanie, mówiąc o poszukiwaniu „formy bardziej pojemnej”. Plebejskie serce mówiło mu, że nie ma nic bardziej pojemnego od obrazu, ale inteligencki umysł kazał błądzić wśród abstrakcyjnych pojęć. Niepotrzebnie. „Dlaczego w moich wierszach/ Tak mało autobiografii? Skąd ten pomysł,/ Żeby co własne ukrywać jak chorobę?” – pytał poeta sam siebie w 1991 roku.

„W Polsce, w tej mojej ziemi ojczystej, w której stale tkwię głęboko wrośnięty korzeniami mojego życia, mojego serca, mojego powołania...” – deklarował z kolei Jan Paweł II. O tę wierność korzeniom modlę się do błogosławionego Karola Wojtyły. O wierność, która – na co wskazuje źródłosłów słowa „korzenie” – wymaga ukorzenia się, postawy pokornej wobec ojczystej ziemi, historii, Boga. Ale chciałbym też uczyć się od Miłosza, który pod koniec życia pisał w jednym z wierszy: „Tylko dlatego mądry, że zaściankowy”. Nie ma cenniejszej lekcji niż świadectwo człowieka, który zabłądził w świecie, by odnaleźć się we własnej parafii.

piątek, 6 maja 2011

Nie jesteśmy kosmitami

Biskup Tadeusz Pieronek ma ostatnio wenę twórczą. W licznych wywiadach wypowiada zdania, które mogłyby posłużyć Kubie Wojewódzkiemu jako teksty piosenek.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 4 maja 2011

Raz oznajmi, że „Panu Kaczyńskiemu chodzi o zdobycie władzy za wszelką cenę, a to oznacza iść po trupach”. Innym razem pochwali się, że zakończył żałobę po ofiarach katastrofy smoleńskiej. Pośmieje się z idei pomnika zmarłego prezydenta, proponując wzniesienie piramidy lub złotego posągu. Wreszcie dokładnie policzy uczestników obchodów pierwszej rocznicy narodowej tragedii i triumfalnie podsumuje: „Co to jest siedem tysięcy ludzi?”. Najwyraźniej pasterz nie uważa nas już nawet za zagubione owce, które – wedle ewangelicznych wskazań – trzeba odnaleźć. Wystarczy mu ta część stada, która zachowuje się, jak należy.

Ktoś powie, że bp Pieronek na własne życzenie stał się Palikotem polskiego Kościoła, więc nie jest postacią miarodajną. To prawda. Nie zmienia to jednak faktu, że rok po katastrofie smoleńskiej wielu chrześcijan wciąż ma problem ze zrozumieniem jej duchowych i społecznych konsekwencji. Doskonale widać to na poziomie hierarchów, którzy w większości odczytują gotowce o potrzebie przebaczenia i pojednania, ale boją się stanąć w obronie osób wykluczonych z życia publicznego. W kilkudziesięciotysięcznym tłumie zgromadzonym 10 kwietnia na Krakowskim Przedmieściu nie dostrzegłem delegacji episkopatu, spotkałem natomiast ks. Stanisława Małkowskiego. Czyżby tylko on wyciągnął wnioski z ewangelicznej postawy Chrystusa: „A widząc tłumy ludzi, litował się nad nimi, bo byli znękani i porzuceni, jak owce niemające pasterza”?

Dystans wobec katastrofy smoleńskiej objawia się też na poziomie katolickich wspólnot, od tradycjonalistów po neokatechumenat. Głęboko porusza nas los męczenników w Afryce i dzieci poddawanych aborcji, ochoczo kolportujemy informacje o nawróconych muzykach rockowych, ale Smoleńsk leży poza granicami naszego, chrześcijańskiego świata. Niektórym zbytnio kojarzy się z polityczną wrzawą, inni uważają, że nie powinniśmy angażować się w polskie sprawy, bo to oddali nas od Słowa, wspólnoty i liturgii. Mamy w końcu swoją ojczyznę w Niebie, a na tym świecie jesteśmy tylko przejazdem. Czy jednak wolno nam całkowicie ignorować narodowe obowiązki? Zachowywać się jak kosmici, którzy awaryjnie wylądowali na obcej planecie i czekają, aż ktoś naprawi im latający talerz?

Jezus nie był kosmitą. Urodzony w rodzinie żydowskiej, aż do śmierci na Golgocie stanowił cząstkę swojego narodu. Prowadził dialog z faryzeuszami, otaczał się ludźmi wykluczonymi z izraelskiej społeczności, rozbudzał i gasił mesjańskie nadzieje. Kosmitami nie byli też apostołowie. Błogosławiona Marcelina Darowska (1827–1911), mistyczka i współzałożycielka Zgromadzenia Sióstr Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, stawiała sprawę jasno: „Bóg nas stworzył Polakami”. Dlatego historia Polski to także historia każdego z nas. Tak samo konkretna jak nasze indywidualne dzieciństwo, małżeństwo czy starość. Pełna celowych doświadczeń, których duchowy sens należy odczytać. Prowadząca do zbawienia. Jeśli uznamy, że postawa chrześcijańska kłóci się ze służbą ojczyźnie, przestaniemy być chrześcijanami.

