piątek, 24 października 2014

Nic nie mają, a posiadają wszystko

Czy jako Polacy chcemy nadal łączyć swoją historię z Chrystusem? A może wolimy „wprzęgnąć się z niewierzącymi w jedno jarzmo”?

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 43/2014

Włocławek, sobota 18 października 2014 roku, dziedziniec sanktuarium Męczeństwa bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Podczas Eucharystii młoda kobieta czyta fragment 2 Listu do Koryntian: „Bracia! Okazujemy się sługami Boga przez wszystko: przez wielką cierpliwość, wśród utrapień, przeciwności i ucisków, w chłostach, więzieniach, podczas rozruchów, w trudach, w nocnych czuwaniach i w postach, przez czystość i umiejętność, przez wielkoduszność i łagodność, przez objawy Ducha Świętego i miłość nieobłudną, przez głoszenie prawdy i moc Bożą, przez oręż sprawiedliwości zaczepny i obronny, wśród czci i pohańbienia, przez dobrą sławę i zniesławienie...”.

Do kogo właściwie zwraca się w swoim liście św. Paweł? Czy tylko do historycznej wspólnoty chrześcijan w Koryncie? Oczywiście, że nie. Tu i teraz, nieopodal tamy na Wiśle, w miejscu złożenia relikwii wskrzesiciela polskiej duszy, w wigilię 30. rocznicy jego męczeńskiej śmierci, św. Paweł mówi do nas, Polaków, osadzonych w konkretnej historii i nauczonych przez pokolenia, „aby nie ufać sobie samemu, lecz Bogu, który wskrzesza umarłych”. Żaden podręcznik historii nie opisuje precyzyjniej apostolskiego wymiaru polskich dziejów.

Ta nasza bezprzykładna cierpliwość w oczekiwaniu na owoce przymierza z Bogiem. Modlitwy, które nie odsunęły kielicha goryczy. Powstania, które nie przyniosły politycznej wolności. Obrona europejskiej cywilizacji najpierw przed bolszewickim, potem przed niemieckim barbarzyństwem, „nagrodzona” zdradą aliantów w Teheranie i Jałcie. Honor przestrzelony sowiecką kulą. Idea jagiellońska przebita ukraińskimi widłami. Dwie wielkie emigracje. Pół wieku komunistycznej niewoli. Strażnicy pamięci i wolności strąceni w smoleńskie błoto. I po każdej traumie ta sama wierna śpiewka: „Ileż to razy Tyś nas nie smagał,/ A my nie zmyci ze świeżych ran,/ Znowu wołamy: On się przebłagał,/ Bo On nasz Ojciec, bo On nasz Pan!” (Kornel Ujejski, „Z dymem pożarów”).

Ile było przez wieki tych „utrapień, przeciwności i ucisków”? Ilu Polaków wleczonych na Sybir, rozstrzeliwanych w ulicznych egzekucjach, chłostanych w Cytadeli, spalanych na popiół w niemieckich obozach śmierci? Żołnierze wyklęci, chrzczeni brudną wodą w karcerze mokotowskiej katowni, ze stopami wspartymi na czarnym kamieniu. Matki, żony, siostry „w trudach, w nocnych czuwaniach i w postach”. Ich czarne sukienki na Krakowskim Przedmieściu, ich białe dłonie przygotowujące posiłki dla więźniów, opatrujące rannych, zamykające powieki poległym. Księża w bagażnikach wiezieni na swoją Golgotę, studenci mordowani na klatkach schodowych. Uczniowie, stoczniowcy, górnicy chowani w ziemi nocą, pod ścisłą kontrolą SB. Smoleńskie wdowy z twarzami wykrzywionymi z bólu.

Błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko nauczał: „Przez krzyż idzie się do zmartwychwstania. Innej drogi nie ma. I dlatego krzyże naszej Ojczyzny, krzyże nasze osobiste, krzyże naszych rodzin muszą doprowadzić do zmartwychwstania, jeżeli łączymy je z Chrystusem”. Czy jako Polacy chcemy nadal łączyć swoją historię z Chrystusem? A może wolimy „wprzęgnąć się z niewierzącymi w jedno jarzmo”, pomieszać sprawiedliwość z niesprawiedliwością, światło z ciemnością, a Boga ustawić w galerii współczesnych bożków? Pytam tych, którzy dziś głoszą, że lepiej było dla Polski sprzymierzyć się w 1939 r. z Adolfem Hitlerem, a „prawdę i honor” traktują jako „pojęcia emocjonalne”, wykorzystywane przez dowódców powstania warszawskiego do podejmowania „nieodpowiedzialnych” decyzji. Tylko proszę nie odpowiadać „tak” i „nie” jednocześnie, bo nie da się pogodzić żywego chrześcijaństwa z materialistyczną polityką.

