niedziela, 31 lipca 2011

Rusi tu nie będzie!

Kto walczy z wolnym słowem, mimowolnie buduje potęgę przeciwnika. Usiłując zdławić krytykę własnych poczynań, otacza jej autora niezniszczalną zbroją mitu. Spółka Agora właśnie stworzyła legendę Jarosława Marka Rymkiewicza, pierwszego w III RP poety skazanego za poglądy.

"Nasz Dziennik" 30-31 lipca 2011

Przypomnijmy. Jeden z najwybitniejszych polskich poetów współczesnych został pozwany przez wydawcę "Gazety Wyborczej" za komentarz z sierpnia 2010 r., wskazujący, że redaktorzy "GW" są duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski. W ubiegły czwartek Sąd Okręgowy w Warszawie uznał za zasadny pozew Agory i nakazał Rymkiewiczowi opublikowanie przeprosin oraz wpłatę 5 tys. zł zadośćuczynienia na cel społeczny. Wyrok jest nieprawomocny i przysługuje od niego apelacja. Ale czy poeta ma za co przepraszać? Kto patrzy na sprawę bez uprzedzeń, ten zdaje sobie sprawę, że jego rozpoznanie politycznej tradycji "Gazety Wyborczej" mieści się w granicach publicznej debaty. To subiektywna opinia, z którą można się nie zgadzać, ale naturalnym miejscem do jej kwestionowania są łamy gazet, a nie sala sądowa. Tyle że życie publiczne w Polsce ma coraz mniej wspólnego z demokratycznymi standardami. Główne media od dawna uprawiają partyjną propagandę, na Krakowskim Przedmieściu i na piłkarskich stadionach dochodzi do prowokacji z udziałem służb porządkowych, a każda krytyka autorytetów moralnych III RP może skończyć się dotkliwym wyrokiem, czego niedawno doświadczył Krzysztof Wyszkowski.

Wyrok na Rymkiewicza jest mniej drastyczny w wymiarze finansowym, ale stanowi jaskrawe pogwałcenie praw człowieka. Tym bardziej spektakularne, że dotyczy pisarza, a więc kogoś, kto w kulturze europejskiej jest uznawany za żywy symbol wolności słowa. Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie podobny proces przeciwko twórcy politycznie poprawnemu, np. za słowa krytyki pod adresem Radia Maryja? W głównych mediach natychmiast odezwałyby się głosy słusznego oburzenia. Polskę porównywano by do Białorusi. Rozpętałaby się medialna burza, słyszalna w całej Europie. Zgodne milczenie tych samych mediów wobec procesu Rymkiewicza świadczy o głębokim kryzysie polskiego państwa. Gdzie funkcjonuje podział na równych i równiejszych wobec prawa, można mówić o ograniczeniu demokracji. Spośród mainstreamowych instytucji minimum przyzwoitości zachowała jedynie Helsińska Fundacja Praw Człowieka, której ekspert, Ireneusz C. Kamiński, trzeźwo zauważył, że "w debacie politycznej i wokół ważnych publicznie kwestii (a taki charakter miał "spór o krzyż") winny być prawnie tolerowane i mocne sformułowania, czego nie należy utożsamiać z przyzwalającą pozaprawną oceną". Zasugerował też, że Rymkiewicz prawdopodobnie uzyskałby korzystny dla siebie wyrok przed Trybunałem w Strasburgu. Nie wydaje się jednak, żeby poeta zechciał skorzystać z tej drogi odwoławczej, skoro Unię Europejską uważa za materializację marzeń Róży Luksemburg. Wolność słowa powinno mu gwarantować polskie prawo.

Niestety, sądy w Polsce coraz częściej rozstrzygają o rzeczach, którymi w ogóle nie powinny się zajmować. Efekty bywają groteskowe, jak przebieg drugiej rozprawy w procesie Rymkiewicza, podczas której reprezentujący Agorę mecenas Piotr Rogowski tropił rodzinne korzenie poety. Przypominało to strategię dziecka nauczycielki, które na zarzut, że jest faworyzowane w szkole, odpowiada: "A twój ojciec to pijak". Fakt, że Rymkiewicz posiada niemieckie pochodzenie, nie ma przecież związku z jego dzisiejszą postawą, pełną żarliwego patriotyzmu. Podobnie absurdalne było obsesyjne wracanie przez mecenasa do zetempowskiej przeszłości poety, z której ten rozliczył się ćwierć wieku temu w wywiadzie udzielonym Jackowi Trznadlowi do książki "Hańba domowa".

