poniedziałek, 31 stycznia 2011

Nowy wiersz





















Nike z Samotraki

Jak trafiła na grecką wyspę
polska bogini

jakie wiatry popchnęły jej okręt
czyja gwiazda oświetliła drogę

piękna jak cedry Libanu
w dobrych zawodach wzięła udział

(Pociągnij mnie za sobą!
Biegnijmy!)


może gdyby nie straciła głowy
nie wyrosłyby jej skrzydła

i nie miałaby jak

odlecieć


Wiersz opublikowany po raz pierwszy na portalu "Teologii Politycznej".

sobota, 29 stycznia 2011

Rafał A. Ziemkiewicz: Czuję się rozdarty

W dzisiejszym wydaniu "Rzeczpospolitej" (dodatek "Plus Minus"), w tekście poświęconym polskiemu patriotyzmowi Rafał A. Ziemkiewicz odnosi się do dyskusji o moim tomie "De profundis":

Odbyła się niedawno na tych łamach, właściwie wraca tu nieustannie, polemika dotycząca wierszy Wojciecha Wencla i programowych wypowiedzi Jarosława Marka Rymkiewicza. Trudno mi w niej zabrać głos, bo czuję się dziwnie rozdarty. Jeśli mamy mówić o literaturze, to zgadzam się z Maciejem Urbanowskim. Wiersze Wencla są znakomite, jedne z najlepszych w polskiej literaturze od dawna, a i wywiady Rymkiewicza to bardzo dobre wiersze. Jeśli dyskutujemy o sytuacji kraju, o tym, co powinni Polacy robić, co im zagraża, to bliżej mi do prezentowanego przez Andrzeja Horubałę przesytu romantyzmem i sprzeciwu przed zastępowaniem w polskim myśleniu polityki poezją.

Rafał A. Ziemkiewicz: Znaleźć szczęście w domu, „Rzeczpospolita” („Plus Minus”) 29-30 stycznia 2011

środa, 26 stycznia 2011

Ość w gardle tego świata

Dlaczego urodziłem się Polakiem? Jak wyglądałoby moje życie, gdybym przyszedł na świat jako Anglik, Francuz albo Rosjanin? Miałbym wysoką pensję czy tradycyjną rodzinę? Pasjonowałyby mnie nowe technologie czy kantaty Jana Sebastiana Bacha? No i byłbym agnostykiem czy chrześcijaninem? A może buddystą?


Chyba każdy z nas postawił sobie kiedyś podobne pytania. Jedni robili to w chwilach trudnych, znajdując oparcie w złudzeniu, że gdzieś tam, za górami, za lasami, byłoby im łatwiej osiągnąć sukces. Przeklinali przypadek, który – ich zdaniem – zdecydował, że urodzili się w kulturze wiecznych marzeń, a nie w maksymalizującej zysk ekonomiczny cywilizacji zachodniej. Inni, a wśród nich ja, robili to w poczuciu wyższości nad mieszkańcami zsekularyzowanego Zachodu i barbarzyńskiego Wschodu. Dziękowali Bogu, że razem z polskością dał im wiarę, bezgraniczne umiłowanie wolności i narodową dumę. Katastrofa smoleńska weryfikuje oba te sposoby myślenia.

Ludzie, którzy chcieliby uczynić z Polski sprawnie funkcjonującą machinę do bogacenia się, bliźniaczo podobną do niemieckiej czy francuskiej, po 10 kwietnia 2010 roku znaleźli się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Kolejna polska apokalipsa na nowo odsłoniła bowiem wyjątkowość naszej historii i reanimowała zbiorowe myślenie metafizyczne, eschatologiczne czy choćby symboliczne. Smoleńsk zaczął obrastać mitem, w którym czciciele europejskiego porządku dostrzegli zagrożenie dla ich wizji społeczeństwa jako doskonale zorganizowanego mrowiska. Miała być mrówcza praca u podstaw, gwarantująca wygodne i dostatnie życie, a tu nagle spod ziemi wyleciały motyle o kolorowych skrzydłach – dusze naszych poległych, proroków i świętych, odwracające uwagę od „naprawdę ważnych” kwestii gospodarczych. Okazało się, że miliony Polaków wciąż bardziej kochają wolność od konsumpcji.

