środa, 28 marca 2012

Ludzie z ogonami

Lemingi występują zarówno w wersji żeńskiej, jak i męskiej. To nie tyle zdrajcy, ile osoby bezmyślnie powielające obce mody.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 21 marca 2012

Opisując naturę Polaków, Jarosław Marek Rymkiewicz często przywołuje francuskojęzyczny dramat Adama Mickiewicza „Jacques Jasiński ou Les deux Polognes” (1836). Stąd wzięła się szeroko dyskutowana teza o istnieniu Polski patriotów i Polski zdrajców. W ostatnich miesiącach bardzo polubiliśmy tytułowego bohatera dramatu. Choćby za to, że jako komendant wileńskiej insurekcji w 1794 r. kazał postawić przed ratuszem szubienicę, na której zawisł hetman Szymon Kossakowski, jedna z największych kanalii w dziejach Rzeczypospolitej. Tyle że wiemy o tym z lekcji historii, ewentualnie z Rymkiewiczowskiego „Wieszania”, ponieważ w „Les deux Polognes” Jakub Jasiński się nie pojawia. Zapowiedziany w tytule nie zdążył wkroczyć do akcji, bo po ukończeniu czterech scen i kawałka piątej Mickiewicz połamał pióro albo zgubił rękopis.

Ściśle polityczna interpretacja dramatu jest więc trochę na wyrost. Kluczowa w tekście wydaje się diagnoza starego szlachcica Stanisława, który z okien ukochanego dworu na prowincji nie dostrzegł przemian cywilizacyjnych: „Com miał przed oczyma,/ To mi nie powiadało: że się Polska zmienia,/ Że się zmieniła, czyli, że już Polski nie ma./ Jest to tak, jakby podczas nocnego uśpienia/ Skradziono Polskę starą; a dzień po to budzi,/ Żeby oko patrzało na diabelskie sztuki,/ Żeby widziało fraki, ogony, peruki –/ Wojsko w frakach, perukach; z ogonami ludzi”.

Cytuję dziewiętnastowieczny przekład Tomasza Olizarowskiego, bo bardzo podoba mi się wizja ludzi z ogonami. To nic, że w oryginale stoi jak wół „des femmes avec des queues”, czyli „kobiety z ogonami” (prawdopodobnie chodzi o manieryczne fryzury). Z własnych obserwacji wiemy, że lemingi występują zarówno w wersji żeńskiej, jak i męskiej. Jak wynika z tekstu, to nie tyle zdrajcy, co osoby bezmyślnie powielające obce mody. Stary szlachcic dostaje od ich widoku zawrotu głowy. Obawia się, że umrze albo – co gorsza – straci rozum i sam zostanie transwestytą (chyba tak, według dzisiejszych standardów, należy tłumaczyć słowo „travesti”). Jest przekonany, że od samego patrzenia na opętanych można się zarazić.

Zdanie o skradzionej Polsce oznacza więc przede wszystkim unicestwienie tradycyjnego stylu życia Polaków, ich kultury opartej na wierze w Boga i zdrowym rozsądku. Utrata bytu politycznego to prosta konsekwencja wyrzeczenia się wartości duchowych. Stary szlachcic nie ma wątpliwości, że to dzieło diabła. To on każe wygłaszać mądrości typu: „Nosić się dziś po polsku gustu nie dowodzi”. Stanisław, który w naszych czasach z pewnością zostałby uznany za mohera, przeciwstawia miejskim truciznom cnoty szlachty wojewódzkiej: serdeczność, pobożność i miłość ojczyzny. Ludzie z ogonami, którzy potrafią „dziesięcioma językami gdakać” na podobieństwo „wieży babelskiej”, są dla niego jedynie marionetkami w szatańskiej komedii.