Kto walczy z wolnym słowem, mimowolnie buduje potęgę przeciwnika. Usiłując zdławić krytykę własnych poczynań, otacza jej autora niezniszczalną zbroją mitu. Spółka Agora właśnie stworzyła legendę pierwszego w III RP poety skazanego za poglądy. Tuż po ogłoszeniu wyroku Rymkiewicz zwrócił się do swoich sympatyków: "Wolność słowa będzie teraz w Polsce ograniczana, ale Wy, moi drodzy, nie zważajcie na to. Mówcie dalej, co chcecie. Pamiętajcie, że jesteście wolnymi Polakami. "Gazeta Wyborcza" nie będzie nami rządzić. Zarządowi spółki Agora i redaktorom "Gazety Wyborczej" chcę przypomnieć stare polskie przysłowie: "Musi to na Rusi, a w Polsce, jak kto chce". Nie zmusicie nas do milczenia. Rusi tu nie będzie!".

Ktoś powie, że to patos, ale w dzisiejszej Polsce właśnie takie jasne określenia narodowej tożsamości są potrzebne. Jan Paweł II stwierdził kiedyś, że "demokracja bez wartości zamienia się w jawny lub ukryty totalitaryzm". Najgorszy, bo usypiający Polaków, jest totalitaryzm ukryty, "miękki", oliwiony propagandą nowego wspaniałego świata, który kwitnie w III RP. Stopniowe ograniczanie pluralizmu mediów i kolejne skandaliczne orzeczenia sądów niepostrzeżenie zbliżają nas do rzeczywistości putinowskiej Rosji. Wielu polskich obywateli jest gotowych przyjąć te warunki. Siedzieć cicho za cenę dostatniego i wygodnego życia prywatnego. Jednak wolność słowa i zaangażowanie w sprawy kraju to konieczne warunki polskiej podmiotowości. Rymkiewicz doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego wyrok na niego dotyczy nas wszystkich. Od odpowiedzi na jego wezwanie zależy nasza niepodległość.

Pisałem o procesie:

Mecenas Rogowski na tropie („Gazeta Polska”)
Poeta – wróg publiczny („Nasz Dziennik”)
Wieszcz przed sądem („Gość Niedzielny”)

Poeci solidarni z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem. Tekst oświadczenia z pełną listą sygnatariuszy

sobota, 30 lipca 2011

Sędzia kalosz!

Do niedawna z trybun wolno było krzyczeć mniej dyplomatycznie, np. „Sędzia ch...” albo „Polscy sędziowie to k... sprzedawczykowie”, ale dziś lepiej nie próbować.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 27 lipca 2011

Nawet gdy arbiter podyktuje dla przeciwnej drużyny karnego z powietrza, trzeba siedzieć cicho i wcinać watę cukrową. Ewentualnie można przywołać rodzaj obuwia, jak w tytule. Odkąd Donald Tusk wypowiedział kibicom wojnę, używanie brzydkich słów stało się ryzykowne jak w filmie Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?. Nigdy nie wiadomo, czy na koronie stadionu nie czai się jakiś milicjant z gwizdkiem. Cóż więc robić, gdy brzydkie słowa same cisną się na usta? Na razie kibice dobrze się bawią, odreagowując upokorzenia w duchu bareizmu. Tyle że cenzura jest dziś bardziej kumata niż w Peerelu i nawet za teksty o sympatycznej Toli można ponieść przykre konsekwencje.

Za słowa o Bolku też, i to już jest mniej zabawne. Po pierwsze, postać Bolka jest silnie osadzona nie tylko w kreskówce, ale i w mrocznych zakamarkach polskiej historii. Po drugie, represje za mówienie niewygodnej prawdy historycznej nie sprowadzają się do zakazu stadionowego, o czym dotkliwie przekonał się ostatnio Krzysztof Wyszkowski. Absurdalny humor jako broń bezbronnych sprawdza się w odniesieniu do codziennych idiotyzmów systemu, ale zawodzi wobec realnych ludzkich dramatów. Na dłuższą metę trudno też go stosować w kontekście uporczywego kneblowania ust. W końcu nad Wisłą nie stacjonują już sowieckie wojska i mamy więcej możliwości działania niż ironiczna bierność.

Wyrok skazujący w procesie Jarosława Marka Rymkiewicza to jeszcze jeden rażący przykład ograniczenia w Polsce wolności słowa. W uzasadnieniu usłyszeliśmy zarzut, że formułując opinię o „duchowych spadkobiercach KPP”, poeta mówił nie na temat. Zapytany przez dziennikarza o wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu, niepotrzebnie zahaczył o Czerską. Faktycznie, straszna zbrodnia. Ale tylko w III RP, bo w państwach demokratycznych za dygresyjne wywiady czy felietony raczej wręcza się dziennikarskie laury niż wezwania do zapłaty 5 tys. zł na cel społeczny.

