poniedziałek, 29 października 2012

Rymkiewicz w pokoju wieszcza

Autor „Głowy owiniętej koszulą” odnajduje siebie w ilustrowanym czasopiśmie z 1885 r., na drzeworycie przedstawiającym pokój, w którym powstała „Grażyna”. Stoi zamyślony, w stroju z epoki, ściskając w dłoniach kapelusz. Wierzą mu państwo? Ja mu wierzę.

"Gazeta Polska Codziennie" 27-28 października 2012 

Każda nowa książka Jarosława Marka Rymkiewicza jest wydarzeniem. Najwybitniejszy żyjący polski poeta z zasady nie publikuje słabych wierszy, a jego proza historiozoficzna niezmiennie wywołuje popłoch na salonach i żywe dyskusje w strefie wolnego słowa. Dość wspomnieć „Wieszanie”, „Kinderszenen” czy „Samuela Zborowskiego”. Najwyższy czas, by na tę listę bestsellerów trafił zapomniany nieco cykl „Jak bajeczne żurawie”, poświęcony życiu Adama Mickiewicza.

„Głowa owinięta koszulą” to piąty już tom wspomnianego cyklu. Wcześniej były „Żmut”, „Baket”, „Kilka szczegółów”, „Do Snowia i dalej”. W podróż śladami wieszcza Rymkiewicz wyrusza zaopatrzony w setki fiszek z cytatami, datami, adresami i nazwiskami. Bardziej niż historyka literatury przypomina jednak detektywa z powieści Agathy Christie czy Borysa Akunina. Jest precyzyjny, dociekliwy i świadomy grozy istnienia. Zwraca uwagę na detale, nie próbuje redukować tajemnicy w imię naukowych zabobonów. Interesują go problemy z pogranicza historii i metafizyki.

Dlaczego romantycy umierali młodo? Czy Mickiewicz był objęty cudowną opieką Najświętszej Panienki? Gdzie się przed nami ukryły nieznane dziś fragmenty „Dziadów”, w tym piękny, leśmianowski z ducha wiersz o chłopcu, który tuła się między mogiłami, a wokół chórem nucą piołuny, dziewanny i... ślimaki? Wreszcie, kto otruł wieszcza i dlaczego zrobiła to poczciwa pani Rudnicka?

Większość z nas traktuje historię jako przestrzeń martwą i zamkniętą. Pracownik muzeum opatruje eksponaty tabliczkami z nudnym opisem. Przeciętny badacz literatury z obowiązku stara się dowiedzieć, jaki był pierwotny kontekst dzieła. Autor powieści historycznej dorysowuje bohaterom wąsy. Reżyser rozwiesza na gwoździach faktów pościel uszytą na miarę współczesnej telenoweli. W książkach Rymkiewicza jest inaczej. Ich czytelnik ma wrażenie, że opisywane sceny, zdarzenia, gesty, nawet budynki i przedmioty dzieją się lub trwają w jakimś wiecznym „teraz”. I są nie mniej aktualne niż nasza empiryczna rzeczywistość.

W tej historii wciąż ktoś (lub coś) się rusza, wchodzi i wychodzi, gada albo świeci oczami. Antoni Edward Odyniec nieustannie zmyśla, na trawniku w Ogrodzie Bernardyńskim przewracają się kręgle, opuszczone mieszkania dosłownie łażą za swoimi lokatorami, a muzykalna panna z drezdeńskiej stancji skrycie kocha się w polskich poetach. Co raz spełniło się w pamięci, już zawsze będzie domagało się prawa do istnienia.

Poeta z Milanówka swobodnie porusza się w tym wiecznym świecie. Nie przenosi się w czasie, nie odpowiada na szkolne pytanie: „Co by było, gdybym urodził się w XIX stuleciu?”. On tam po prostu jest. Odnajduje siebie w ilustrowanym czasopiśmie z 1885 r., na drzeworycie przedstawiającym pokój, w którym powstała „Grażyna”. Stoi zamyślony, w stroju z epoki, ściskając w dłoniach kapelusz. Wierzą mu państwo? Ja mu wierzę. „Zmyślenie oraz prawda mieszczą się przecież w tej samej (chyba?) sferze, której imię Geisterwelt”. Może bohaterowie „Głowy owiniętej koszulą” mają dusze postaci historycznych, a może to tylko zjawy karmione wyobraźnią. Tak czy inaczej, żyją i wpływają na nasze tutejsze wybory. Na tym polega potęga kultury.

„Głowa owinięta koszulą” obnaża śmieszność zarzutów stawianych Rymkiewiczowi przez gazetowych publicystów. Traktują go jak polityka lub historyka, gdy on przemierza Geisterwelt. Oczywiście, warto szukać dróg prowadzących z tego duchowego świata do naszej codzienności. Trzeba jednak pamiętać, że są to ścieżki „wzniosłe i ukryte”. W swojej książce Rymkiewicz opisuje kukłę Mickiewicza rewolucjonisty, którą komuniści z „Nowych Widnokręgów” sporządzili po to, by pozbawić Polaków polskości. Nie żądajmy od Rymkiewicza, żeby sam stał się kukłą. Dajmy się ponieść jego narracji, bo to, co najważniejsze, jest tam ukryte między wierszami. Tajemnicze, niedopowiedziane, arcypolskie.

niedziela, 28 października 2012

Kazimierz Wierzyński o Emigracji


Epitafium dla Wernyhory

Gdyby nie pieśni i wiersze, zwęglone ciało Levittoux czy zwłoki oficerów z Katynia byłyby dla nas jedynie materią, budzącym odrazę, lęk lub żądzę zemsty świadectwem triumfu wroga. Nasza historia stałaby się nie do zniesienia.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 24 października 2012