Czytając patriotyczną literaturę epoki zaborów, trudno oprzeć się wrażeniu, że największą przeszkodą na drodze do odzyskania niepodległości nie jest wcale potęga caratu. Jest nią wielki pochód lemingów. „Karnawał – pisze Adolf Jabłoński (Jasieńczyk) – w roku 1846 zaćmił świetnością swych poprzedników. Wesoło bawi się Warszawa; po rogach ulic sążniste afisze setne ogłaszają bale, resursy pełne, maskarady huczne, a wszędzie gwarno, tłumno i wesoło. Stolica się bawi, więc i kraj się bawi, a przecież w kraju nie zmniejszył się ucisk, wróg nie ustąpił ani pofolgował”. Inny kronikarz tamtej epoki, poeta Władysław Ludwik Anczyc, wspomina o tłumie wiwatującym na cześć Aleksandra II, złożonym z „trzody najemników” i panien „strojnych w złoto, koronki i kwiatki”. Nie ma też najlepszego zdania o młodzieży: „Wątła, zlana woniami, z utrefionym włosem,/ Z próżnią w sercu i głowie, bezwstydem na ustach,/ Zajmowała się więcej baletnicy losem,/ Niż ojczyzny...”

Kto obserwując współczesne migracje lemingów, traci nadzieję na przywrócenie Polsce godności, powinien wyciągnąć wnioski z historii. Ludzie z ogonami istnieli zawsze, ale o losach państwa decydowały zrywy wolnych Polaków, patriotycznej mniejszości. Także dzisiaj, żeby zwyciężyć, nie są nam potrzebne żadne kompromisy z wielkimi mediami, agencjami public relations czy nihilistyczną pop-kulturą. Musimy wrócić do Polski starej, którą skradziono nam, gdyśmy spali.

sobota, 24 marca 2012

Spotkanie autorskie w Bańskiej Bystrzycy

We wtorek 20 marca gościłem na Słowacji.

Spotkanie, podczas którego czytałem wiersze i opowiadałem o polskiej kulturze i historii, odbyło się w Centrum Nezávislej Kultúry Záhrada. Poprowadził je Jakub Pacześniak - wykładowca, poeta, spiritus movens wydarzenia. Wśród publiczności znaleźli się głównie studenci miejscowej polonistyki, a poszczególne wypowiedzi były tłumaczone na język słowacki. Spotkanie zostało zorganizowane przez Instytut Polski w Bratysławie oraz Univerzita Mateja Bela w Bańskiej Bystrzycy. Wszystkim organizatorom i uczestnikom dziękuję za wspaniały wieczór.

fot. (c) Mária Griglová

 
fot. (c) Mária Griglová
fot. (c) Mária Griglová
fot. (c) Jakub Pacześniak

Wszystko już było

Ci, którzy uwierzyli w baśń o końcu historii, idą śladem szlachty z epoki saskiej – czują się klientami państwa polskiego.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 11/2012

Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy – pisała Wisława Szymborska. Żyjący lata świetlne przed noblistką Kohelet miał na ten temat inne zdanie: „Jeśli jest coś, o czym by się rzekło: Patrz, to coś nowego – to już to było w czasach, które były przed nami”. Zaprowadziło go to do wniosku, że „to, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie, więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem”. Kto ma rację? Żeby rozstrzygnąć ten problem, przyjrzyjmy się dziejom naszej ojczyzny w XVIII wieku.

W epoce saskiej rządzili Polską władcy wychowani w kulturze niemieckiej. Historia nałożyła na ich barki brzemię, którego nie mieli ochoty dźwigać. „Polskość to nienormalność” – takie skojarzenie nasuwało się im z bolesną uporczywością, kiedy dotykali niechcianego tematu. August II Mocny postawił więc na polityczny piar, a August III wprowadził modę na powszechne grillowanie. A że do pieczeni najlepsze jest wino, większość interesów załatwiano przy kielichach. W rozpasanej Rzeczypospolitej rosły wpływy oligarchów, wzmagał się pacyfizm szlachty, kwitła korupcja, szerzyła się propaganda prusko-rosyjska, kurczył się potencjał militarny. Następnie mieliśmy na tronie Stanisława Augusta Poniatowskiego, który wprawdzie nie pomieszkiwał w Budzie Ruskiej, ale posłusznie realizował ruskie instrukcje, za co – jak w 1794 r. ustaliła komisja lustracyjna Tadeusza Kościuszki – brał solidne pieniądze z carskiej ambasady. Faktem jest też, że zamiast „być” pisał „bydź”, choć uczciwie dodajmy, że ówczesne prawidła ortografii różniły się od dzisiejszych.