Zamiast w całości oddalić pozew Agory jako urągający zdrowemu rozsądkowi, sąd podważył prawo do określania politycznych tradycji „Gazety Wyborczej”. Tym samym organ Adama Michnika ostatecznie stał się świętą krową polskiego życia publicznego. Większość zdolnych do krytycznego myślenia publicystów będzie odtąd unikać jak ognia wymieniania nazwy dziennika, którego wydawca ciąga ludzi po sądach i uzyskuje korzystne dla siebie orzeczenia. Może znajdzie się kilku, którzy krzykną „Sędzia kalosz!”, by za chwilę wrócić do konsumpcji waty cukrowej.

Szczerze mówiąc, czuję się już zmęczony procesem Rymkiewicza. Wprawdzie twarz pani sędzi przywodzi mi na myśl poezję najwyższych lotów, ale zawsze jest to fragment wiersza Zbigniewa Herberta „Potęga smaku”, ten o wnuczętach Aurory. Polska wróciła do peerelowskich standardów. Niewygodnych profesorów, poetów, publicystów stawia się przed armią urzędników strzegących reżimowej interpretacji prawa. Przed sędziami, których trudno do końca winić za podejmowane decyzje, bo zostali wychowani w kulcie autorytetów moralnych III RP i poglądy Rymkiewicza są dla nich niebezpieczną skrajnością. Nie sposób też winić ich za ignorancję, bo powołani są do rozstrzygania w sprawach o kradzież jaj z kurnika, a nie w procesach politycznych.

Ale jestem też znużony naiwnością tych kolegów po klawiaturze, którzy uważają, że Polska wciąż jest państwem demokratycznym. I że władzę i opozycję łączy elementarna wspólnota zasad. Sądzą tak po Smoleńsku, sprzątaniu Krakowskiego Przedmieścia i kolejnych wyrokach w procesach politycznych. Decyzje reżimowych sędziów chcą zastąpić własnym arbitrażem, kulturalną kpiną i rytualnym odżegnaniem się od wszelkich skrajności. Tyle że bywają historyczne momenty, gdy radykalizm staje się realizmem, a dystans watą cukrową. Takim przełomem był 10 kwietnia 2010 r. Żeby przywrócić państwu normalność, trzeba zjednoczyć się w imię prostych, kibicowskich wartości. I wspólnymi siłami przerwać wymyślone przy okrągłym stole widowisko.

Łeb Hydry

Niemiecka Nagroda Kwadrygi nareszcie została przyznana za realne zasługi, a nie wyłącznie za urok osobisty. Stawiając na Władimira Putina, dostojna kapituła doceniła jego „przewidywalność i determinację” w kształtowaniu rosyjskiej polityki.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 20 lipca 2011

Nawet najbardziej zagorzali krytycy byłego kagiebisty muszą przyznać, że jest on w swojej działalności wyjątkowo przewidywalny. Jeśli np. ktoś w Rosji zwraca uwagę na łamanie praw człowieka, to wiadomo, że wkrótce sąsiedzi znajdą go martwego w windzie. Ojciec rosyjskiego narodu potrafi też być niezwykle zdeterminowany. Dla rodaków osiadłych za granicą jest w stanie sprowadzić bałtycką herbatę słodzoną izotopem polonu 210, żeby nie czuli się przesadnie wyobcowani. Nic dziwnego, że wielu ludzi uznaje go za wzór do naśladowania. Krasawice z moskiewskich dyskotek już od dawna śpiewają: „Chcę takiego jak Putin, pełnego sił, żeby nie pił, nie obrażał i nie uciekł”. Teraz dołączyli do nich jurorzy prestiżowej europejskiej nagrody.

Niedawno na polski rynek trafił znakomity film „Car” Pawła Łungina. Sportretowany w nim Iwan Groźny masowo morduje swoich prawdziwych bądź wyimaginowanych oponentów, bo uważa się za Bożego pomazańca, który ma przygotować Rosję na zbliżający się Sąd Ostateczny. W odróżnieniu od niego Putin nie wygląda na proroka. Wprawdzie w poszukiwaniu nowej rosyjskiej idei od lat zacieśnia więzy z Cerkwią, ale prywatnie woli chyba ćwiczyć na siłowni, niż czerpać siłę ducha z prawosławnych śpiewów. Nie brakuje jednak religijnych interpretacji jego politycznej kariery. Główny ideolog Kremla Władisław Surkow twierdzi wprost, że „Putin jest człowiekiem, którego Bóg i los zesłali Rosji, gdy przeżywała trudny okres”.