Pragmatycy, którzy jak niepodległości skłonni są bronić najwyżej ciepłej wody w kranie, mają teraz dwa wyjścia. Albo spełnią swoją wielokrotnie powtarzaną groźbę emigracji („Słowo daję, wyjadę z tego chorego kraju!”), albo będą usiłowali wyśmiać „smoleńską mistykę” w imię „zdrowego rozsądku”. Takie rozpaczliwe próby skłonienia Polaków do powrotu na karuzelę konsumpcjonizmu trwają dziś niemal we wszystkich mediach, od TVN 24 po „Rzeczpospolitą”. Nie zmienią jednak naszego dziejowego przeznaczenia, które z nową siłą objawiło się w Smoleńsku. Polska nigdy nie stanie się świetnie działającą korporacją. Zawsze będzie inna od społeczeństw zachodnich z ich przekonaniem o końcu historii, niezawodnymi „procedurami”, dogmatycznym materializmem i polityczną poprawnością. Może gdzieś na Zachodzie istnieje raj na ziemi. Dla nas przewidziano co innego: brak stabilizacji, tymczasowość, rzadkie sukcesy polityczne i gospodarcze, częstsze porywy ducha, a okresowo traumatyczne doświadczenia, przypominające nam, kim jesteśmy.

A jesteśmy ością w gardle tego świata. Jak pisał na tych łamach prof. Andrzej Nowak, „potężne siły zła, jakie skupiają się w imperialnej ambicji panowania nad innymi, poniewierania słabszymi, od ponad 300 lat potykają się o Polskę”. Nie zbudujemy sojuszy gwarantujących nam pozycję zachodnioeuropejskiego państwa, bo zawsze będziemy przeszkadzać imperiom. Próby ich obłaskawienia nie odwrócą biegu historii. Skończą się groteską, jak prorosyjska polityka rządu Donalda Tuska w momencie ogłoszenia raportu MAK.

„O, dzięki Tobie za państwo boleści, / I za męczeńskich koron rozmnożenie, / I za wylaną czarę szlachetności / Na lud, któremu imię jest – cierpienie, / I za otwarcie bram... nieskończoności!” – pisał w 1847 roku Cyprian Kamil Norwid. Czy obraz polskości zmienił się od daty powstania tego wiersza? Przeciwnie: przybyło historycznych faktów, potwierdzających nasz zbiorowy los. Tyle że coraz rzadziej widzimy zbawienny sens tego losu i przestaliśmy za niego dziękować. Często – jako Polacy i jako chrześcijanie – czujemy się zaszczuci przez nieprzyjazny świat. Bronimy spadku po przodkach: katolickiej religii, wewnętrznej wolności, patriotyzmu, ale w głębi duszy obawiamy się, że następnym pokoleniom nie wystarczy sił do udźwignięcia tego ciężaru. Przytłaczają nas kolejne ofiary i upokorzenia. Nasze życie staje się martyrologią.

Dzieje się tak wówczas, kiedy polskość sprowadzamy do stanu posiadania. To prawda, że większość europejskich narodów już dawno rozmieniła swoje talenty na drobne. Ale my zakopaliśmy swój talent w ogrodzie i wystawiamy straże, żeby nikt go nie ukradł. Niby czekamy na dzień ostateczny, lecz w gruncie rzeczy chcielibyśmy, żeby z tego zagrzebanego w ziemi talentu wyrosła nam Wielka Polska Katolicka – państwo stabilne duchowo, wolne od bolesnych doświadczeń, będące azylem w pogańskiej Europie. Ta tęsknota do duchowej „małej stabilizacji” powoduje, że na dnie serca skrywamy żal do świata, a może nawet do samego Boga, że nie pozwala nam spocząć na laurach.