Śmierć Przemysława Gintrowskiego nie okazała się wstrząsem dla kultury III RP. Większość portali internetowych poinformowała, że odszedł długoletni współpracownik Jacka Kaczmarskiego i autor muzyki do serialu „Zmiennicy”. Tak jakby chodziło o muzycznego wyrobnika, którego bez popularnych protez byłoby trudno zidentyfikować. Najwyraźniej młodym redaktorom nikt nie powiedział, kim był brodaty bard dla pokolenia dojrzewającego w stanie wojennym. A był nie tylko oryginalnym artystą, ale i postacią wręcz symboliczną. Jeśli Kaczmarski miał w sobie coś ze Stańczyka, to Gintrowski z powodzeniem wcielał się w Wernyhorę z „Wesela” Wyspiańskiego. Obdarzony charyzmatycznym głosem, kojarzył się z „Panem-Dziadem z lirą”, który przybywa z głębi dziejów, niosąc Polakom przesłanie walki i wolności.

Przynajmniej tak odbieraliśmy go jako licealiści w ostatnich latach PRL. Każda nasza gitarowa prywatka zaczynała się od ballad Stachury i bieszczadzkich smętów, później były „Mury” i „Sen Katarzyny II”, ale prawdziwą energię niosły utwory Gintrowskiego do słów Jerzego Czecha: „Karol Levittoux” i „Margrabia Wielopolski”. Po pierwsze, skuteczniej niż okrojone lekcje historii budowały w wyobraźni mit polskości, a po drugie, inspirowały do działania. Gdy je śpiewaliśmy, atmosfera gęstniała jak podczas koncertu Mochnackiego w genialnym wierszu Jana Lechonia. „Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!” – wzdychały co wrażliwsze koleżanki.

Podobny wpływ miały na nas pieśni wprost odnoszące się do współczesności: „Gdy tak siedzimy” czy „ZOMO – spokój – bies”. Nasze konspiracyjne doświadczenia z racji szczenięcego wieku były raczej skromne, ale świadomość niepodległościowa, uzyskana dzięki poezji śpiewanej, wydawała się drogowskazem na całe życie. Inna sprawa, że nie wszyscy zrobili z niej użytek. Często zastanawiam się, gdzie są dziś ówcześni właściciele gitar, którzy zachrypniętym głosem starali się dorównać Gintrowskiemu. I dlaczego autorzy tekstów: Leszek Szaruga i Tomasz Jastrun, tak łatwo zgubili się w III RP.

Gintrowski wytrwał na prostej drodze. Gdy „Gazeta Wyborcza” ogłosiła, że „Pan Cogito ma kłopot z demokracją”, pozostał wierny swojemu mistrzowi. Kilka spośród jego utworów do wierszy Zbigniewa Herberta to interpretacyjne arcydzieła: „Guziki”, „Prośba”, „Odpowiedź”, „Do Marka Aurelego”... Także jego wybory polityczne nie miały nic wspólnego z koniunkturalizmem. W maju 2010 r. podpisał wystosowany przez środowisko herbertowskie apel o poparcie Jarosława Kaczyńskiego na urząd prezydenta RP. Jego komentarze regularnie pojawiały się na łamach „Naszego Dziennika” i „Gazety Polskiej”. Po tragedii smoleńskiej zdecydowanie upominał się o prawdę. A jednocześnie w każdym niemal wywiadzie podkreślał destrukcyjne dla wspólnoty skutki komercjalizacji kultury. Nie robił tego z żalu za utraconą popularnością. Miał raczej głęboką świadomość roli, jaką kultura protekcjonalnie zwana dziś „wysoką” odgrywa w oswajaniu narodowej traumy.

Gdyby nie pieśni i wiersze, zwęglone ciało Levittoux czy zwłoki oficerów z Katynia byłyby dla nas jedynie materią, budzącym odrazę, lęk lub żądzę zemsty świadectwem triumfu wroga. Nasza historia stałaby się nie do zniesienia. Kultura jest od tego, żeby odsłonić sens tej historii w sferze mitu, religii, wartości. Bez niej stajemy się bezbronni wobec krwi, cierpienia, poniżenia. Zaczynamy kierować się zwierzęcym instynktem, który w dłuższej perspektywie prowadzi do rozpaczy.

Warto o tym pamiętać w kontekście ujawnionych przez Rosjan zdjęć ze Smoleńska. Świadome pogwałcenie tabu ma nam odebrać poczucie godności, rozbudzić zbiorowe emocje i zredukować nas do poziomu ofiar bezdusznej historii. Na szczęście tradycja polskiej kultury to potężna broń. Pozwala przenikać w przestrzeń tabu, nie naruszając go. Potrafi zamieniać drastyczność w piękno człowieczeństwa, gniew w wierność, a ślepą nienawiść w „ranioną miłość”, o której pisał Kazimierz Wierzyński. Nie trzeba bać się szczątków naszych poległych ani się ich wstydzić. Trzeba zaczerpnąć z polskiej kultury choć odłamek tej czułości, z jaką Matka Boża Katyńska obejmuje przestrzeloną czaszkę żołnierza. Twórczość Gintrowskiego może nam w tym pomóc.

piątek, 26 października 2012

Hymn o miłości sakramentalnej

Niezwykły tom wierszy Leszka Elektorowicza.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 43/2012

Poezja jest miłością. Przynajmniej ta prawdziwa, pisana bezinteresownie, a nie mizdrząca się do czytelnika feerią sztucznych ogni. Ale we współczesnej poezji dojrzała miłość pojawia się bardzo rzadko. Młodzi poeci zazwyczaj popisują się językowymi sztuczkami, cynizmem, ironią. Jeśli przedstawiają stosunki seksualne, robią to w manierze komentatorów sportowych, nie stroniąc od wulgaryzmów. Starsi piszą o historii, kulturze, przyrodzie, samotności. Niektórym zdarza się wspomnieć o wierze. Jednak rzeczywistość małżeństwa czy rodziny przez większość autorów jest traktowana z dystansem. A przecież trudno sobie wyobrazić bardziej naturalne źródło inspiracji niż ukochana osoba, w której stopniowo odkrywamy księgę pisaną przez Boga. Żyjąc z nią przez lata, mamy okazję widzieć, jak dojrzewa, zmaga się z trudnościami, cierpi albo pozwala się prowadzić łasce. Dzięki małżeńskiej jedności stajemy się współuczestnikami tej drogi. Piękno, które urzekło nas w młodości, odradza się w nowych formach aż do grobowej deski.

