czwartek, 24 stycznia 2013

Wasza ulica, nasza kamienica

Boże, błogosław powstańców za ich ducha, męstwo, wiarę, poświęcenie, zapał i krew, bez której bylibyśmy dziś fragmentem obcego imperium!

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 23 stycznia 2013

Karol Zbyszewski, enfant terrible londyńskich „Wiadomości Polskich”, ironizował w lipcu 1943 r.: „Kiedy Anglicy rozważają możliwości wygrania wojny, słyszy się: – Organizacja, pieniądze, transport, aprowizacja, wytwórczość, uzbrojenie... Od Polaków rozmawiających na ten sam temat dolatują słowa: – Duch, męstwo, wiara, poświęcenie, zapał, krew...”.

Zgrabnie napisane i do pewnego stopnia prawdziwe. Fałszywe są tylko wnioski wyciągane z tej dziejowej reguły przez kolejne pokolenia tzw. realistów, głównie endeckiej proweniencji, dla których wszystkie nasze powstania zbrojne są „totalną głupotą”. Postrzegają oni powstańczych dowódców jako porywczych watażków bądź jako nieudaczników bujających w obłokach, ewentualnie jako ofiary obu tych przypadłości. Ogólnie polski romantyzm wydaje im się skutkiem wyimaginowanych wad narodowych. Że niby Polak prędzej działa, niż myśli, że zawsze jest skłonny do bitki i do wypitki, i że gardzi podstawami strategii i logistyki, licząc wyłącznie na pomoc Najświętszej Panienki. Bodaj najbardziej oczywistym przykładem zbiorowego szaleństwa jest dla „realistów” powstanie styczniowe.

Paradoks polega na tym, że w takim rozpoznaniu nie ma za grosz realizmu. Ani słowa o warunkach geopolitycznych, cisza o potencjale zbrojeniowym i dyplomatycznym. Jest tylko infantylne przekonanie, że gdyby Polacy przestali powtarzać „duch, męstwo, wiara” i skupili się na „organizacji, pieniądzach, transporcie”, w mig uzyskaliby wszystko, czego w różnych momentach swojej historii pragnęli: niepodległość, silną gospodarkę oraz lojalność sojuszników. Jednym słowem, „realiści” proponują nam wielki seans psychoanalityczny, który raz na zawsze wyleczy naród z romantycznych uniesień. Nie przyjdzie im do łepetynek, że te romantyczne uniesienia równoważą niedobór środków, którymi swobodnie mogą dysponować militarne i dyplomatyczne potęgi. I że neutralizują skutki naszego położenia na mapie między Niemcami a Rosją. To nie efekt czyjegoś zapalczywego „widzimisię”, lecz reakcja wspólnotowego instynktu samozachowawczego, dzięki któremu Polska nieustannie się odradza.

Od początku zaborów Najjaśniejsza Rzeczpospolita jest jak kamienica zawłaszczona przez możnych tego świata i co pewien czas wystawiana na przetarg. Sęk w tym, że lokatorzy, z którymi nabyto budynek, nigdy nie pogodzili się z utratą swojej własności. W końcu XVIII w. i w ciągu XIX w. kilkakrotnie próbowali wygnać butnych zarządców. Gdy zdrajca Wielopolski prowadził pragmatyczną grę z bestią, Wolni Polacy rzucali demonowi prosto w owłosioną mordę: „Chcesz zdurzyć nas, oszukać świat chcesz czule,/ Plujem ci w twarz za morze twoich łask,/ Amnestyą twą obwiniem nasze kule,/ Odpowiedź da huk strzelby, kurków trzask”. Gdyby nie zbrojny wysiłek powstańców, temat odzyskania niepodległości byłby dawno zamknięty. Administratorzy uznaliby się za właścicieli kamienicy. Opanowaliby ją w całości i żaden Piłsudski by jej dla nas nie odzyskał.