Jak widać, przewidywalność nie jest wyłącznie cechą świeżo upieczonego laureata Nagrody Kwadrygi. To cecha całej rosyjskiej historii, w której autorytarne rządy odradzają się jak nieśmiertelny łeb Hydry. Zawsze zaczyna się od chaosu w państwie, który musi zostać okiełznany przez jakiegoś świętego lub herosa: cara, sekretarza, prezydenta, premiera. Potem jest już tylko terror uzasadniany wielką ideą, niemieszczący się w granicach Rosji, wylewający się na sąsiednie państwa. Istotę tego mechanizmu najlepiej oddaje posłanie polskiego bohatera, Ryszarda Siwca, który 8 września 1968 r. podczas uroczystości dożynkowych na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie dokonał samospalenia w proteście przeciwko inwazji wojsk komunistycznych na Czechosłowację. Ten nieugięty obrońca wolności pisał o „czerwonym terrorze”: „Promotorem tego zła jest władza opium, władza jako cel sam w sobie, władza totalna, bezgraniczna, bezwzględna, absolutna, nieznosząca żadnej krytyki, nielicząca się z niczym. Dążenie do osiągnięcia takiej władzy wywołało – według nas, chrześcijan – bunt aniołów przeciw Bogu”.

Ktoś powie, że to specyfika komunizmu z jego marksistowską dialektyką i teorią walki klas. Czym jednak jest komunizm? Według Mariana Zdziechowskiego, to religia przedrzeźniająca Kościół Chrystusowy, budująca społeczeństwo we wszystkich dziedzinach życia poddane Antychrystowi. Między religijnymi uniesieniami Iwana Groźnego, ateizmem Stalina i pragmatyzmem Putina istnieje duchowa ciągłość, której widomym znakiem jest dążenie do utrzymania władzy za wszelką cenę, przeradzające się w miarę możliwości w ambicje imperialne.

Poprzez szkołę marksistowską w PRL ten rosyjsko-sowiecki wirus trafił także do Polski. Jego rodzima odmiana, wybujała na gruncie III RP, na szczęście rzadko prowadzi do fizycznej eksterminacji wrogów (casus Marka Rosiaka), nie ma też nic wspólnego z imperializmem. Kształtuje jednak ogólną wizję świata. Osoby nią zarażone we wszelkich relacjach międzyludzkich widzą dążenie do dominacji, wzajemną grę interesów. To przypadek lewicowych intelektualistów, feministek, antyklerykałów, a ostatnio także rządu Donalda Tuska i jego twardego elektoratu. Dlatego tak trudno przekonać miliony polskich obywateli, że nasz głód prawdy, miłość, wiara i patriotyzm są bezinteresowne. Gdzie władza staje się religią, nie ma miejsca na autentyczne wartości. Jest tylko retoryka dorzynania watahy.

piątek, 15 lipca 2011

Mecenas Rogowski na tropie

Ubiegłotygodniowa rozprawa w procesie, który spółka Agora wytoczyła Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, przypominała peerelowski serial „Stawka większa niż życie”. A dokładnie ten odcinek, w którym Hans Kloss wpada na trop Gruppenführera Wolfa.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 13 lipca 2011

Reprezentujący wydawcę „Gazety Wyborczej” mec. Piotr Rogowski odkrył przed publicznością wstrząsający fakt, że pozwany poeta posiada niemieckie korzenie, a jego ojciec nosił złowieszcze nazwisko Szulc. Jaki związek ma to odkrycie z przedmiotem sporu, nie bardzo wiadomo. Prawdopodobnie chodzi o to, by Polacy dostrzegli w Rymkiewiczu potencjalnego wroga, który jest w stanie dzieci im germanić.

Gdyby o narodowości decydowało wyłącznie pochodzenie z dziada pradziada, być może dalibyśmy się złapać na ten haczyk. Sęk w tym, że narodowość to nie przynależność gatunkowa, a my nie jesteśmy małpami. Tylko skończony idiota może uznać za germańca kogoś, kto od lat konsekwentnie uczy nas polskości. I kogo ta polskość przenika do szpiku kości. Powszechnie znane są niemieckie korzenie Kazimierza Wierzyńskiego, żydowskie Stanisława Piaseckiego czy angielskie Zbigniewa Herberta. Tak się składa, że istotę polskiej duszy najprecyzyjniej wyrażali twórcy z pogranicza kultur. Być może dzięki temu, że mieli możliwość porównania polskości z odmienną mentalnością. I potrafili docenić niezwykłość polskiego umiłowania wolności, które wielu biologicznym potomkom Piasta Kołodzieja wydawało się czymś prozaicznym.

Gdy Rymkiewicz mówi o wiecznej Polsce, która jest „przygodą dającą poczucie szczęścia”, nie tylko buduje partykularnego narodowego ducha. Ukazuje też polskość jako niesłychanie atrakcyjną ofertę cywilizacyjną, skierowaną do ludzi poszukujących tożsamości. Polskość to wolność, nad którą nawet śmierć nie ma władzy. To odwaga i niezłomność, wielokrotnie potwierdzona przez historię. To wspólnota pejzażu i bolesnego losu, o której pięknie pisze Wierzyński: „Módlmy się za Polaków męczonych, bo byli z Polski, / Za Żydów rozstrzeliwanych, bo mieli z nami ojczyznę, / [...] Za owoc tej samej ziemi, ludzi tej samej przyrody. / I chleba tego samego, ognia, powietrza i wody”. To wreszcie misja wyznaczona przez Adama Mickiewicza w Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego, a później podjęta przez autorów „Prosto z mostu” i „Sztuki i Narodu”. Misja ducha wolności, zdolnego jednoczyć narody.