Ale polskość nie jest stanem posiadania. Jest wieczną misją objawioną przez naszych wieszczów. „Duszą narodu polskiego jest pielgrzymstwo polskie” – pisał Adam Mickiewicz w roku 1832. To zdanie, pozornie odnoszące się do wielkiej emigracji po upadku powstania listopadowego, do dziś jest przejmująco aktualne. Tłumaczy wszystkie nasze dwudziestowieczne walki o niepodległość, okresy niewoli i współczesne trudności w budowaniu tzw. „nowoczesnego państwa”. Polskość to nie miejsce spoczynku, lecz droga, która prowadzi przez bramy historii ku nieskończoności. Kto chce naprawdę stać się Polakiem, musi być apostołem życia wiecznego. W świecie lękającym się śmierci i bijącym pokłony mamonie dawać świadectwo autentycznej wolności, którą przynosi żywa wiara w moc Zbawiciela.

Do czego jest nam potrzebna Polska? Do zbawienia. Do uświęcania siebie i innych zgodnie z nauką Chrystusa objawioną św. Faustynie Kowalskiej: „Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli Mojej, wywyższę ją w potędze i świętości”. Obawiam się, że słowo „potęga” w tym zdaniu ma niewiele wspólnego z kryteriami tego świata, a i „świętość” należy kojarzyć raczej z umieraniem dla bliźniego niż z bezgrzesznością. Wielka Polska Katolicka pewnie z tego nie powstanie, ale już Polska katolickich apostołów, męczenników i świętych ma szansę się urzeczywistnić. I zasłużyć na wieczną chwałę w Niebie.

Ktoś powie, że w tej mesjańskiej wizji brakuje miejsca dla entuzjastów wygodnego życia według zachodnich standardów. Ale czy wśród biblijnych Izraelitów prowadzonych przez Boga po pustyni nie było ludzi o twardym karku? Gdy tylko Mojżesz znikał im z pola widzenia, szemrali albo wznosili złotego cielca. Oni również zostali powołani na drogę i gdy tylko mieli pełny żołądek, wlekli się za Mojżeszem.

Nasz przewodnik Jan Paweł II odszedł już do wieczności. Dlatego wielu Polaków straciło wiarę w sens pielgrzymowania. Ale Bóg nie zostawi nas samych, nie da też nam umrzeć z głodu. W odpowiednim czasie zjawi się Ktoś, kto dopełni naszą trudną, ale wspaniałą historię. Jak brzmi druga część Chrystusowego proroctwa z „Dzienniczka” św. Faustyny? „Z niej [z Polski] wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Moje”. Od tej iskry żywego chrześcijaństwa, wykrzesanej smoleńską tragedią, pora zapalić lampy, które oświetlą nam drogę. Warto też zaopatrzyć się w zapas oliwy, by lampy nie pogasły, zanim nadejdzie Mesjasz.

wtorek, 25 stycznia 2011

W Matemblewie




Była śnieżna zima 1769 roku.
Mieszkaniec pobliskiej wioski
szedł spiesznie do Gdańska
po lekarza dla ciężko chorej żony,
oczekującej rozwiązania...




Wszystko się zdarzyło pośród ciemnej nocy
sypał śnieg i wicher umocnienia znosił
a on szedł do miasta ze świętej Matarni
chociaż się dusiły ślady pod stopami
w głębi zasp las milczał i milczało niebo
jak dotrzeć do drogi bez kontaktu z ziemią
kiedy czas się kruszy i mnoży bez przerwy
niczym krzew ognisty – jest zbyt późno żeby
iść i nazbyt ciężko by do domu wracać
gdzie się życie w tańcu ze śmiercią obraca
i przez gęsty półmrok przyspieszony oddech
sunie nad posadzką: cóż to za opowieść
której nieustannie światło się wymyka
nie miał sił więc upadł i nagle usłyszał
swój głos jak skanduje w rozpalonym rytmie
wiekuistym blaskiem hartowane imię
czy to język prosił czy błagało serce
nie wiem bo historia nie mówi nic więcej
prócz tego że oda zakrzepła mu w ustach
iskry migotały na śniegowych płótnach
i w sinej zamieci moc się z wiarą sprzęgła
czy to dar – zaiste: łaska niepojęta
jak mam Cię opisać najjaśniejsza Pani
która odsłoniłaś twarz przed jego łzami
mówiąc Idź bo wszystko już się dokonało
wracał więc a słowo razem z nim wracało