Są ludzie, którzy nienawidzą własnej starości. Nie potrafiąc pogodzić się z upływem czasu, nazywają ją „celą śmierci”. Być może jest to reakcja na terror współczesnej kultury, w której obowiązują ideały Zuty Młodziakówny z „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Na tym tle szczególnie krzepiąco brzmią „Wiersze dla Marii” (Wydawnictwo Arcana, Kraków 2012) Leszka Elektorowicza. Urodzony we Lwowie poeta, który w tym roku kończy 88 lat, ułożył współczesny hymn o miłości, i to o miłości sakramentalnej, niemodnej, budowanej przez 65 lat małżeństwa. Gdzie się schronić „przed żarłocznością czasu”, która jest w stanie każdego z nas doprowadzić do rozpaczy? Poeta powierza swój sekret ukochanej żonie: „Trzeba długo patrzeć na ciebie/ na drgnienia twarzy/ zmarszczkę/ zmrużenie oczu/ na teraźniejszość która mija/ na młodość odeszłą/ która wraca na chwilę”.

Jedynie taka perspektywa – wierne wpatrzenie w najbliższą osobę – odsłania niezniszczalność życia. Co się zdarzyło, trwa w jakimś wiecznym „teraz”, ocalone przez miłość: „Widzę cię/ we wszystkich wymiarach czasu/ i miejsc w których wciąż jesteś obecna/ kiedy czteroletnią rączką strzepujesz/ mrówki z białej bufiastej spódniczki/ i kiedy modro-wielko-okim wzrokiem/ wodzisz po niebie za zamyślonym obłokiem”. Jedność małżeńska okazuje się kluczem do tajemnicy, otwiera metafizyczne bramy świata: „Ty jesteś moim okiem ja twoim słuchem/ bez ciebie nie widzę głębi/ beze mnie ty widzisz film niemy”. Jest żywo doświadczanym zwiastunem królestwa Bożego. Nieprzypadkowo tom zaczyna się obrazem budzącej się o świcie żony, nawiązującym do biblijnego aktu stworzenia: „Każdego dnia/ rodzi się dla mnie/ każdego dnia obdarza mnie Bóg/ od nowa”.

W dzisiejszym świecie krótkotrwałych związków niełatwo jest odkryć wieczną moc małżeństwa. Także dlatego, że młodzi ludzie nie przeszli żadnej poważnej próby historycznej, która potwierdziłaby triumf miłości, choćby ciężko ranionej, nad śmiercią. Są bezbronni wobec najdrobniejszych dramatów czy nieporozumień. U Elektorowicza doświadczenia osobiste nieustannie weryfikowane są przez bolesne losy Polski. Jak refren powraca wspomnienie „trwożnego spotkania młodych ciał” w pokoju z zasłoniętymi oknami, kiedy „na ulicy gasło echo strzału”. Apokaliptyczny jest „nasz pocałunek/ nad świeżym lejem bomby/ pospieszna pieszczota/ na skraju wulkanu”.

Leszek Elektorowicz nie należy do panteonu twórców III RP. Tym bardziej zasługuje na naszą uwagę. Cała jego biografia jest niezwykła. W czasie wojny walczył w oddziale łączności Armii Krajowej, a jednocześnie pracował jako karmiciel wszy w lwowskim Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym i Wirusami prof. Rudolfa Weigla. Po dekonspiracji udało mu się zbiec do Krakowa, ale jego rodzice padli ofiarami niemieckich represji: ojciec zginął w obozie koncentracyjnym w Gross-Rosen, matka była więziona w Ravensbrück. Przez długie lata Elektorowicz był najbliższym przyjacielem Zbigniewa Herberta. W latach 1950–1956, nie godząc się z dyktatem socrealizmu, zaprzestał wszelkich publikacji. Także jego wycofanie się z głównego nurtu kultury III RP to świadomy wybór. Przywiązany do niepodległościowych wartości, od lat publikuje głównie w dwumiesięczniku „Arcana”, nawiązującym do tradycji międzywojennego „Prosto z mostu” i emigracyjnych „Wiadomości”. Choć dla klakierów z literackich salonów pozostaje anonimowy, jest niewątpliwie jednym z najwybitniejszych poetów naszego czasu.

Mimo że tom „Wiersze dla Marii” ma konkretną adresatkę, warto czytać go również jako uniwersalne świadectwo prawdy o ludzkim życiu. Potwierdzona egzystencjalnie wiara w moc miłości może stać się dla każdego z nas istotnym punktem oparcia. A szlachetna prostota języka przywraca pierwotny sens zawłaszczonym przez popkulturę pojęciom: „Jesteś moją ikoną/ moją na wieki żoną”. Co nie zmienia faktu, że pani Marii należą się szczere gratulacje. Dawno nie było w polskiej poezji tak olśniewającej Muzy.

czwartek, 25 października 2012

Premiera książki Joanny Lichockiej „Przebudzenie”

Dodatkiem jest płyta „Wojciech Wencel: Wiersze o Polsce”
(czyta autor).









































Dzisiaj do księgarń trafi „Przebudzenie” - zbiór rozmów, jakie Joanna Lichocka przeprowadziła do filmu pod tym samym tytułem, zrealizowanego we współpracy z Jarosławem Rybickim i Rafałem Dudkiewiczem i wydanego przez „Gazetę Polską”. W filmie wykorzystano jedynie krótkie fragmenty wypowiedzi bohaterów. Edycja książkowa zawiera pełny zapis rozmów.