Mec. Rogowski musiał przeczuwać, że podjęcie tropu Gruppenführera Szulca nie wystarczy, byśmy przestali ufać Rymkiewiczowi. Na wszelki wypadek wspomniał więc również o młodzieńczym uwikłaniu poety w stalinizm i o jego konformistycznej postawie w późniejszym życiu literackim. Najwyraźniej uwierzył, że Bóg wybacza, Polacy nigdy. I znów się pomylił. Od czasu wydania „Ulicy Mandelsztama” (1983 r.) i spowiedzi w „Hańbie domowej” (1986 r.) Rymkiewicz przestał bowiem być zakładnikiem własnej biografii. Wobec patriotycznej postawy poety w ostatnim dwudziestoleciu jedynie ludzie wyjątkowo małostkowi mogą wytykać mu błędy przeszłości. Gdyby podobną przemianę przeszła Wisława Szymborska czy Zygmunt Bauman, także ich grzechy zostałyby odpuszczone. Niestety, w przypadku większości wychowanych w marksizmie intelektualistów ich dawne uwikłania rzutują na dzisiejszą twórczość i zachowania polityczne. Nie da się polemizować z ich relatywizmem, ignorując jego biograficzne podłoże.

Oskarżony Rymkiewicz powiedział o redaktorach „Gazety Wyborczej”: „Tych redaktorów wychowano tak, że muszą żyć w nienawiści do polskiego krzyża”. Czy miał prawo do takiej opinii? Do niedawna w demokratycznej debacie publicznej mieściły się znacznie ostrzejsze wypowiedzi. Kilka lat temu np. Tadeusz Słobodzianek na łamach „Wyborczej” porównał przedstawicieli Komitetu Obrony Dobrego Imienia Jedwabnego do członków Ku Klux Klanu. Wprawdzie obiekcje zgłosiła Rada Etyki Mediów, ale redakcja natychmiast wyjaśniła, że „nie miał to być tekst grzeczny, przeciwnie, miał być niegrzeczny, nawet oburzający, ponieważ był szczerym zapisem oburzenia”. Przypadek Rymkiewicza dowodzi, że są na tym świecie niegrzeczni i niegrzeczniejsi.

środa, 13 lipca 2011

Bartłomiej Kucharski OCD: Czytając "De profundis" Wojciecha Wencla


Wędruję wraz z Tobą Poeto po grobach bohaterów
i układam hymn pochwalny na ich cześć

Z głębokości własnej ciszy i niemocy śpiewam
o potędze tych co odeszli w glorii chwały

Ich imiona powtarzają głosy ziemi, która stała się
im domem Wyrośli z niej lipą dębem brzozą…

Wciąż młodzi dwudziestokilkuletni wierzący
w Mickiewicza i niepodległość śpią snem
sprawiedliwych

A ja słucham Cię Poeto i uczę się od Ciebie
pokornego słowa: patriotyzm




o. Bartłomiej Kucharski (ur. 1966) – karmelita bosy. Poeta, rekolekcjonista, redaktor dwumiesięcznika „Głos Karmelu”. Opublikował m.in. „Notes grecki i inne wiersze”, „Kobiety Bożego Miłosierdzia”, „Przyjacielska rozmowa”, „Greckie spotkania ze Świętym Pawłem”, „Wędrówka do źródeł nadziei”. Mieszka w Krakowie.

wtorek, 12 lipca 2011

Kompleks klęczenia

W 1993 r. Paweł Hertz pisał na łamach „Debaty”: „Nie widzę żadnej degradacji dla człowieka czytającego Maritaina w tym, że on razem z ludźmi, na wiejskiej drodze czy na ulicy w mieście, uklęknie. Co więcej, przypuszczam, że intelektualista, który dostrzega w tym jakąś degradację, Maritaina nigdy w życiu nie przeczytał albo go nie zrozumiał”.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 6 lipca 2011

Oczywiście, o tym, że Donald Tusk nie czytał Maritaina, było wiadomo już przed konwencją PO w Gdańsku, na której padły słowa: „Nie będziemy klęczeli przed księdzem”. Obecnego szefa rządu można posądzać o różne rzeczy, ale nie o bycie intelektualistą. Nie zmienia to faktu, że wielu spośród tych, którzy twórczość Maritaina poznali na studiach, ma problem z klęczeniem. Nie wiadomo, czy bolą ich stawy, czy spodnie brudzą się do tego stopnia, że później trudno je doprać. Z katedry potrafią uczenie mówić o teologii, ale gdy podczas procesji Bożego Ciała mija ich ksiądz ze wzniesioną monstrancją, stopami zapierają się o krawężnik, a dłońmi chwytają się najbliższej futryny. Byle nie zgiąć kolan.