Szczególną świadomość trudności, wiążących się z inwestowaniem w polską kamienicę, mieli w 1939 r. Niemcy i Sowieci. Jedni i drudzy postanowili rozwiązać problem przez eksmisję i eksterminację prawowitych właścicieli. Niewiele to dało, bo Polacy zeszli do piwnic, gdzie zbudowali struktury podziemne o sile porównywalnej z regularną armią. Świadectwo własności przechowali w księdze wieczystej emigranci, a na grobach ofiar Katynia, powstania warszawskiego i Żołnierzy Wyklętych wyrosły nowe pokolenia Wolnych Polaków. Część z nas obudziła się w epoce Solidarności, część budzi się dzisiaj, by w momencie kolejnego zagrożenia polskiej suwerenności upomnieć się o własne państwo.

Boże, błogosław powstańców za ich ducha, męstwo, wiarę, poświęcenie, zapał i krew, bez której bylibyśmy dziś fragmentem obcego imperium! I chroń nas od „realistów”, skłonnych układać się z bestią w imię zachowania cywilizowanych standardów dyskusji, respektowania wyników wyborów albo szacunku dla skorumpowanych urzędów. Nawet jeśli cała ulica milczy, pogodzona z polityczną poprawnością, w naszej kamienicy musi być głośno. Musimy wciąż wołać: „Tu jest Polska!”, żeby uczestnicy przetargu wiedzieli, co ich czeka, gdy zapragną przekroczyć nasz próg i zostać na dłużej.

sobota, 19 stycznia 2013

Skazani na idealizm

A ty – czy dzwoniłeś już na infolinię dla osób prześladowanych przez CBA? Czy ujawniłeś kulisy nocnych przesłuchań? Czy poskarżyłeś się, że stosowano wobec ciebie „stalinowskie metody”? Czy opowiedziałeś, w jaki sposób przykładano ci pistolet do głowy?

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 16 stycznia 2013

Pamiętam, jak po objęciu stanowiska premiera przez Jarosława Kaczyńskiego celebryta Maciej Maleńczuk stwierdził, że „reżimem tu pachnie” i spłodził tekst piosenki o „duecie kaczym”, który „ludzi używa jako swych narzędzi” i „w ruch służby puszcza niczym gończe sfory”. Śmiejąc się z tej twórczej egzaltacji, nie przypuszczałem, że w kolejnych latach – za sprawą partyjno-medialnej propagandy – zakorzeni się ona w społecznej świadomości. Wydawało się, że Polacy nigdy nie uwierzą w coś tak niedorzecznego. A jednak z tej fantazji, obficie podlanej łzami posłanki Sawickiej, wyrosła czarna legenda IV RP.

Każdy reżim działa podobnie. Żeby zasłonić lub usprawiedliwić własne grzechy, oskarża o nie ludzi najbardziej bezinteresownych i skłonnych do poświęceń, słowem – idealistów. Komunistyczni totalitaryści i zdrajcy ojczyzny określali wrogami demokracji i zdrajcami ojczyzny patriotycznych obrońców wolności. Kolportowana w okresie PRL czarna legenda AK i NSZ okazała się tak silna, że jeszcze dziś znajduje swoich wyznawców. Na szczęście jest ich coraz mniej. Bohaterowie niepodległościowego podziemia zrobili dla Polski zbyt wiele, by prawda o nich nie stała się w końcu wspólnym dziedzictwem Polaków.

Podjęta przez braci Kaczyńskich próba zerwania z układem Okrągłego Stołu i odbudowania podmiotowości Polski w Europie ma znacznie mniej spektakularny charakter. To wciąż raczej projekt, program, wyzwanie niż rozpoczęte dzieło. Wszystko to, co z trudem udało się zrobić, zwłaszcza w sferze prawa i polityki zagranicznej, po Smoleńsku zostało ośmieszone i zrujnowane. Nazwa IV RP długo wydawała się dobrym rozwiązaniem na przyszłość jako czytelny znak zerwania ciągłości z tradycją postkomunizmu. Czy jednak dziś, gdy została skompromitowana przez reżimową propagandę, ma jeszcze jakiś potencjał?