Wiersz z tomu Oda na dzień św. Cecylii (1997)

Historia Matemblewa na stronach sanktuarium
Filmowa inscenizacja historii objawienia

czwartek, 20 stycznia 2011

Mrówczyński - Van Allen: Poezja jako filozofia polityczna

Portal Fronda.pl publikuje esej o poezji i wspólnocie napisany w kontekście trwającej w Polsce dyskusji wokół twórczości Jarosława Marka Rymkiewicza i mojej.

Artur Mrówczyński - Van Allen, dyrektor Wydziału Słowiańskiego w Międzynarodowym Centrum Studiów nad Chrześcijaństwem Wschodnim (ICSCO) w Granadzie, pisze w nim m.in.:

Poeci tworzą przestrzeń, w której rodzą i utrwalają się narody. Nadają formę i wyraz tożsamości. Poeta, tak jak filozof, choćby Sokrates w "Krytonie" Platona, odnajduje świadomość, że jego powołaniem jest "przekonywanie" mieszkańców polis choćby kosztem własnego życia. Wskazywanie za pomocą obrazów na wspólne naturalne i nadnaturalne punkty odniesienia na nierozdartej jeszcze na pół mapie dziejów wspólnoty. Wyeliminować poetę to uderzyć w więzi, które tworzą wspólnotę. Dlatego bardziej niebezpieczna od moskiewskich MAK-ów i kremlowsko-berlińskiej polityki jest rodzima obława medialna apologetów jednokomórkowej tożsamości ameby.

Dziś, w tym wstępnym podziale wskazanym przez profesora Venclovę, jego do tej pory dość jasne granice wydają się tracić na ostrości. Być może. Niemniej jednak w Polsce tradycja poezji (szeroko rozumianej) związanej organicznie z życiem (i śmiercią) tego, co polskie, mała codzienna historia i codzienność tej wielkiej historii, nie jest jeszcze, mimo że tylu już to obwieszcza, godnym pogardy atawizmem. Uczciwość, o jakiej mówi MacIntyre, to poezja życia i śmierci, Venclova – to poezja uczciwa, to narracja obrazu prawdziwego, za którą zmierzają Jarosław Marek Rymkiewicz i Wojciech Wencel. To poezja, która nie boi się mówić o grobach, bo przeczuwa, a czasami nawet już zna, siłę zmartwychwstania.

To poezja nie rozbita dualizmem i nie zhomologowana fałszem i sterylnością języka nowoczesności. To nie poezja abstraktu, zabarwionego tanim psychologizmem, to nie poezja, gdzie poza "ja" i ewentualnie "ty" nie ma miejsca na "my". To poezja, która rozpoznając się w polis, staje się jej sakramentem i wciąż na nowo wpisuje się w tradycję i buduje przestrzeń ontologiczną, antropologiczną i historiozoficzną konieczną dla nieustannego odradzania się wspólnoty.

Całość tego bardzo ciekawego, choć miejscami domagającego się redakcji językowej, tekstu można przeczytać na stronach portalu Fronda.pl.

niedziela, 16 stycznia 2011

Nowe szaty błazna

W minionym roku tragedia stała się komedią.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 2/2011

Jak zapamiętamy rok, w którym doszło do jednego z najbardziej tragicznych i doniosłych wydarzeń w historii Polski? Czy był to czas smutku, powagi i skupienia? Hołdu składanego ofiarom katastrofy smoleńskiej? W pierwszych dniach po 10 kwietnia większość Polaków pogrążyła się w żałobie. Pod pałacem prezydenckim płonęły tysiące zniczy, w gazetach pełno było pięknych wspomnień, a stacje telewizyjne z wyczuciem informowały o kolejnych pogrzebach. Ale bardzo szybko atmosfera się zmieniła. Ktoś nagrał piosenkę „Po trupach do celu”. Ktoś inny chciał badać, czy w czasie lotu prezydent był pijany. Jeszcze ktoś inny rechotał z reklamy piwa „Zimny Lech” i szydził z ludzi modlących się pod krzyżem.