Dodatkowo Wydawnictwo M postanowiło dołączyć do każdego egzemplarza płytę z nagraniem 28 moich „Wierszy o Polsce” w interpretacji autorskiej. Utwory pochodzą z tomów „De profundis”, „Oda na dzień św. Cecylii” i „Wiersze zebrane”. Dwa ukazały się wcześniej wyłącznie w dwumiesięczniku „Arcana”. Wydanie polecam więc zarówno osobom zainteresowanym stanem polskiej wspólnoty narodowej po 10 kwietnia 2010 r., jak i czytelnikom mojej poezji, którzy chcieliby uzupełnić kolekcję wierszy ich wersją dźwiękową.

środa, 24 października 2012

Krzysztof Wyszkowski w szpitalu

Módlmy się w jego intencji.
 
Oświadczenie Sławomira Cenckiewicza:
 
Kochani,

W związku z odwołaniem przez Krzysztofa Wyszkowskiego trasy promującej książkę „Głową w mur” oraz licznymi zapytaniami o jego stan zdrowia, w porozumieniu z jego bliskimi pragnę poinformować, że od poniedziałku 22 października br. Krzysztof przebywa w jednym z trójmiejskich szpitali. Powodem hospitalizacji jest ogólne wyczerpanie organizmu, ale niezbędne są dalsze badania diagnostyczne.

Podobnie jak przed dwoma laty apeluję do wszystkich o modlitwę w intencji Krzysztofa Wyszkowskiego. To najskuteczniejsza pomoc, jakiej możemy mu udzielić w tych trudnych dla niego chwilach.

Od lat targany kłopotami zdrowotnymi, nękany procesami, egzekucjami komorniczymi, ciągany po sądach i obrażany z powodu głoszenia prawdy o zdradzie Rzeczypospolitej przez czołowych przedstawicieli okrągłostołowego establishmentu, po ludzku miał prawo tego wszystkiego nie wytrzymać. Czarę goryczy przelała pośmiertna ofiara szczególnie bliskiej mu Anny Solidarność, której – jak się okazało po ponad 2 latach – w kwietniu 2010 r. odmówiono pochówku u boku ukochanego męża na cmentarzu w Gdańsku. Krzysztof boleśnie to przeżył, na tyle, że stan zdrowia nie pozwolił mu raz jeszcze stanąć w dniu prawdziwego pogrzebu nad grobem Tej, od której zaczął się Wielki Strajk w 1980 r. i od której znów wszystko się zaczyna…

Jestem pewien, że Krzyś wróci już niedługo do pełni sił, ale potrzebuje szturmu modlitewnej pomocy. Wróci zdrów, będzie pisał jak dotychczas i mówił o Polsce, której poświęcił się bez reszty tworząc zręby trójmiejskiej antykomunistycznej konspiracji w połowie lat 70. Jest Polsce niezbędny. Jak pisał o nim niedawno poeta Wojciech Wencel: „Jedynie ludzie z charakterem są w stanie zgodzić się na odrzucenie i samotność. Z woli Najwyższego stają się tragarzami wspólnotowej pamięci. Niosą Miasto w sobie po drogach wygnania”.

Sławomir Cenckiewicz
Gdańsk, 24 X 2012 r.

wtorek, 23 października 2012

"Lawa" już w księgarniach



Kondycja Polski po 10.04.2010, troska o Ojczyznę, aktualne problemy i drogi ich rozwiązania - to główne tematy kilkunastu wywiadów, które tworzą "Lawę".

Książka wyrosła z prawdziwej troski o sprawy polskie, dwa lata po Katastrofie Smoleńskiej. Wywiady przeprowadzili niezależni dziennikarze ze Stowarzyszenia Solidarni 2010. Wśród rozmówców - naukowcy, twórcy, publicyści, politycy, dziennikarze, inicjatorzy ruchów społecznych i studenci. Wyjątkowa jest szczerość i otwartość toczonych dyskusji, a także ich temperatura. Lawa – to my.

Bez chrześcijaństwa nie ma polskiej historii. Jeśli więc chce się opluć lub uznać tę historię za źle wymyśloną, to trzeba uderzyć w chrześcijaństwo. (prof. Andrzej Nowak)

W takich chwilach, gdy ginie elita narodu, reakcja „lawy”, reakcja gorąca, a więc dumy narodowej, pamięci, żalu - tych wszystkich uczuć granicznych - erupcja tego wszystkiego jest naturalna.(Wojciech Wencel)

Im ludzie mniej rozumieją politykę, im mniej się nią interesują, tym łatwiej jest nimi manipulować. (prof. Andrzej Zybertowicz)

Daliśmy się ograć jako społeczeństwo. No to teraz przestańmy się dawać ogrywać. Zacznijmy myśleć, bądźmy racjonalni, spokojni. Mamy już trochę własnych elit. Mamy ludzi, którzy już się sprawdzili. Budujmy na tym i od nich wymagajmy! (dr Barbara Fedyszak-Radziejowska)

„Tanie państwo”, czyli „byle jakie państwo”. Tak naprawdę, to państwo, które nie jest w stanie bronić interesów swoich obywateli. Jest słabym przeciwnikiem dla dużego kapitału, który bierze sobie kraj na własność. (senator Grzegorz Bierecki)