Albo jako naród wybieramy Boga i dostajemy krzyż, który oprócz cierpień rodzi czystość, wielkoduszność i łagodność, wierność Duchowi Świętemu i miłość nieobłudną, uzdalnia do głoszenia prawdy i pokładania ufności w mocy Bożej. Albo wybieramy Beliara i otrzymujemy iluzję dozgonnych korzyści w grze zdegenerowanych państw o wieniec niesprawiedliwości.

W tej pierwszej perspektywie widzę wspaniałość polskiej historii. To nic, że dziś większość Polaków boi się wielkości, którą przewidział dla nas wszystkich Bóg. Ważne, że pod skorupą lawy, co „zimna i twarda, sucha i plugawa”, wciąż płonie wewnętrzny ogień. Ciągle trwa sztafeta pokoleń, dla których polskość znaczy tyle, co „w dobrych zawodach wystąpić, bieg ukończyć, wiary ustrzec”. I ewangelizować ten świat mocą Chrystusa, „który nas pociesza w każdym naszym ucisku, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakimkolwiek ucisku, tą pociechą, której doznajemy od Boga”.

Natomiast drugi pomysł na Polskę budzi we mnie fizyczne obrzydzenie. Wolałbym być banitą na łasce i niełasce obcych niż członkiem pogańskiego plemienia, którego jedyną misją jest gra w kości z diabłem o zachowanie „narodowej substancji”. Polskość jest wieczna jak miłość, i jak ona cierpliwa. To o nas, wolnych Polakach wszystkich epok, mówi św. Paweł: „Uchodzący za oszustów, a przecież prawdomówni, niby nieznani, a przecież dobrze znani, niby umierający, a oto żyjemy, jakby karceni, lecz nie uśmiercani, jakby smutni, lecz zawsze radośni, jakby ubodzy, a jednak wzbogacający wielu, jako ci, którzy nic nie mają, a posiadają wszystko”.

czwartek, 9 października 2014

Zychowszczyzna kontra historia

Jak przemądrzali publicyści próbują zrobić z Polaków kolaborantów, zdrajców i cyników.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 41/2014

Gdy ponad dwa lata temu młody dziennikarz „Rzeczpospolitej” i tygodnika „Uważam Rze” Piotr Zychowicz opublikował książkę „Pakt Ribbentrop–Beck, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki”, wydawało się, że to jednorazowa prowokacja, która znajdzie uznanie wyłącznie wśród konsumentów tabloidów. Okazało się jednak, że zapotrzebowanie na cudowne projekty, które mają zrewidować polską historię i uchronić nas przed kolejnymi klęskami, jest zjawiskiem szerszym.

Witryny sieciowych księgarń i kiosków pełne są dziś materiałów służących do budowy nowego porządku historycznego. W dziejach III RP chyba tylko wyborcza idea Donalda Tuska: „Nie róbmy polityki, budujmy stadiony”, miała porównywalną promocję. Po debiutanckiej cegle Zychowicz zdążył już dostarczyć na rynek dwa następne pustaki: „Obłęd ’44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie” i „Opcja niemiecka, czyli jak polscy antykomuniści próbowali porozumieć się z Trzecią Rzeszą”. Solidny bloczek betonowy pt. „Jakie piękne samobójstwo. Dlaczego Polacy walczyli o swoje zniewolenie?” dorzucił Rafał Ziemkiewicz. O atrakcyjne opakowanie materiałów zadbał z kolei Sławomir Cenckiewicz – jedyny w tym gronie zawodowy historyk, bezkrytycznie wychwalający samowolę budowlaną w tygodniku „Do Rzeczy”.