W mediach ucichły treny i zaczęły się dyskusje o polskim bałaganie, politycznym wykorzystywaniu katastrofy, smoleńskiej grypie itd. Od słowa do słowa śmiertelnie poważna – wydawałoby się – tragedia stała się komedią, na co zwrócił niedawno uwagę prof. Andrzej Nowak. Smoleńsk przedstawiano jako partyjną grę, spiralę pomyłek, idiotyzm, absurd. Jako wydarzenie, gdzie ścierają się różne racje, z których żadna nie jest do końca prawdziwa. Na końcu okazało się, że wszystkie uczestniczące w przedstawieniu postaci, z ofiarami katastrofy włącznie, są równie zabawne.

W „Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego” napisanych po upadku powstania listopadowego Adam Mickiewicz wzywał: „Wy noście czamary powstańskie, i starsi, i młodsi; bo wszyscy jesteście żołnierzami powstania Ojczyzny. Czamarą zaś nazywa się po polsku strój, w który ubierano umierającego. A wielu z Was umrze w stroju powstańskim. Wszyscy zaś niech będą gotowi umrzeć”. Była to nie tylko naturalna reakcja na klęskę powstania, ale i duchowy testament dla chrześcijan następnych stuleci. A co Polacy założyli po katastrofie smoleńskiej? Czapeczkę z dzwoneczkami, kolorowy żupanik i rajtuzy. Szaty błazna.

Napisałem wiele felietonów, które miały na celu przede wszystkim rozbawić czytelnika. Nigdy nie ukrywałem, że katolicy, którzy nigdy się nie śmieją, są w moim odczuciu bardziej nieznośni niż ateiści. Jednak czym innym jest śmiać się z rzeczy śmiesznych, a czym innym śmiać się zawsze. W wesołym miasteczku i na cmentarzu. W pełnym słońcu i podczas burzy. Na koncercie Dody i na koncercie Chopina. Niezależnie od sensu zdarzeń, każde z nich przerabiać na głupawą historyjkę, którą można opowiedzieć sobie i innym, żeby poczuć się przyjemnie.

Taka permanentna ucieczka od powagi jest cechą ludzi bez charakteru. Jest maską egoistycznie zakładaną na twarz, by nie dać się zranić, dotknąć, poruszyć doświadczeniami bliźnich. Ale jej skala w przypadku tragedii smoleńskiej sprawia, że decyduje ona o kształcie całej polskiej kultury. Przestaje być czyjąś prywatną sprawą, wpływa na życie nas wszystkich. Oczywiście, większość błaznów śmiejących się z tragedii to „młodzi, wykształceni, z wielkich miast”. Na internetowych blogach nazywa się ich lemingami, bo łatwo przewidzieć ich reakcje. Ich zaraźliwy rechot jest tyleż skutkiem złej woli, co konsekwencją ograniczenia horyzontów. Większą odpowiedzialność ponoszą reprezentanci błazeństwa świadomego, najczęściej uważający się za spadkobierców Witolda Gombrowicza. Życie jest dla nich pojedynkiem na miny. Nie zaprzeczają, że sami noszą maski, ale wmawiają to również wszystkim innym. Nie uznają autentyczności. Ich zdaniem, człowiek zawsze kłamie, a jeśli wierzy, że mówi prawdę, to znaczy, że został zmanipulowany i oszukuje samego siebie.

Do niedawna istniała wyraźna granica między lemingami a intelektualistami. Jedni rechotali albo posługiwali się prostym szyderstwem, drudzy doskonalili trudną sztukę ironii. Katastrofa smoleńska zatarła tę granicę, czego widzialnym znakiem był kongres Ruchu Poparcia Janusza P. Profesorowie wymieszali się z medialnymi trefnisiami i chuliganami z Krakowskiego Przedmieścia, a jakość ich błazeństwa stoczyła się po równi pochyłej. Jedni i drudzy mówią dziś tym samym językiem. Pod sztandarami walki z hipokryzją liczą księżom samochody, tropią smoleńską „nekrofilię” i manipulacje Jarosława Kaczyńskiego. Ich szyderstwa mają lekkość czołgu. Ich rechot brzmi nazbyt donośnie.