Siła uwodzenia kosmopolitycznej elity była bardzo duża w momencie, gdy się Polakom wydawało, że „hulaj dusza - w banku do woli kredytu, w supermarketach same promocje, nic, tylko brać i szaleć!” Kto tam wówczas myślał o Polsce? Ale w chwilach kryzysu i zagrożenia, sam instynkt podpowie polactwu, że Polska jest mu jednak potrzebna. Podczas gdy władza usiłuje jego oczekiwania wobec państwa obniżyć, kryzys je właśnie wzmacnia. (Rafał Ziemkiewicz)

Nie można dojść do dialogu z kimś, komu trzeba udowadniać, że zagłada polskiej elity jest zdarzeniem wymagającym odrębnego wyjaśnienia i zdecydowanych reakcji państwa. Nie może być porozumienia z oszustem, traktującym kłamstwo jako narzędzie pracy, ani polemiki z chamem, drwiącym z ofiar tragedii. (Aleksander Ścios)

Wydawnictwo Arcana, Kraków 2012

niedziela, 14 października 2012

Dlaczego nie wracamy do kraju

Dopóki oficjalna kultura III RP będzie objęta postkolonialnym jarzmem, dopóki tradycja emigracji nie zostanie uznana za nasze bezpośrednie dziedzictwo, dopóki samodzierżawie władzy będzie się plenić w nowych formach, dopóty polski pisarz nie może w tej kulturze uczestniczyć.



Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 10 października 2012

Nie można powiedzieć, że tradycja emigracji niepodległościowej jest w III RP zupełnie nieobecna. Dwie żony gen. Władysława Andersa czy erotyczne sukcesy polskich lotników wśród Brytyjek to tematy podejmowane chętnie, np. w książce Ewy Winnickiej „Londyńczycy”. O emigrantach pisze się jak o pasażerach Titanica, a ich aktywność polityczna obowiązkowo określana jest frazesem „polskie piekiełko”. Po zakończeniu ziemskiego żywota depozytariusze wolnej Polski nareszcie wchodzą do krajowej świadomości. Drzwiami od magla.

Kiedy 22 grudnia 1990 r. na Zamku Królewskim w Warszawie Ryszard Kaczorowski przekazał Lechowi Wałęsie insygnia władzy II RP, wydawało się to oczywistym znakiem ciągłości niepodległego państwa. „Prawowite władze polskie poza granicami kraju przestały być uznawane przez obce kancelarie dyplomatyczne, były jednak one akredytowane w sercach polskich w ojczyźnie i na emigracji. Ten klejnot patriotycznej wierności dla Tej, która nie zginęła, szczególnym blaskiem świecił w głębi narodowej nocy” mówił ostatni Prezydent RP na Uchodźstwie.

Przez niemal pół wieku rząd londyński stał na straży zasady suwerenności, dając poczucie godności i nadziei zniewolonemu narodowi. To w łączności z nim walczyli żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, powstańcy warszawscy, bohaterowie antykomunistycznego podziemia. To on uparcie podważał porządek jałtański i nagłaśniał sprawę Katynia. Choć w warunkach wygnania trudno było uniknąć kłótni, misja przechowania polskiego ducha została wypełniona. Także przez emigracyjne środowiska kulturalne. Autorzy „Wiadomości”, pracownicy Polskiej Fundacji Kulturalnej czy wydawnictwa Veritas, twórcy polskich szkół, bibliotek i teatrów wierzyli, że demaskując naturę krajowego komunizmu, poruszają sumienie świata, a jednocześnie gromadzą depozyt, który stanie się kamieniem węgielnym wolnej ojczyzny. Jak zwykle, pomylili się co do świata. Trudniej pogodzić się z tym, że nowa Polska uznała ich heroiczną pracę za zbędną.

Niestety, diagnoza ta odnosi się nie tylko do władz III RP. O tym, że mając do wyboru dwie tradycje, odwołujemy się do tej niewolniczej, peerelowskiej, świadczy nasz język. Zamiast mówić o komunistycznej okupacji, wciąż – jako zbiorowość – stopniujemy zło. Bredzimy o jakichś „odwilżach”, debatujemy o różnicach między Gomułką a Gierkiem, mitologizujemy Marzec 1968 r., wymieniamy plusy i minusy okrągłego stołu, na patriotycznych uroczystościach cytujemy Tuwima, a w szkołach Szymborską. Niektórym nie przeszkadzają nawet sowieckie pomniki i nazwy ulic. Jeśli nawiązujemy do tradycji niepodległościowej, to na chybił trafił. Kultura III RP, podobnie jak struktury państwa, to eklektyczne bagno po „transformacji ustrojowej”.

W 1956 r. Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie zorganizował w Londynie spotkanie pt. „Dlaczego nie wracamy do kraju”. Osobiście wzięło w nim udział ośmiu pisarzy, dwóch nadesłało listy otwarte z USA. Tymon Terlecki powiedział m.in.: „Nie wracamy do ojczystego kraju, bo od lat znajduje się on pod wrogim zaborem. Raz jawnym, raz maskowanym, ale oczywistym ponad wszelką wątpliwość. Nie wracamy do kraju, ponieważ nie ma w nim wolności politycznej, społecznej, kulturalnej, wolności słowa, myśli i zrzeszania się. Nie wracamy do kraju, ponieważ narzucona, podtrzymywana przez obcych władza służy swoim mocodawcom, a nie narodowi, nad którym sprawuje samodzierżawie”.

Czy taka perspektywa wobec PRL jest obecna w głównych mediach, instytucjach, szkołach wyższych? Wolne żarty. Pewnie z tego powodu Kazimierz Wierzyński, Stanisław Baliński czy „późny” Jan Lechoń dotychczas nie wrócili do kraju jako pisarze. Dopóki oficjalna kultura III RP będzie objęta postkolonialnym jarzmem, dopóki tradycja emigracji nie zostanie uznana za nasze bezpośrednie dziedzictwo, dopóki samodzierżawie władzy będzie się plenić w nowych formach, dopóty polski pisarz nie może w tej kulturze uczestniczyć. Dlatego ja również nie wracam do kraju. Wrócę razem z moimi mistrzami, gdy kraj uzna ich wielkość.