Główne tezy rewizjonistów brzmią: w 1939 roku Polska powinna była zawrzeć sojusz z III Rzeszą, decyzja o wywołaniu powstania warszawskiego była zbrodniczą głupotą, w świecie międzynarodowej polityki musimy kierować się cynizmem, a nie takimi abstrakcyjnymi wartościami jak prawda czy honor. Na hipotetyczny zarzut, że porozumienie z Hitlerem byłoby „sojuszem z diabłem”, Ziemkiewicz odpowiada: „Tak, oczywiście. I co z tego? Poza jedną jedyną Polską jakoś nikt wtedy zawieraniem sojuszu z diabłem się nie brzydził”. Wyjątkowość niezłomnej postawy Polaków podczas wojny ma być więc argumentem przeciwko nim. Cnota zostaje uznana za grzech, wierność wartościom europejskiej cywilizacji – za zawstydzający anachronizm. Zychowicz i jego koledzy starają się nas przekonać, byśmy raz na zawsze zapomnieli o ideałach. W zamian obiecują niekończące się pasmo zwycięstw. Trafnie podsumował te rojenia Piotr Gursztyn, pisząc w „Do Rzeczy”, że zdaniem rewizjonistów, „wszystko da się przewidzieć, sąsiedzi i partnerzy są od nas głupsi i dadzą się ograć jak w każdym dowcipie o Polaku, Rusku i Niemcu”.

Najbardziej klarowna reakcja na rewizjonistyczne brednie nastąpiła jednak na długo przed pojawieniem się zychowszczyzny. W październiku 1941 roku Ignacy Matuszewski pytał retorycznie na łamach londyńskich „Wiadomości”: „Dlaczego taka prosta i taka logiczna rzecz, jak, nieunikniony rzekomo, wybór »albo Rosja, albo Niemcy« – nie nastąpił, choć miał mniej więcej tysiąc lat czasu, by się stać? Czemu, do diabła, Polska w ciągu tysiąca lat ani przez godzinę nie poddała się dobrowolnie kierownictwu niemieckiemu czy rosyjskiemu? Czemu nigdy nie weszła »in close association« z tym lub tamtym z tych sąsiadów? (...) Przypisanie tego tylko przekornemu charakterowi Polaków – jest doprawdy zbyt płytkie”.

W artykule „Wola Polski” Matuszewski dowodził, że Polska nie mogła sprzymierzyć się z sąsiednimi mocarstwami, bo od początku swego istnienia należy do innej wspólnoty. Cywilizacyjna i duchowa przepaść wobec Rosji jest oczywista. Ale i Niemcy „na wschodzie zawsze były tym, czym są dzisiaj Niemcy hitlerowskie dla świata”. „Nie tylko z sadyzmu niszczy się bez potrzeby Zamek królewski w Warszawie, nie tylko z barbarzyństwa czyni się z królewskiej sypialni św. Jadwigi na Wawelu miejsce odchodowe dla żołdactwa. (...) Naród niemiecki nie chce być członkiem wspólnoty zachodnioeuropejskiej – gdyż musiałby w niej zasiadać »inter pares«. Dlatego musi tę wspólnotę zamordować”.

Materialistyczne potęgi, jak Anglia czy Francja, które zdradziły kulturę Zachodu, gwałcąc wierność słowu, świętość sojuszniczego kontraktu, wyszły z wojny uświnione, ale zwycięskie. Polska za dochowanie wierności płaci najwyższą cenę do dzisiaj. To prawda. Czy jednak mamy pewność, że gdybyśmy w porę zaprzedali duszę diabłu, dopuszczono by nas do wspólnego koryta? Obawiam się, że w naszej sytuacji geopolitycznej cynizm nie jest gwarancją sukcesu. Choćby w głębi kontynentu sól zwietrzała, my wciąż musimy być ośrodkiem chrześcijańskiej cywilizacji, żeby istnieć. A swoją drogą: jak nisko trzeba upaść, żeby tęsknić do wegetacji w oborze?

Pisał kiedyś Gilbert Keith Chesterton: „Doszedłem do niezawodnego wniosku, że nieprzyjaciele Polski są prawie zawsze nieprzyjaciółmi wielkoduszności i męstwa. Ilekroć zdarzyło mi się spotkać osobnika o niewolniczej duszy, uprawiającego lichwę i kult terroru, grzęznącego przy tym w bagnie materialistycznej polityki, tylekroć odkrywałem w tych osobnikach, obok powyższych właściwości, namiętną nienawiść do Polski”.

Wielkoduszność i męstwo. Taka jest nasza misja, której – we własnym interesie – musimy pozostać wierni. Dzięki Bogu, mężowie stanu II RP z Józefem Beckiem na czele oparli się pokusie podpisania sojuszu z Hitlerem. Gdyby to zrobili, dziś nie byłoby już polskiej duszy. Ani – tym bardziej – polskiego państwa.