„Bóg zsyła mnichów, diabeł błaznów” – głosiło średniowieczne przysłowie. Nie zawsze trafność tej myśli była tak oczywista, jak dzisiaj, kiedy głupkowaty śmiech roznosi się nad polskimi trumnami. Demaskatorskie teksty Gombrowicza były potrzebne naszej kulturze dla zachowania równowagi, jako antidotum przeciw skrajnej narodowej megalomanii. Podejrzewam jednak, że gdyby autor „Trans-Atlantyku” wiedział, jakie będą konsekwencje jego projektu, przerzuciłby się na pisanie romantycznej poezji. Wizja Polski chamów mimo wszystko musiałaby go zniechęcić do podgryzania Mickiewicza.

Ktoś powie, że wieszcz przesadzał, zalecając Polakom przywdzianie szaty śmierci. Jego „czamary powstańskie” miały jednak swoją wagę, wiązały się z poważnym namysłem nad losem i misją narodu wobec historycznego doświadczenia. Nowe szaty błazna nie mają żadnego ciężaru, bo – jak w baśni Andersena o cesarzu – są iluzją. Ich właściciele udają, że noszą piękne ubrania, żeby nie wyjść na głupców, ale w rzeczywistości biegają po Polsce z gołymi tyłkami. Będą tak biegać, aż jakieś dziecko krzyknie: „Błazen jest nagi!”.

sobota, 15 stycznia 2011

Zdjęcia z Barlinka







































Bardzo inspirujące spotkania w Barlinku: w czwartek wieczorem w restauracji hotelu City Park na Rynku, w piątek w południe w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych im. kpt. hm. Andrzeja Romockiego "Morro". Pozdrawiam organizatorów i uczestników! Szczególnie dziękuję poloniście Krzysztofowi Komorowskiemu, proboszczowi parafii pw. św. Wojciecha BM księdzu Jerzemu Brocławikowi, sponsorom, dyrekcji szkoły, nauczycielom i młodzieży interpretującej wiersze.

Fotorelacja w serwisie eBarlinek.pl
Fotorelacja numer dwa
Wencel w Barlinku. Relacja w serwisie barlinek24.pl
Relacja ze szkoły

wtorek, 11 stycznia 2011

Piękny sen o trafieniu pod strzechy trwa! Na liście TOP 50 empiku tom "De profundis" awansował na 62 miejsce. Wyprzedza już nawet książkę kucharską Nigelli Lawson. :) Dziękuję za zainteresowanie tymi wierszami. Mam nadzieję, że odpowiadają Państwa oczekiwaniom.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Spotkanie autorskie w Barlinku

Serdecznie zapraszam na mój wieczór autorski, który odbędzie się w czwartek 13 stycznia w restauracji Hotelu City Park Barlinek przy ul. Rynek 11. Początek o godz. 18.00. Organizatorami są Katolickie Stowarzyszenie Civitas Christiana oraz uczestnicy Koła Humanistycznego przy ZSP nr 1 w Barlinku.

Nowy Rok























Co się stało powiedz co się z nami stało
w styczniu nad torami podmiejskiej kolejki
w szpitalu pełnym głośnych oddechów

wiatr narzędzia wiatru pod siermiężnym niebem
jak żagle rozdarte w koleinach światła
nie wiem: nie pojmuję skąd wziął się ów cień
cień albo światło – ciosy wiatru – nie wiem

tyle mdłych obietnic godziny spędzone
na żmudnym różańcu w kuchni pod wieszakiem
wspólny los: Golgota która nie ma końca
lecz czy ma początek w naszych trzewiach – powiedz

co się z nami stało tego dnia pod wieczór
gdy na szybach gasły niewyraźne smugi
i od okna niósł się płacz po stracie dziecka
pokłon żywych rzeczy dla umarłych ciał

lament piasku w skrzynce zagadka istnienia
wróć: kto nas prowadził na to miejsce kaźni
gdzie pomiędzy dwoje raźno wkracza trzecie
by się ofiarować samotnemu Bogu

więc skosił nas wiatr i miecz przeniknął nasze twarze
o Panie jak wielka jest Twoja miłość
nie daje się pojąć udręczonym sercem