PS. Niezbędnik Wolnego Polaka:

Audycje Radia Wolna Europa
Archiwum „Wiadomości”
Cykl „Errata do biografii”

środa, 10 października 2012

Kurtka z wężowej skóry

W biografiach nawet najszlachetniejszych twórców krajowych jest coś upodlająco dwuznacznego. Znacznie bardziej przydatna jest dla nas tradycja emigracji, zwłaszcza tej londyńskiej, niezłomnej, która rzuca jaskrawe światło na naturę PRL-u.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 3 października 2012

Autobiografia literacka Marka Nowakowskiego pt. „Pióro” to smutna lektura. Dowodzi czarno na białym, że pisarz, który w PRL-u pragnął zachować niezależność, musiał jej szukać w różnych niszach, dziurach i szczelinach panującego systemu. W wersji light mogła to być praca na niezbyt eksponowanym stanowisku kalkulatora chronometrażysty w Inwalidzkiej Spółdzielni Emerytów Nauczycieli „Wspólna Sprawa” (casus Zbigniewa Herberta). W wersji hard, reprezentowanej przez autora, było to sycenie się ochłapami wolności w środowiskach knajpianych „królów życia”, drobnych handlarzy, złodziei czy gangsterów. Nowakowski potrafił przerobić to doświadczenie na soczysty kawał literatury, jednak gloryfikowanie specyficznej etyki peerelowskich cwaniaków byłoby idiotyzmem. W gruncie rzeczy miał rację Janusz Szpotański, kiedy podczas popijawy zorganizowanej przez zadowolonych z siebie „prywaciarzy” nazwał ich „nieodrodnymi dziećmi Polski niewolnej, zsowietyzowanej, gnojnikami żywiącymi się rozkładem”.

Niestety, ta sama diagnoza dotyczy w jakimś stopniu pisarzy. Droga twórcza, którą opisuje Nowakowski, była w oficjalnej kulturze PRL-u właściwie jedynym możliwym wyborem sumienia: emigracja wewnętrzna, pisanie jako przestrzeń wolności, czerpanie z życia nieskażonego komunistyczną ideologią. Ale nie umożliwiała wyjścia z systemu. W biografiach nawet najszlachetniejszych twórców krajowych jest coś upodlająco dwuznacznego. Tkwiąc jedną nogą w suwerennym świecie wyobraźni, drugą nogą grzęźli w peerelowskich relacjach. Mogli zachowywać się przyzwoicie, minimalizować kontakty z działaczami partyjnymi, gardzić donosicielami, przeprowadzać gorszące happeningi na salonach, ale przecież ocierali się o ZLP, wydawali książki, składali podania do urzędów, korzystali z domów pracy twórczej, ściskali nie zawsze czyste ręce, a jeśli odmawiali czerwonemu diabłu, to uprzejmie, żeby nie narazić się na represje. To było nie do uniknięcia. Istnieli w sieci zależności, które wciągały ich w system.

Nowakowski zdaje się mocno wierzyć w wartość pisarskich mitów. Jego młodzieńczy autoportret kojarzy się ze stworzoną przez Davida Lyncha w „Dzikości serca” postacią Sailora, który twierdził, że jego kurtka z wężowej skóry to „symbol indywidualności i wiary w wolność jednostki”. Obawiam się jednak, że – mówiąc delikatnie – jest to spojrzenie idealistyczne. Drogi do wybicia się na autentyczną pisarską niepodległość były w PRL-u tylko dwie: fizyczna emigracja do wolnego świata lub bezwzględne pozostawanie w drugim obiegu, ewentualnie pisanie do szuflady, w pełnej izolacji od środowiska literackiego.

Wierność sercu, wyobraźni i rzemiosłu należy do elementarza twórczości, ale nie wystarczy do budowania społecznych form kultury. Dlatego z historii PRL-u da się wyłowić kilku wartościowych indywidualistów, jednak nie ma tam szerszej wspólnotowej tradycji, do której moglibyśmy dziś nawiązać. Tylko geniusz Herberta sprawił, że etos niepodległościowego inteligenta stał się realną alternatywą dla aksjologicznej pustki schyłkowego komunizmu. Ale i autor „Pana Cogito” działał w pojedynkę.

Znacznie bardziej przydatna jest dla nas tradycja emigracji, zwłaszcza tej londyńskiej, niezłomnej, która rzuca jaskrawe światło na naturę PRL-u i może stanowić wzór organizowania się w obiegu niezależnym od struktur III RP. Mieczysław Grydzewski, Tymon Terlecki czy Zygmunt Nowakowski stworzyli silne instytucje, dzięki którym przez dziesięciolecia polska kultura rozwijała się na Zachodzie. Oczywiście, dziś jest to tradycja praktycznie zapomniana, ale nie z winy Londyńczyków. Po pierwsze, komunistyczna okupacja trwała zbyt długo, by środowiska emigracyjne zachowały biologiczną żywotność. Po drugie, od 1989 r. nie zrobiliśmy prawie nic, by przejąć od nich depozyt polskości. Dlatego takie świadectwa jak „Pióro” Marka Nowakowskiego, czytam z mieszanymi uczuciami. Szanuję ich szczerość, ale wolałbym, żebyśmy uwolnili się wreszcie od „krajowej” mentalności. W PRL-u budowanie wolnej kultury było niemożliwe bez głębokiej konspiracji. My wciąż mamy swobodę zakładania prywatnych mediów, szkół, stowarzyszeń. Szczegółowy program trzeba tylko trochę odświeżyć. Archiwum emigracji czeka na odważnych.

piątek, 5 października 2012

Kompendium patriotyzmu

Nakładem Wydawnictwa M ukazała się książka Dominika Zdorta - zapis jego wywiadów o polskości z pięcioma rozmówcami.