Nie każdy fakt z tamtej epoki pasuje do obecnych czasów. Tropy się plączą, wzorce osobowe mają nieostre granice, ale coś niewątpliwie jest na rzeczy. Może nie ma „dwóch tych samych pocałunków”, lecz ludzkie postawy w mniejszym lub większym stopniu powtarzają się w historii. Między innymi dlatego wciąż zachowują aktualność dramaty Szekspira. Szczęście w nieszczęściu, Polska przypomina dziś saskie kondominium, a nie stanisławowskie terytorium rozbiorowe. Pesymista powie, że wszystko przed nami. Optymista go wyśmieje. Scenariusze układane na podstawie historycznych analogii mają to do siebie, że mogą się sprawdzić w całości, ale nie muszą. W końcu inny, niż przed wiekami, jest dziś układ sił na świecie, odmienne są też standardy uprawiania polityki. Stąd nawiązując do smutnego okresu polskiej historii, unikam kasandrycznego tonu. Niemniej nad pewnymi zjawiskami polskiego życia w XVIII w. warto się pochylić.

Najciekawszym z nich jest chyba wspomniany pacyfizm szlachty. Potomkowie Sarmatów nigdy nie przesadzali z agresją. Cenili wiejski spokój, uroki rodzinnego życia i sielskie krajobrazy, jednak na równi z tymi wartościami stawiali męstwo i miłość ojczyzny. Jako regularny zaciąg albo pospolite ruszenie tworzyli trzon zwycięskich armii spod Chocimia czy Wiednia. Jednak w epoce saskiej całkowicie porzucili rycerskie tradycje, zaszyli się w swoich posiadłościach i wołami nie sposób ich było stamtąd wyciągnąć. Można powiedzieć, że postawili na rozwój Rzeczpospolitej samorządowej. Podczas lokalnych sejmików debatowali głównie nad własnymi potrzebami. Z tajemniczych względów byli przekonani, że Polsce nic nie zagraża, z wyjątkiem absolutyzmu władców. Twierdzili, że im będzie mniej wojska, tym będziemy bezpieczniejsi. Rezygnując z wojennych ambicji i nie stanowiąc zagrożenia dla ościennych mocarstw, zyskamy święty spokój. Zresztą najważniejsza i tak jest ciepła woda w studni.

Rozumiem, że w takie brednie można było wierzyć u schyłku najdłuższego okresu pokoju w I Rzeczypospolitej. Od biedy da się nawet zrozumieć dystans pacyfistycznie nastawionej szlachty wobec patriotycznego zrywu konfederatów barskich na początku panowania Stanisława Augusta. Ale wracać do pacyfizmu dzisiaj, po wszystkich zaborach, okupacjach i powstaniach? Trzeba mieć mentalność przybysza z kosmosu, żeby tak myśleć. Tym bardziej że w dzisiejszej wersji pacyfizm oznacza nie tyle odrzucenie wojen, ile niechęć do patriotyzmu w ogóle, zaangażowania się w los ojczyzny, troski o zabezpieczenie niepodległości.