Stawiam to pytanie, bo nie wyobrażam sobie, by po odzyskaniu podmiotowości Polska nadal była określana jako III RP. Bracia Węgrzy zaczęli swoją drogę do wielkości od uchwalenia nowej, chrześcijańskiej konstytucji i zmiany nazwy państwa z „Republika Węgierska” na „Węgry”. Oczywiście, najlogiczniej byłoby przechrzcić postkolonialny twór, który od 1989 r. kontynuuje tradycję PRL, lekceważąc ciągłość z II RP i rządem emigracyjnym. Określenie „Republika Okrągłego Stołu” czy znany z pisma „brulion” skrót RPRL pasowałyby do tego państwa jak ulał. Tyle że to sformułowania literackie, a nie konstytucyjne. Zresztą nazwa III RP do tego stopnia kojarzy się z ponad dwudziestoletnim trwaniem systemu kłamstwa, że nie da się jej oddzielić od tego okresu i użyć we właściwym kontekście.

Nie wiem, jak wybrnąć z tego impasu, ale ufam opatrzności. Żeby Polska stała się państwem naszych marzeń, nie wystarczą pomysły polityków. W większym stopniu zależy to od jakości duchowej przemiany narodu. Pamiętam biblijną przypowieść o Jakubie, z którym „ktoś zmagał się aż do wschodu jutrzenki, a widząc, że nie może go pokonać, dotknął jego stawu biodrowego i wywichnął Jakubowi ten staw podczas zmagania się z nim”. Tym kimś był Bóg. Odchodząc, pobłogosławił krewkiego mężczyznę i powiedział: „Odtąd nie będziesz się zwał Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi, i zwyciężyłeś”.

Kiedy Bóg namaszcza ludzi do realizacji swojego planu, zawsze zmienia im imiona. Dość wspomnieć historię Abrama-Abrahama czy Szawła-Pawła. Sądzę, że podobnie jest z narodami. Jeśli nasza posmoleńska przemiana okaże się naprawdę głęboka, nie będzie potrzeby martwić się o nazwę nowego państwa, bo ta nazwa sama przyjdzie nam do głowy razem ze sposobami pełnienia chrześcijańskiej misji w Europie. Niepoprawny idealizm? Owszem. W 1943 r. pisał Tymon Terlecki: „Nie wolno człowiekowi, nie wolno narodowi zgrzeszyć ambicją mniejszą od losu, mniejszą od siły i mniejszą od słabości. Są ludzie i ludy skazane na trzeźwość i wyrachowanie, są ludy i ludzie skazani na idealizm”.

piątek, 11 stycznia 2013

Wujek Włodek

W życiu kulturalnym III RP roi się od literatów pokroju Włodka – dobrych wujków, którzy wiedzą, gdzie stoją konfitury. Chętnie pomogą młodszym kolegom i koleżankom na początku ich kariery, załatwią recenzję, stypendium, może nawet nominację do głośnej nagrody.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 9 stycznia 2013

Któż mógł przypuszczać, że Adam Włodek, patron stypendium ustanowionego na mocy testamentu Wisławy Szymborskiej, okaże się konfidentem UB? „Informacje o przeszłości Adama Włodka były nieznane Instytutowi Książki w chwili podejmowania decyzji” oświadczył Grzegorz Gauden, a kierowana przez niego „narodowa instytucja kultury” wycofała się ze współorganizowania projektu. Przykra sprawa, zwłaszcza w kontekście ostatniej woli noblistki. Żegnając się z naszym chaotycznym światem, Szymborska pragnęła upamiętnić zasługi byłego męża, który w okresie stalinizmu „opiekował się Kołem Młodych przy Związku Literatów Polskich i pomógł wielu znakomitym poetom u początku ich twórczej drogi”. A tu się okazuje, że ślęcząc nad becikami literackich niemowląt, Włodek pisywał donosy na Macieja Słomczyńskiego. Biedna Szymborska. Przecież gdyby o tym wiedziała, na pewno wskazałaby innego męża opatrznościowego dla stypendystów-nieboraków.