Powodem takiej postawy jest nie tyle agnostycyzm, ile pogarda dla wspólnoty wiernych, w której salonowi intelektualiści widzą bezwolną masę. Chrześcijaństwo jest dla nich do przyjęcia jako doświadczenie mistyczne lub estetyczne, dzielone z garstką przyjaciół w duszpasterstwie środowisk twórczych. Nie podoba im się jednak jego powszechność. Od swoich salonowych znajomych wielokrotnie słyszałem opinię, że ludzie klęczący w wiejskich kościołach są świetnym materiałem dla totalitarystów, bo życie na kolanach mają we krwi.

Kilka dni temu minęła setna rocznica urodzin Czesława Miłosza, który przez całe życie miał problem nie tylko z klęczeniem, ale i ze wspólnotą narodową. Już w tomie „Trzy zimy” z 1936 r. wyznaczał poecie miejsce ponad śpiącym tłumem, akcentując rozdarcie między wyniosłym pięknem a wrażliwością na ludzkie cierpienie. Gdy w Warszawie szalała wojna, tworzył „poema naiwne” o ziarnku maku, na którym stoi mały dom. Szukał „poezji innej niż bezustanny lament nad przegraną honoru”. Tropił „ziarno obłędu” w środowisku „Sztuki i Narodu”, a fascynował się postacią Tadeusza Krońskiego – cynicznego komunisty, który obiecywał mu w liście: „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji”. Nawet służbę w komunistycznej dyplomacji uzasadniał potrzebą duchowego rozwoju: „Być we właściwym obozie: wyrachowanie, ale wyższego rzędu”. Dopiero w jesieni życia poddał to wszystko autoironicznej refleksji, choć głównie w poezji. W życiu publicznym pozostał ulubionym autorytetem Adama Michnika, skłonnym podpisywać listy otwarte w obronie praw gejów.

Jubileusz noblisty przysłonił dziesiątą rocznicę śmierci innego wybitnego pisarza. Paweł Hertz – jak sam przyznawał – „do roku 1949 świeczkę palił diabłu” w PPR i miesięczniku „Kuźnica”. Podobnie jak Miłosz, był literackim parnasistą. Aż do głębokiego nawrócenia, dzięki któremu duchowej pustce własnego środowiska przeciwstawił mądrość prostych ludzi. W książkach „Patrzę się inaczej” i „Gra tego świata” podważył roszczenia przedstawicieli „samomianującej się elity” do funkcjonowania w roli autorytetów moralnych. Twierdził, że „są tylko dwie siły, z którymi należy się liczyć: Kościół i wieś”, a inteligencja może działać jedynie wtedy, gdy uzna ich prymat. Wbrew politycznej poprawności przekonywał że „naszym obowiązkiem jest być polonocentrycznymi”. Zauroczony polską prowincją, gdzie przetrwała tradycyjna hierarchia wartości, podkreślał: „Patrząc na świat zredagowany [...] przez środki masowego przekazu, oglądamy zwykle te jego obszary, na których rozpad jest już daleko posunięty. Ale to fałszywy obraz rzeczy”.

W jednym z wywiadów Miłosz ironicznie powiedział o Hertzu, że zrobił się z niego „ojciec Polak”. Pytanie, który z pisarzy naprawdę wyzwolił się z alienacji i dostrzegł rzeczy takimi, jakimi są. Hertz pozbył się kompleksu klęczenia, bo zrozumiał, że klęka się przed Bogiem, a nie przed księdzem. Oj, przydałby się dziś taki „ojciec Polak” całej polskiej kulturze. Może przestałaby wreszcie klęczeć na grochu i odzyskała metafizyczną głębię.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Śmierć Lachom



Chłopczyku z językiem przybitym do stołu
niezdarnie próbujący utrzymać się na palcach
(motyw ze świątecznych kartek pocztowych:
dziecko ukradkiem sięga po ciastko)

czy jesteś błędem w systemie przybyszem
z obcej planety a może małym Nazarejczykiem
który w tajemnicy przed wszystkimi zszedł
na ziemię dokończyć swoją mękę?

gdybyś był tylko człowiekiem nie cierpiałbyś bardziej
niż Ten który umarł na krzyżu dla naszego zbawienia

zaprawdę musisz należeć do innego świata
ale co w takim razie robi na twoim czole
ten krwawy wycięty brzytwą

orzeł?