Istotą dzisiejszego podziału w polskim społeczeństwie jest stosunek do własnego państwa. Ci, którzy uwierzyli w baśń o końcu historii, idą śladem szlachty z epoki saskiej – czują się klientami państwa polskiego. Często podkreślają, że dopóki rząd pozwala im realizować prywatne interesy, jest OK. Polska polityka zagraniczna ma być uległa wobec potężnych sąsiadów, żeby można było się bogacić w miłej atmosferze. Nam, Wolnym Polakom, to nie wystarcza, bo czujemy się współtwórcami Rzeczypospolitej. Jesteśmy spadkobiercami nie tyle szlacheckiej „złotej wolności”, ile tradycji niepodległościowej. Wykluczenie tej tradycji z polskiej polityki i edukacji, brak zainteresowania rządu wyjaśnieniem katastrofy smoleńskiej, utrata podmiotowości w Europie – wszystko to dotyka nas osobiście, bo czujemy się kimś więcej niż mieszkańcami terytorium między Bugiem a Odrą. I staramy się wyciągać wnioski z historii, która – wbrew modnym opiniom – wcale się nie skończyła.

Tragarz pamięci

Procesy wytaczane Krzysztofowi Wyszkowskiemu przez bohatera dziecięcej kreskówki to jeden z najbardziej upokarzających spektakli III RP.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 14 marca 2012

Prezentowane w głównych mediach jako efekt ambicjonalnej rozgrywki, w gruncie rzeczy wymierzone są przecież we wszystkich, którzy ośmielają się śnić o wolnej Polsce. Fakt, że kolejne pozwy nie są oddalane, obnaża trwałość okrągłostołowego układu, przypomina o istnieniu „świętych krów”, upadku sądownictwa i ograniczeniach wolności słowa. Uświadamia, że choć co miesiąc gromadzimy się na Krakowskim Przedmieściu, to jednak wciąż „porządek panuje w Warszawie”.

Pisałem już kiedyś, że Wyszkowski to dla mnie klasyczny bohater herbertowski. Ale to również świadomy kontynuator obywatelskiej misji wielkiego poety. Konsekwentne oświetlanie ciemnych miejsc w biografii Lecha Wałęsy jest tylko jednym z wymiarów tego posłannictwa. Swoją kronikę wypadków historycznych, prowadzoną w felietonach i komentarzach, Wyszkowski zaczyna tam, gdzie kończy się „Raport z oblężonego Miasta”: „teraz kiedy piszę te słowa zwolennicy ugody/ zdobyli pewną przewagę nad stronnictwem niezłomnych/ zwykłe wahanie nastrojów losy jeszcze się ważą”.

Jest rok 1982. Po entuzjastycznej atmosferze Sierpnia’80 nie ma już śladu. W ciemności stanu wojennego kiełkuje ziarno zdrady. Siedem lat później zdobycze antykomunistycznego powstania zostaną ostatecznie zaprzepaszczone. Wyselekcjonowana przez SB elita Solidarności zasiądzie z komunistami do okrągłego stołu, by zbudować układ nowej nomenklatury. Wyszkowski ma okazję śledzić przebieg i kulisy obrad jako niezależny obserwator. Widzi i słyszy to, co ma pozostać zakryte przed społeczeństwem. Jest przerażony postawą swoich znajomych i przyjaciół, liderów tzw. opozycji demokratycznej, którzy obgadują z wrogami narodu warunki ugody. To doświadczenie stanie się głównym tematem i kontekstem jego publicystyki.

System kłamstwa III RP okazuje się niemal doskonały, zdolny panować nie tylko nad strukturami państwa, ale i nad umysłami milionów Polaków. Wyszkowski prawie w każdym swoim tekście ukazuje jego genezę i mechanizm. Szczegółowo opisuje rolę służb specjalnych, siatkę zależności towarzyskich i finansowych, metody manipulacji opinią publiczną i walki ze świadkami prawdy. Z jego felietonów wyłania się obraz państwa zawłaszczonego, służącego do realizacji egoistycznych interesów władzy i wąskich grup społecznych, a na arenie międzynarodowej sprowadzonego do roli przedmiotu przetargu.