„Proszę o dar dla Jana Pawła II. Czekamy na jego beatyfikację. Prosiłbym, aby tym darem było pojednanie między wszystkimi Polakami” – mówił niedawno kardynał Stanisław Dziwisz. Bardzo pięknie. Nawet w stanie wojennym należało wybaczać prześladowcom. Czym innym jest jednak indywidualny gest, a czym innym zbiorowa odpowiedzialność za państwo. Dlatego bez Trybunału Stanu dla zdrajców ojczyzny raczej się nie obejdzie. Po Smoleńsku powstał drugi obieg kultury, dzięki któremu posmakowaliśmy prawdziwej godności i wolności. Nie ma już powrotu do uśmiechniętej hipokryzji, upudrowanego kłamstwa. Będziemy do skutku walczyć o Polskę sprawiedliwą, otwartą na patriotyzm, wierną swojej chrześcijańskiej tradycji. Cenniejszego daru dla Jana Pawła II nie potrafię sobie wyobrazić.

niedziela, 1 maja 2011

„Niech zstąpi Duch Twój!”

Jan Paweł II o wolnej Polsce:

„Pozdrawiam was w imię Chrystusa, tak jak nauczyłem się pozdrawiać ludzi tutaj, w Polsce... W Polsce, w tej mojej ziemi ojczystej, w której stale tkwię głęboko wrośnięty korzeniami mojego życia, mojego serca, mojego powołania...” (1979)

„Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!” (1979)

„Jeśli jest rzeczą słuszną, aby dzieje narodu rozumieć poprzez każdego człowieka w tym narodzie - to równocześnie nie sposób zrozumieć człowieka inaczej jak w tej wspólnocie, którą jest jego naród. Wiadomo, że nie jest to wspólnota jedyna. Jest to jednakże wspólnota szczególna, najbliżej chyba związana z rodziną, najważniejsza dla dziejów duchowych człowieka. Otóż nie sposób zrozumieć dziejów narodu polskiego - tej wielkiej tysiącletniej wspólnoty, która tak głęboko stanowi o mnie, o każdym z nas - bez Chrystusa. Jeślibyśmy odrzucili ten klucz dla zrozumienia naszego narodu, narazilibyśmy się na zasadnicze nieporozumienie. Nie rozumielibyśmy samych siebie. Nie sposób zrozumieć tego narodu, który miał przeszłość tak wspaniałą, ale zarazem tak straszliwie trudną - bez Chrystusa. Nie sposób zrozumieć tego miasta, Warszawy, stolicy Polski, która w roku 1944 zdecydowała się na nierówną walkę z najeźdźcą, na walkę, w której została opuszczona przez sprzymierzone potęgi, na walkę, w której legła pod własnymi gruzami, jeśli się nie pamięta, że pod tymi samymi gruzami legł również Chrystus-Zbawiciel ze swoim krzyżem sprzed kościoła na Krakowskim Przedmieściu.” (1979)

„Pragnę wam dziś przekazać tego Ducha, ogarniając sercem z najgłębszą pokorą to wielkie bierzmowanie dziejów, które przeżywacie. I dlatego – zanim stąd odejdę, proszę was, abyście całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię Polska, raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością – taką, jaką zaszczepia w nas Chrystus na chrzcie świętym. Abyście nigdy nie zwątpili i nie znużyli się, i nie zniechęcili. Abyście nie podcinali sami tych korzeni, z których wyrastamy. Proszę was, abyście mieli ufność nawet wbrew każdej waszej słabości, abyście szukali zawsze duchowej mocy u Tego, u którego tyle pokoleń ojców naszych i matek ją znajdowało, abyście od Niego nigdy nie odstąpili, abyście nigdy nie utracili tej wolności ducha, do której On wyzwala człowieka, abyście nigdy nie wzgardzili tą Miłością, która jest największa, która się wyraziła przez Krzyż, a bez której życie ludzkie nie ma ani korzenia, ani sensu. Proszę was o to...” (1979)

„Ojczyzna jest naszą matką ziemską. Polska jest matką szczególną. Niełatwe są jej dzieje, zwłaszcza na przestrzeni ostatnich stuleci. Jest matką, która wiele przecierpiała i wciąż na nowo cierpi. Dlatego też ma prawo do miłości szczególnej.” (1983)

„Naród ginie, gdy znieprawia swojego ducha, naród rośnie, gdy duch jego coraz bardziej się oczyszcza i tego żadne siły zewnętrzne nie zdołają zniszczyć.” (1983)

„Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można „zdezerterować”.” (1987)

„Wolności nie można tylko posiadać, nie można jej zużywać. Trzeba ją stale zdobywać i tworzyć przez prawdę. Wolność nie gruntuje się inaczej, jak tylko przez prawdę... Wolność zawsze jest wyzwaniem. A władza jest wyzwaniem wolności. Nie można jej inaczej sprawować, jak tylko służąc.” (1991)

„Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje (J 15, 13) - powiedział Chrystus. Chrystus sam jest pierwszym wśród tych, którzy dawali życie: za bliźnich, za sprawę, za ojczyznę. Nie brak w naszych dziejach Jego naśladowców.” (1991)

„Niech wspaniałe świadectwa miłości Ojczyzny, bezinteresowności i heroizmu, jakich mamy wiele w naszej historii, będą wyzwaniem do zbiorowego poświęcenia wielkim narodowym celom.” (1999)

„Potrzeba nieustannej odnowy umysłów i serc, aby przepełniała je miłość i sprawiedliwość, uczciwość i ofiarność, szacunek dla innych i troska o dobro wspólne, szczególnie o to dobro, jakim jest wolna Ojczyzna.” (2004)