1997/1998

Postanowiłem od czasu do czasu przypominać na blogu szczególnie ważne dla mnie wiersze z moich starszych książek. Ten pochodzi z tomu "Ziemia Święta" (2002), przedrukowanego później w edycji "Wiersze zebrane" (2003).

poniedziałek, 3 stycznia 2011

"De profundis" na liście TOP 50 empiku!

Miło mi poinformować, że tom "De profundis" znalazł się na aktualnej liście TOP 50 empiku. Wprawdzie nie jestem pewien, co to dokładnie oznacza, ale chyba coś dobrego. Czyżby chodziło o najlepiej sprzedające się książki? Aż strach pomyśleć. :) W każdym razie mój zbiór wierszy plasuje się we wspomnianym rankingu na 132. pozycji. Mam nadzieję, że dzięki temu będzie Państwu łatwiej kupić "De profundis" w tzw. "salonach empiku".

O "De profundis" w TVP Kultura



Recenzenci magazynu "Czytelnia" emitowanego przez TVP Kultura podsumowali książkowe wydarzenia roku 2010. O "De profundis" mówił Maciej Urbanowski.

sobota, 1 stycznia 2011

Tego słuchałem nocą 9/10 kwietnia 2010



Valentin Silvestrov, Silent songs
Siergiej Jakowienko (baryton), Ilia Scheps (fortepian)

"Teledysk" do otwierającego album utworu Болящий дух врачует песнопенье (do wiersza Jewgienija Baratynskiego) znalazłem niedawno na youtube. Autor zamieścił go tam 4 listopada 2009 roku. Niezwykłe, że zilustrował muzykę obrazami nieba nagranymi z okna lecącego samolotu.

Dla przypomnienia fragment mojego felietonu Dwie Polski, dwie Rosje:

To była dziwna noc. Pierwszy raz od wielu lat nie mogłem ani pisać, ani spać. Siedziałem w swoim pokoju pełen niepokoju, słuchając „Pieśni ciszy” ukraińskiego kompozytora Valentina Silvestrova. Przy nostalgicznych dźwiękach fortepianu Siergiej Jakowienko wyśpiewywał barytonem wiersze rosyjskich poetów: Aleksandra Puszkina, który najpierw za krytykę carskiej tyranii trafił na zesłanie, by później komentować wybuch powstania listopadowego słowami: „Nasi starzy wrogowie zostaną wytępieni”, Michaiła Lermontowa, zesłanego na Kaukaz, gdzie w 1841 roku zginął w pojedynku zaaranżowanym przez carską policję, Sergiusza Jesienina, który w 1925 roku miał się powiesić na rurze grzewczej w leningradzkim hotelu Internacjonał (ale trumna z jego ciałem została zalana betonem w celu uniemożliwienia ewentualnej sekcji zwłok), wreszcie Osipa Mandelsztama, zmarłego w 1938 roku w łagrze pod Władywostokiem, dokąd trafił za działalność antyrewolucyjną. Na płycie były też dwa utwory do wierszy Fiodora Tiutczewa, który Polskę nazywał „Judaszem Słowiańszczyzny”, ze względu na jej katolicką tożsamość i opór wobec imperialnej Rosji. Dlaczego właśnie tej nocy odsłoniła się przede mną szalona rosyjska dusza, niezrównoważona, rozdarta na części, upokarzana i upokarzająca? Czemu znalazłem się w zaklętym kręgu rosyjskich dramatów, tuszowanych zbrodni i rozpaczliwych buntów? Nie wiem. Wiem tylko, że przesiedziałem w tym stanie do rana. Do chwili, gdy na jednej ze stron internetowych zobaczyłem informację o katastrofie polskiego samolotu pod Smoleńskiem.