Jak te konstatacje mają się do poezji Herberta? Otóż są jej szczegółowym rozwinięciem. W istocie Wyszkowski robi to samo, co Pan Cogito: patrzy „w twarz głodu twarz ognia twarz śmierci/ najgorszą ze wszystkich – twarz zdrady”. Tyle że nazywa po imieniu aktorów tej szatańskiej komedii. Gorzkie metafory poety nie są przecież oderwane od życia. Przeciwnie: kryją się pod nimi miliony najprostszych spraw, politycznych intryg i wyborów moralnych podejmowanych przez zwykłych Polaków. Wystarczy trochę dystansu, by również w tekstach publicysty dostrzec uniwersalny tragizm: kosmos ludzkiej nikczemności, przecinany rzadkimi liniami wierności i odwagi.

Rola niewygodnego świadka zawsze jest niewdzięczna. Przekonał się o tym choćby Józef Mackiewicz, który w 1943 r. obserwował ekshumację zwłok polskich oficerów w Katyniu, a przez resztę życia świadczył o sowieckiej zbrodni. „Czarna legenda”, którą mu dorobiono, jeszcze dzisiaj ogranicza zasięg jego myśli. Podobnie jest z Wyszkowskim, który wielokrotnie był stygmatyzowany jako polityczny awanturnik. Może dlatego nawet w środowiskach niepodległościowych bywa traktowany z dystansem, a jego misja nie zawsze jest właściwie rozumiana. W czasach, kiedy wszystko jest kreacją, także patriotyzm bywa pojmowany płytko, jako prywatny pogląd, za który nie płaci się żadnej ceny. Jedynie ludzie z charakterem są w stanie zgodzić się na odrzucenie i samotność. Z woli Najwyższego stają się tragarzami wspólnotowej pamięci. Niosą Miasto w sobie po drogach wygnania.

Nasza bezradność wobec kolejnych wyroków sądów nie oznacza, że nie mamy nic do zrobienia. Obserwując z boku zmagania Wyszkowskiego, jesteśmy mu winni solidarność, także finansową, jeśli będzie taka potrzeba. Kiedy plują nam w twarz, nie rozkładajmy parasoli, bo w III RP deszcze nie padają.

wtorek, 13 marca 2012

Oratorium romantyczne z fragmentami „De profundis”

W sobotę 17 marca o godz. 17.00 w kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie, ul. Hozjusza 2, rozpocznie się przedpremierowe wykonanie oratorium romantycznego „Ciernie i chwała. Bóg, Honor, Ojczyzna”. Muzykę skomponował Mariusz Dubrawski.

Wśród wykonywanych tekstów są moje wiersze: „Kresy” (z tomu „Oda na dzień św. Cecylii”) oraz „Rosa Canina”, „Kołysanka lipowa”, „Granica”, „In hora mortis”, „Czterdzieści i Cztery”, „Archeologia”, „Ojczyzna” (wszystkie z tomu „De profundis”).

W koncercie udział wezmą: Małgorzata Kubala – sopran, Robert Cieśla – tenor, Wojciech Gąssowski – recytacje, Chór Miejski z Wołomina pod dyrekcją Władysława Chanasa i kompozytor Mariusz Dubrawski – fortepian, organy, kierownictwo muzyczne. Choć nie będę mógł osobiście uczestniczyć w wydarzeniu, serdecznie zapraszam wszystkich zainteresowanych.

poniedziałek, 12 marca 2012

Dwa mesjanizmy

Wszystko już było. W latach 1819–1823 istniał w Warszawie Związek Wolnych Polaków.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 7 marca 2012

Każda komórka tej tajnej organizacji nawiązywała w nazwie do konkretnej tradycji patriotycznej. Seweryn Goszczyński, który trafił do chorągwi Tadeusza Rejtana, ciekawie opisuje rytuał swojej związkowej inicjacji w poemacie „Trzy struny”. W opustoszałym Pałacu Radziwiłłów sylwetki Wolnych Polaków „w czarnej odzieży, z twarzą pod kapturem,/ Przykute do ścian półkolistym chórem,/ Czarnych posągów rzędem być się zdały”. Zebranych oświetla jedynie blask świec umieszczonych w leżącej na stole czaszce Jana Karola Chodkiewicza. Pisze poeta: „Przez to pół martwe mdłych świateł pałanie,/ Przez trupią czaszkę, po dzielnym hetmanie,/ Przez ten miecz przysiąg wzywam cię, Rejtanie!/ Wstąp w moje myśli, Polski męczenniku”.