Fragment wstępu:

Niedługo po tragedii smoleńskiej komentator TVN24 obserwujący tysiące ludzi z biało-czerwonymi sztandarami, pytał w telewizyjnym studiu, czy nie budzą się 'demony patriotyzmu'. Dla owego 'publicysty' oraz innych ludzi, których ukształtowały peerelowskie akademie rocznicowe i pedagogika wstydu zafundowana Polakom w latach 90-ych przez 'Gazetę Wyborczą' oraz jej polityczne ramię, jakim były Unia Demokratyczna i Unia Wolności, poprzednie kilka lat musiało być koszmarem. Otwarte w 2004 roku Muzeum Powstania Warszawskiego okazało się być strzałem w dziesiątkę, defilady organizowane w dniu Wojska Polskiego przyciągały tysiące widzów, a w święta narodowe w oknach prywatnych mieszkań w wielkich miastach ludzie zaczęli wywieszać biało-czerwone flagi...

Polscy patrioci - ku zaskoczeniu wypranego całkiem z jakichkolwiek idei establishmentu, ale też po trosze ku własnemu zdumieniu - okazali się być realną siłą, zdolną do podjęcia walki nie tylko o wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej, ale także o wolność słowa, o obecność Kościoła w przestrzeni publicznej, o pluralizm mediów, o prawo do narodowej polskiej tradycji. 'Duch patriotyzmu' rzeczywiście obudził się, choć demonem mogliby go dziś nazwać tylko najbardziej zażarci wrogowie polskości.

Stąd pomysł tej książki. Zebrałem w niej rozmowy z pięcioma ludźmi, którzy wyrażają tego 'ducha' - są z jednej strony reprezentatywni dla patriotycznie nastawionej części społeczeństwa, a z drugiej, dzięki autorytetowi i pozycji, jaką zajmują w swoich środowiskach, nadają im ton, przesądzają o kierunku, w jakim pójdzie - jak sami nazywają swój ruch - 'konfederacja wolnych Polaków'. Moi  rozmówcy reprezentują patriotyzm w wydaniu 'archaicznym', jak określiliby go z niechęcią jedni, czy 'staromodnym' jak stwierdziliby pobłażliwie inni. Oni sami twierdzą, że to zwyczajny patriotyzm, w wydaniu klasycznym, taki jaki kultywowano w Polsce od setek lat, niezależnie od tego jak zmieniały się historyczne okoliczności. Że innego patriotyzmu nie ma, lub jest to patriotyzm częściowy, niepełny. Trudno się z nimi nie zgodzić, a na pewno warto ich wysłuchać, bo mówią w imieniu potężnej części Polaków zatroskanych o dobro wspólne na pewno bardziej, niż inne grupy społeczne.

Profesor Zdzisław Krasnodębski, filozof społeczny, jest nie tylko jednym z najbardziej wnikliwych obserwatorów polskiego życia publicznego, ale też wrażliwym jego uczestnikiem - dość przypomnieć jego wstrząsający, pełny goryczy tekst 'Już nie przeszkadza', opublikowany w 'Rzeczpospolitej' niedługo po śmierci Lecha Kaczyńskiego - być może najważniejszy artykuł publicystyczny, jaki powstał w powojennej Polsce.

Poseł Antoni Macierewicz pokazał, że pomimo zdecydowanych poglądów i gęby 'oszołoma', jaką przykleili mu przeciwnicy, można skutecznie uprawiać politykę motywowaną interesem narodowym - wyniki prac kierowanego przez niego Zespołu Parlamentarnego badającego okoliczności katastrofy smoleńskiej zrobiły wrażenie nie tylko na licznych ekspertach, ale też na wielu Polakach, którzy wcześniej uważali, że w tej sprawie wszystko jest jasne.

Arcybiskup Józef Michalik, przewodniczący Episkopatu, w doskonały sposób reprezentuje tę patriotyczną i wierną katolickiej tradycji większość polskich hierarchów, dzięki której Kościół wciąż ma ogromny społeczny autorytet w Polsce, a komentarzy Księdza Arcybiskupa do sytuacji w kraju - moim zdaniem zbyt rzadkich - nigdy nie da się pominąć czy przemilczeć.

Jan Pospieszalski to nie tylko publicysta, symbol walki o obecność patriotycznych i konserwatywnych wartości w mediach publicznych, ale też pełen energii społecznik, animator wielu społecznych projektów, ważnych dla spraw polskich.

Wojciech Wencel wreszcie, ostatni w porządku alfabetycznym, ale najmłodszy z moich rozmówców - rocznik 1972 - to nie tylko najwybitniejszy poeta swojego pokolenia, subtelny obserwator wynaturzeń współczesnego świata, ale też nieustępliwy moralista - a przy tym wszystkim człowiek twardo stąpający po ziemi i szczerze zatroskany o życie publiczne.

Działalność tych pięciu ludzi, którzy zechcieli ze mną porozmawiać o polskości, można oceniać różnie, ich poglądy polityczne i sympatie partyjne można odrzucać, ich metod politycznych można nie akceptować. Ale o żadnym z nich nie da się uczciwie powiedzieć, że nie motywuje go miłość do ojczyzny.

Dominik Zdort

Książka jest dostępna w serwisie wydawcy i w księgarniach.

wtorek, 2 października 2012

"Głową w mur". Premiera książki Krzysztofa Wyszkowskiego

Nakładem wydawnictwa LTW ukazuje się obszerny wybór publicystyki politycznej współzałożyciela Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, działacza "Solidarności" i niezłomnego świadka prawdy o III RP.

W spotkaniach promocyjnych obok Krzysztofa Wyszkowskiego udział wezmą historyk dr hab. Sławomir Cenckiewicz i poeta Wojciech Wencel, autorzy opracowania i wstępu do publikacji.