Dziś kolejna rocznica Krwawej Niedzieli - rzezi dokonanej przez nacjonalistów ukraińskich na polskich mieszkańcach Wołynia. Wiersz pochodzi z tomu „De profundis”.

sobota, 9 lipca 2011

Korzeń korzeni. Wywiad dla Portalu Arcana

fot. JAKUB SZYMCZUK / AGENCJA GN



















Portal ARCANA: Pański tomik poezji „De profundis” właśnie otrzymał nominację do Nagrody im. Józefa Mackiewicza. To właściwie laur dla pisarzy wykluczonych, reprezentantów jakby narodu podziemnego. Czuje się Pan poetą wykluczonym?

Wojciech Wencel: Przede wszystkim jest mi bardzo miło, że te wiersze zostały dostrzeżone. Zwłaszcza, że jury składa się z ludzi, których wyjątkowo cenię. Po likwidatorskim tekście Andrzeja Horubały, który ukazał się w „Rzeczpospolitej”, ta nominacja nie była oczywista. A co do mojego wykluczenia z głównego nurtu życia literackiego, jest ono faktem, ale trzeba pamiętać, że ja to wykluczenie wybrałem. Pisząc to, co piszę, i przyznając się do wyklętego systemu wartości, miałem świadomość konsekwencji. Dlatego nie czuję żalu, nie mam pretensji do nikogo. Przeciwnie, jestem dumny, że mogę reprezentować „naród podziemny”, o którym Pan mówi. Kategoria podziemia zawsze była zresztą obecna w mojej twórczości. Żywe chrześcijaństwo jest podziemne i Polska, w wymiarze wiecznym, jest podziemna, łącząca wysiłek wszystkich pokoleń. „Nie ma zbawienia jak tylko przez ziemię” – pisałem w dawnym wierszu. Prawda, piękno, miłość, wiara – wszystko to dojrzewa bardzo powoli, w utajeniu, pod skorupą tego świata. Chrystus to dla mnie „Korzeń korzeni”, z którego wyrastają nasze najlepsze cechy. Bardzo bliska jest mi też świadomość Marii Fieldorf-Czarskiej, córki gen. „Nila”, która do końca życia powtarzała: „Moją ojczyzną jest Polska podziemna”.

Portal ARCANA: Można zauważyć u Pana pewną oszczędność środków, dosadność w ukazywaniu okrucieństwa (np. na Polakach w czasie rzezi wołyńskiej), potrafi Pan zamknąć tragedię narodową w jednym małym wierszu... Czy słusznie możemy tu dostrzec poetykę Zbigniewa Herberta? Jakie jest Pana stosunek do niego?

Wojciech Wencel: Myślę, że te wiersze noszą wyraźne piętno autorskie, choć są również dialogiem z dawnymi poetami. Poetycki esencjonalizm w mówieniu o Polsce to domena Herberta, ale także np. Jana Polkowskiego czy Jarosława Marka Rymkiewicza. Herbert jest dziś oczywiście najważniejszym dla mnie poetą współczesnym, prorokiem naszych czasów, zarówno dzięki poezji, jak i postawie obywatelskiej. Od fascynacji jego twórczością zaczynałem i po latach wracam do punktu wyjścia. A precyzyjne obrazy okrucieństwa są konieczne, żeby odsłonić istotę polskości, czyli kruchość, w której drzemie ogromna moc ducha.

Portal ARCANA: Polityk i wielu Polaków za nim, może dziś pisać, że „polskość to nienormalność”, że to brzemię, „którego nie mają ochoty dźwigać”. Pan zaś pisze: „im bardziej bezsensowny twój zgon się wydaje tym gorętsze składaj dzięki że jesteś Polakiem”. Jakby Pan scharakteryzował ten straszny rozdźwięk między Polakami?

Wojciech Wencel: Sądzę, że ludziom, których interesuje wyłącznie wygoda i bogacenie się, Polska musi się wydawać nienormalna. Byłoby dziwne, gdyby twierdzili inaczej, bo w ich horyzontach mieści się wyłącznie zwierzęca wegetacja. Dla mnie nie są oni narodem, lecz masą. Mają tylko wpisane do paszportu polskie obywatelstwo. Z drugiej strony istnieje bardzo świadomy, kilkumilionowy naród, dla którego polski los nie jest przeklęty, lecz błogosławiony przez swój związek z ofiarą Chrystusa albo po prostu jako szkoła charakterów, machina tłocząca – jak wino – najczystszą wewnętrzną wolność. Ten rozdźwięk jest naturalny i istniał zawsze. W początkach sowieckiej okupacji też były masy w głównym nurcie i patrioci w lasach albo – jak Herbert – na marginesie oficjalnej kultury.

Portal ARCANA: Podobno poezja, jeśli gdzieś się jeszcze trzyma we współczesnej literaturze, to właśnie w Polsce. Akurat w „De profundis” Autor jest kronikarzem tragicznych polskich dziejów. Widzi Pan tę naszą polskość poza romantycznym tragizmem naszych dziejów?