W 1824 r., kiedy powstawał ten poemat, polscy patrioci nie odczuwali specjalnego rozdźwięku między gotowością do walki zbrojnej a indywidualnym sumieniem. Goszczyński potwierdził swoją miłość do ojczyzny w latach 1830–1831 udziałem w ataku na Belweder i w bitwie pod Stoczkiem. W powstaniu listopadowym uczestniczyło zresztą wielu świetnych poetów, m.in. Konstanty Gaszyński, Stefan Garczyński czy Józef Bohdan Zaleski. Wątpliwości u autora „Zamku kaniowskiego” pojawiły się dopiero na początku lat 40., gdy poznał w Paryżu Andrzeja Towiańskiego. Ten charyzmatyczny Litwin, który szybko stał się duchowym guru emigracyjnej inteligencji, głosił bowiem, że walka z bronią w ręku, a nawet oddanie życia za ojczyznę, to sprzeciwienie się woli Boga. Nauczał, że aby zmienić świat, wystarczy rozważać Słowo Boże w chrześcijańskiej wspólnocie, uczyć się kochać nieprzyjaciół i stawać się lepszym człowiekiem.

W założonym przez Towiańskiego Kole Sprawy Bożej bracia wyznawali sobie wzajemne urazy i prosili o wybaczenie. Atmosfera żywego chrześcijaństwa przyciągnęła m.in. Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego. Relacje zaczęły się psuć, gdy Towiański zarządził modlitwę za duszę cara Aleksandra I. Jak głosi plotka, brat Juliusz krzyknął wówczas, że duch Stefana Batorego zabronił mu się modlić za jakiegokolwiek Moskala, i wkrótce opuścił sektę. Mickiewicz wytrzymał nieco dłużej. W 1844 r. przetłumaczył nawet podpisany przez Aleksandra Chodźkę, ale ułożony przez Towiańskiego list do Mikołaja I. Guru zwracał się w nim do cara w klimacie miłości bliźniego, prosząc go o objęcie duchowego przywództwa nad ludami słowiańskimi. Sprawę doznanych krzywd kwitował ewangeliczną mądrością, że „nie do braci należy sądzić braci”. Zresztą – przyznawał – Polacy także odwrócili się od Boga, za co zostali ukarani rozbiorami. Teraz czas wyrzec się nienawiści i rozpocząć „nową epokę chrześcijańską”. Oczywiście, pismo wywołało burzę w środowisku emigracji. Towiańskiego uznano za rosyjskiego szpiega, którego celem jest sparaliżowanie polskich dążeń niepodległościowych.

Także dzisiaj te dwie koncepcje mesjanizmu są w Polsce obecne. Niektórzy podążają drogą wydeptaną przez towiańczyków, twierdząc, że już nie tylko zbrojna walka o niepodległość, ale i zwyczajne zaangażowanie patriotyczne czy polityczne jest pogańskim „wyborem Barabasza”. Poddanie się woli Bożej oznacza dla nich generalną kapitulację: wobec losu, kłamstwa, przemocy. Przy drugiej, chrześcijańskiej drodze stoi drogowskaz ze słowami bł. Marceliny Darowskiej: „Bóg nas stworzył Polakami”. Ponieważ nie jesteśmy pionkami na szachownicy Boga, naszym powołaniem jest walczyć o niepodległość Polski do ostatniej kropli krwi. Nie dowiemy się, jaki jest plan Boży wobec ojczyzny, jeśli będziemy biernie czekać na triumf jej nieprzyjaciół.