Trzeba przyznać, że Włodek był perfekcyjnym donosicielem. Znakomicie się kamuflował. Także przed samym sobą udawał, że nie jest świnią. W listach do UB, pisanych w poczuciu „czujności partyjnej i obywatelskiej”, podkreślał, że „podane fakty powiązane są przypuszczeniami – a nie twierdzeniami”. I że „nie jest to oskarżenie, lecz zwrócenie Waszej uwagi”. Ubecy nie potrzebowali dokładniejszych danych. Tak intensywnie zwrócili uwagę na Słomczyńskiego, że ten po paru przesłuchaniach podpisał deklarację Tajnego Współpracownika. Co ciekawe, złamany pisarz wybrał sobie pseudonim... „Włodek”. Od stycznia 1953 r. w środowisku krakowskich literatów działało więc dwóch Włodków – jawny i tajny. Nie trwało to jednak długo, bo po kilku miesiącach Słomczyński, próbując zerwać kontakt z UB, wyjechał do Gdańska. Jego denuncjator został pod Wawelem.

Dla ludzi zainteresowanych kulturą ta historia to żadna nowość. W 2007 r. opowiedział ją Maciej Gawlikowski w poświęconym Słomczyńskiemu filmie z cyklu „Errata do biografii”. Jeśli dyrektor Gauden usłyszał o niej wczoraj, to pewnie dlatego, że w Instytucie Książki ogląda się wyłącznie filmy Wajdy i Almodóvara. A szkoda, bo dokument Gawlikowskiego zasługuje na wnikliwą analizę. Jest tam np. kadr z donosem, w którym Adam Włodek precyzuje źródła swoich newsów: „Pochodzą one z obserwacji i rozmów przeprowadzonych ze Słomczyńskim przeze mnie, żonę moją Wisławę Szymborską-Włodkową (również członka Partii i literata) oraz Sławomira Mrożka (kandydata Partii i literata)”. Konfident dodaje: „Towarzysz Mrożek nie jest poinformowany, iż oświadczenie to składam”. A towarzyszka Szymborska? Czyżby nasza kochana noblistka została wtajemniczona w korespondencję męża? A mimo to po latach zdecydowała się wskazać go jako autorytet dla młodych twórców?

Najgorsza jest obłuda. Instytucje kulturalne III RP co pewien czas godzą się na deprecjację jakiegoś nieistotnego, dawno zmarłego stalinisty, żeby zasłonić przeszłość aktualnych „autorytetów”. Włodek – mały człowiek, ale Szymborska – wielka poetka, Mrożek – wielki prozaik, Bauman – wielki filozof. Klientom tego systemu wydaje się, że żyją w normalnej kulturze, która rozliczyła się z komunizmem. Nie dostrzegają, że choć nastąpiła wymiana pokoleń, przetrwały mechanizmy światopoglądowego monopolu, konformizmu, wykluczeń. Pożegnalny gest Szymborskiej, wyznaczającej młodym twórcom protektorat komunistycznego „opiekuna”, jest prowokacyjny, ale bardzo szczery. To odpowiedź na rzeczywistość, w której roi się od literatów pokroju Włodka – dobrych wujków, którzy wiedzą, gdzie stoją konfitury. Chętnie pomogą młodszym kolegom i koleżankom na początku ich kariery, załatwią recenzję, stypendium, może nawet nominację do głośnej nagrody. Od literackich niemowląt wcale nie będą żądać partyjnego zaangażowania. Wręcz przeciwnie: będą je przekonywać, że literatura to beztroska zabawa językiem, a polityką, zwłaszcza w wydaniu prawicowych „oszołomów”, należy się brzydzić. Dopiero gdy któryś z osesków zacznie myśleć samodzielnie i zapragnie opuścić Koło Młodych, szczerze się zmartwią. A podczas najbliższego bankietu podzielą się tym zmartwieniem z zaprzyjaźnionymi wydawcami, jurorami i redaktorami gazet. Oczywiście z zastrzeżeniem, że „nie jest to oskarżenie, lecz zwrócenie Waszej uwagi”.