Serdecznie zapraszamy na spotkanie w warszawskim klubie "Hybrydy", ul. Złota 7/9, które rozpocznie się w czwartek 11 października o godz. 18.00.

Pierwsze spotkanie odbyło się 4 października w Sali BHP na terenie Stoczni Gdańskiej.

Galeria w portalu niezalezna.pl (fot. Marek Nowicki)

poniedziałek, 1 października 2012

Bezradność

Niełatwo być oszołomem, który ma zawsze rację.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 26 września 2012

Byliśmy pewni, że rosyjskie śledztwo w sprawie Smoleńska będzie oparte na mataczeniu i kłamstwach. Mówiono, że cierpimy na rusofobię. Pogarda dla faktów w raporcie MAK zaskoczyła użytecznych idiotów. Nas nie.

Zwracaliśmy uwagę, że teren katastrofy nie został prawidłowo zabezpieczony. Mówiono, że należy zaufać Rosjanom, którzy ziemię przeszukali do głębokości jednego metra, a wszystkie znalezione szczątki poddali badaniom DNA. Okazało się, że to gówno prawda.

Od początku twierdziliśmy, że skrzydło samolotu nie mogło odpaść wskutek kolizji z brzozą. Mówiono, że jesteśmy ignorantami. Z czasem nawet użyteczni idioci przestali wierzyć w „pancerną brzozę”. Na dłuższą metę trudno walczyć z prawami fizyki.

Oburzaliśmy się, kiedy ciała poległych odesłano nam z Moskwy w zalutowanych trumnach. Mówiono, że nasze obawy są niestosowne. Dziś trwają ekshumacje. Rodziny ofiar nie są pewne, czy pochowały właściwą osobę. Poeta Aleksander Rybczyński napisał: „pospiesznie zaszywają zwłoki/ wrzucając do środka gumowe rękawice/ kawałki kory drzew i zlodowaciałe płuca zesłania”. Metafora, która stała się ciałem.

Wątpiliśmy, że Rosjanie zwrócą nam wrak tupolewa. Mówiono, że to kwestia czasu. Zapomniano dodać, że chodzi o kwestię czasu z „Czekając na Godota”.

Ci, którzy nazywają nas „sektą smoleńską”, przezornie pomijają fakt, że nasze przewidywania sprawdzają się co do joty. Niełatwo być oszołomem, który ma zawsze rację. Parszywą rację, opartą na czarnym scenariuszu. Lepiej byłoby choć raz się mylić. Odkryć, że ludzie Władimira Putina bądź Donalda Tuska zachowali minimum przyzwoitości. Klasyczny oszołom potrafi być szczęśliwy w swoim świecie uprzedzeń, konfabulacji, fantastycznych teorii. My musimy się zmagać z rzeczywistością. Każda nasza spełniona przepowiednia rani do głębi, bo oznacza krzywdę wyrządzoną Polsce, rodzinom ofiar, naszej wspólnotowej godności. A przecież mamy także świadomość, że na końcu tego domina hipotez znajduje się ta najstraszniejsza: zbrodnia dokonana na elicie narodu. Spełniające się elementy domina wprawiają w ruch kolejne. Jesteśmy coraz bliżej finału.

Doprowadzenie do sytuacji, w której rodziny ofiar muszą brać na siebie ciężar ekshumacji, to szczególna podłość. W przypadku Smoleńska relacje poetów bywają bardziej precyzyjne od reporterskich kadrów. „Wielkie leśne wysypisko śmieci/ wygięta blacha z biało-czerwoną szachownicą/ przysypana okruchami ziemi” pisał Roman Misiewicz. Wszyscy pamiętamy siermiężne buldożery i funkcjonariuszy zbierających do parcianych worów „kawałki plastiku metalu kości”. Demon ma zawsze ten sam cel: sprowadzić z wysokości i unurzać w błocie. Dziś smoleńskie rodziny zmuszone są patrzeć na rozkopane groby. Jakby nie można było uwolnić się od tego błota. Jakby bohaterowie spod Smoleńska zostali skazani na wieczne upodlenie, a ich najbliżsi na nieustanne rozdrapywanie ran.

Najgorsza jest bezradność. Postawa ludzi Putina i Tuska już dawno przekroczyła granicę zwykłej krytyki. Nie wystarczą słowa: „skandal”, „nieprawidłowości” czy „zaniedbania”. Tu chodzi o przestępstwa przeciwko Polsce i jej obywatelom. Niedługo po 10 kwietnia 2010 r. pisałem w kontekście Powstania Warszawskiego: „Kiedy wybiła Godzina W, powstańcy wiedzieli, co robić, jak się zorganizować. Dziś mamy chaos w państwie kierowanym przez serdecznych przyjaciół Władimira Putina. O tym, że jest więcej Polaków gotowych do działania w wypadku zagrożenia niepodległości, dowiadujemy się z ich wpisów na Facebooku albo z filmu „Solidarni 2010”. Pozostaje wiara, że w jakichś tajnych gabinetach i sztabach trwa poważna narada o stanie państwa. I że ludzie, którzy w niej uczestniczą, mają moc sprawczą”. Ostatnie słowa były na wyrost, bo w gruncie rzeczy przeczuwałem, jak się to potoczy. Po Smoleńsku zawiedli oficerowie, służby specjalne, a „nasi” politycy okazali się zbyt słabi, by realnie przeciwdziałać niszczeniu państwa. Tylko świadoma część narodu stanęła na wysokości zadania. Wiem, że musimy cierpliwie budować drugi obieg kultury. Ale są chwile, kiedy polityczna niemoc boli tak bardzo, że trudno o niej milczeć. Obyśmy dożyli czasów, kiedy to świadectwo bezradności będzie tylko historyczną pamiątką.