W XIX w. na szczęście ostatecznie zwyciężył czyn. W 1855 r. Mickiewicz wyjechał do Konstantynopola tworzyć Legion Polski, a osiem lat później do powstania styczniowego znów poszedł kwiat patriotycznej inteligencji. Poeta Władysław Ludwik Anczyc pisał: „Hej, strzelcy, wraz! nad nami Orzeł Biały,/ A przeciw nam śmiertelny stoi wróg./ Wnet z naszych strzelb piorunne zagrzmią strzały,/ A lotem kul kieruje Zbawca Bóg”.

W sensie duchowym nie ma znaczenia, że oba te narodowe zrywy skończyły się polityczną klęską. Widocznie taki był zamysł Boga. Liczy się fakt, że ufni w moc Zbawiciela jeszcze raz ocaliliśmy polską duszę, stając do nierównej walki z potęgą tego świata.

środa, 7 marca 2012

Goń z pomnika bolszewika

Wczoraj dołączyłem do Honorowego Komitetu Poparcia akcji Stowarzyszenia KoLiber.

O potrzebie wysadzenia w powietrze sowieckich monumentów pisałem wielokrotnie, ostatnio na blogu w serwisie Stefczyk.info:

Dopóki na jednej ziemi sąsiadują ze sobą pomniki „Łupaszki” czy „Ognia” i monumenty na cześć „wyzwolicieli” czy przyjaźni polsko-sowieckiej, status PRL będzie fałszowany, co ma ogromny wpływ na nasze dzisiejsze wybory i hierarchie wartości. Pora wreszcie się zdecydować na jedną wersję narodowej historii. Jeśli – w zgodzie z polskim duchem – uznamy za bohaterów żołnierzy wyklętych, powinniśmy wyprowadzić z tego faktu konsekwencje. Łącznie ze zburzeniem wszystkich pomników poświęconych Sowietom i ich polskojęzycznym pomagierom.

Nie od dziś uważam także, że należy zburzyć Pałac Kultury i Nauki (i wykopać jego fundamenty) oraz postawić tamę reliktom sowieckiej kultury, takim jak Festiwal Piosenki Rosyjskiej w Zielonej Górze czy występy Chóru Aleksandrowa.

Udział w akcji „Goń z pomnika bolszewika” jest więc dla mnie naturalnym wyborem. Aktualny skład Honorowego Komitetu Poparcia można znaleźć w serwisie Stowarzyszenia KoLiber.

wtorek, 6 marca 2012

Emigranci

Wbrew pozorom nie zamierzam pisać o naszych rodakach zza oceanu. Chodzi o nas, żyjących w starym kraju, w swojskim krajobrazie, w społeczeństwie mówiącym jednym językiem.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 29 lutego 2012

Czy po 10 kwietnia 2010 r. nie czujemy się jak emigranci? Otacza nas obcy żywioł: ludzie oderwani od polskości, traktujący państwo wyłącznie jako strukturę gospodarczą, dążący do realizacji egoistycznych ambicji, rechoczący z dowcipów, które nas ranią albo wprawiają w zażenowanie. Podróżujemy wspólnymi środkami komunikacji, robimy zakupy w tych samych sklepach, wymieniamy konwencjonalne uprzejmości, ale głębsze porozumienie z miłośnikami III RP jest niemożliwe. Nawet zewnętrznie przypominamy środowiska polonijne: gromadzimy się w umówionym miejscu, najczęściej w salkach parafialnych lub pod pomnikami narodowych bohaterów, jakbyśmy starali się przechować pamięć o utraconej ojczyźnie.

Co z tą Polską? Co się stało z dumnym państwem w sercu Europy, o które potykały się imperia? Zostało gdzieś daleko za nami czy rozpłynęło się w smoleńskiej mgle? Poeta Jerzy Gizella, który kilka lat temu wrócił z Toronto do Krakowa, zauważa w wywiadzie dla miesięcznika „Debata”, że „tu i tam choruje się »na Polskę«, umiera się z tęsknoty za ojczyzną”. Ta wstrząsająca prawda odsłania skalę degeneracji państwa, które wyrzekło się patriotów, ale wyznacza nam też misję do spełnienia. W 1833 r. Adam Mickiewicz pisał: „Polityką, działaniem nazywamy tylko czyny, albo słowa i myśli, które rodzą czyny. Takiemi czynami jest walka, zwycięstwo lub męczeństwo”.

Nie wszyscy dostrzegają ten potencjał w naszych zebraniach i manifestacjach. Cynikom z lewa i prawa wydaje się, że kieruje nami nostalgia, która wygaśnie razem z resztkami starego ładu. Nie mają pojęcia, jak mocno uobecnia się wśród nas duch Mickiewicza. Nasze uparte trwanie byłoby próżne, gdyby nie miało zmienić oblicza Polski i Europy, „zaraz lub w przyszłości”. „Pielgrzym – pisze nasz narodowy prorok – nie pochlebiając sobie, iżby mógł zwalczyć żywioły, wie przynajmniej, gdzie ma płynąć, skąd wiatru czeka: czeka wiatru przeciwnego wszystkim monarchiom europejskim...”. Ten wiatr już zerwał się na Węgrzech. Prędzej czy później dotrze do Polski.

Polski romantyzm jest kluczem do współczesności. Konsekwentnie próbuje nam to uświadomić Jarosław Marek Rymkiewicz, który już dawno włączył Mickiewicza do wspólnoty „moherów”, a ostatnio – przyjmując tytuł Człowieka Roku Klubów „Gazety Polskiej” – przypomniał tekst wieszcza „O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych”. Tak, jesteśmy szaleni, bo nie przestaliśmy czuć po obywatelsku i nie godzimy się na narodowy relatywizm. Bo zaklinamy zdrajców ojczyzny „na rany Boskie” i – wzorem konfederatów barskich – na równi stawiamy wolność i wiarę.

Choć coraz częściej czujemy się gośćmi we własnym kraju, nasza wewnętrzna emigracja nie jest przekleństwem. Przeciwnie: na nowo uświadamia nam, że „duszą narodu polskiego jest pielgrzymstwo polskie”. Polskość to nie miejsce spoczynku, lecz droga, która prowadzi przez bramy historii ku nieskończoności. Kto chce naprawdę stać się Polakiem, musi być apostołem życia wiecznego. W świecie lękającym się śmierci i bijącym pokłony mamonie dawać świadectwo autentycznej wolności. „Może nasz naród – pisze Mickiewicz – jest powołany opowiadać ludom ewangelię narodowości, moralności i religii, wzgardy dla budżetów, jedynej zasady teraźniejszej polityki prawdziwie celniczej”.

Analogia z romantyzmem daje nadzieję na odrodzenie narodowej kultury. Gdy w 1830 r. Maurycy Mochnacki wieszczył historyczny triumf młodych poetów, większość odbiorców – podobnie jak dziś – fascynowała się „lekką muzą”, tyle że „nadsekwańską” w poezji, a nie brytyjską w modnym klubie. A jednak „duch starej Polski” zwyciężył. Szaleni poeci zmiażdżyli rozsądnych powielaczy francuskich wzorów, dając duchowe oparcie kolejnym pokoleniom wolnych Polaków. Ostatecznie dla Mochnackiego ważniejszy od literatury okazał się wiatr, który zerwał się w Warszawie w noc listopadową. „Improwizowaliśmy najśliczniejsze poema Narodowego Powstania!” – zachwycał się we wstępie do dzieła „O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym”. „Życie nasze już jest poezją. Zgiełk oręża i huk dział. Ten będzie odtąd nasz rytm i ta melodia”.

poniedziałek, 5 marca 2012

Polecam „Nowe Państwo”

Numer 2/2012, a w nim mój tekst „Polacy na skrzydłach wieszczów”. Miesięcznik jest dostępny w empikach.