Wojciech Wencel: Jako poetę interesuje mnie polska dusza, która jest romantyczna i głęboko osadzona w historii, ale też w codziennym życiu na prowincji, pejzażu za oknem. „De profundis” to nie jakaś liryka tematyczna, ewenement w mojej twórczości, ale jej konsekwentna część. Polskość i chrześcijańskie życie, miłość, rodzina, natura – to wszystko łączy się w mikrokosmos. Życie generalnie jest takie jak historia Polski – trudne, bolesne, przepełnione wysiłkiem twórczości, ale właśnie dlatego głębokie i dające poczucie spełnienia.

Portal ARCANA: I musimy zadać jeszcze jedno pytanie. O Smoleńsk. W tym wyjątkowym wierszu faktycznie pisanym „w godzinę śmierci” widzi Pan sens tego co się stało. Wielu rodaków wciąż odczuwa ból po stracie z 10 kwietnia. W jaki sposób Polacy mogą doznać katharsis po tym narodowym dramacie?

Wojciech Wencel: Nie chcę mówić za innych, ale przede mną Smoleńsk otworzył groby historii. Ukazał głęboko ludzkie oblicze dawnych bohaterów, ich kruchość, pragnienie miłości, wiarę. Zobaczyłem ich w blasku świecy, pod ziemią, przepełnionych Bożym pokojem. To doświadczenie w jakiejś mierze oczyściło mnie z trywializmów współczesnej kultury, konsumpcji, pożądania natychmiastowych sukcesów. Zrozumiałem, że także dziś można żyć jak oni, powoli tworząc coś trudnego, niepopularnego, szukając nadziei jedynie w tym nikłym blasku świecy. Każdego dnia wystawiać na śmierć swój egoizm, modlić się, przekraczać siebie. Nie zawsze mi to wychodzi, ale to dobra recepta na szczęście.

Rozmawiał: Jakub Maciejewski
Współpraca: Ewa Maciejewska

Rozmowa pierwotnie opublikowana w Portalu Arcana

piątek, 8 lipca 2011

Niech żyje OB-CIACH!

W różnych miastach Polski od wielu miesięcy odbywają się happeningi polegające na ostentacyjnym, publicznym czytaniu gazet uznanych przez tropicieli Ciemnogrodu za obciachowe. Takich jak „Nasz Dziennik” czy „Gazeta Polska”.

Dzięki rozbiciu na dwie sylaby słowo „obciach” zyskuje nowe znaczenie. Staje się synonimem ruchu obywatelskiego, który pragnie przeciąć pętające polskie życie publiczne więzy politycznej poprawności. W kulturze, która wstydzi się przyznawać do Boga, honoru i ojczyzny, groteska pełni funkcję oczyszczającą.

W Łodzi wielbiciele OB-CIACHU spotkają się za tydzień, tj. w sobotę 16 lipca, w samo południe, na Rynku Manufaktury. W programie – jak z uśmiechem, ale i wzruszeniem przeczytałem w internecie – m.in. lektura mojego tomu wierszy „De profundis”.

Serdecznie pozdrawiam uczestników akcji, gratulując wyobraźni, wewnętrznej wolności i poczucia humoru. Niech żyje OB-CIACH!

Zaproszenie na łódzkie spotkanie

czwartek, 7 lipca 2011

Agora kontra Rymkiewicz. Ogłoszenie wyroku 21 lipca

Rozprawa Jarosława Marka Rymkiewicza odbyła się jednak z udziałem publiczności. W sądzie stawiło się ok. 200 osób zainteresowanych procesem poety. Wyrok ma zostać ogłoszony 21 lipca. Poniżej przypominam bardzo ważny tekst mojego przyjaciela Macieja Mazurka (jednego z sygnatariuszy oświadczenia poetów), pierwotnie opublikowany w marcu w serwisie "Teologii Politycznej". [WW]

*   *   *

Maciej Mazurek: Centralizm demokratyczny w nowej odsłonie

Wytoczenie Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi procesu przez „Agorę” jest wydarzeniem ujawniającym intencje i kierunek działań środowiska miłośników wolności i tolerancji. Zakres owej wolności i tolerancji jest jasno określony, co znaczy, że o tym, co jest tolerancją i wolnością, decyduje to środowisko. Taki typ rozumowania to dziedzictwo realnego socjalizmu a nazywa się to demokratycznym centralizmem.

Jak napisał Mirosław Czech w „Gazecie Wyborczej”, w komentarzu do rozpoczynającego się wczoraj procesu przeciwko Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, przedmiotem pozwu nie są opinie poety, lecz nieprawdziwe stwierdzenia, które mają charakter zniesławiający. Rymkiewicz napisał, że środowisko „Gazety Wyborczej” jest duchowym spadkobiercą Komunistycznej Partii Polski, a redaktorzy są tak wychowani, że muszą czuć nienawiść do polskiego krzyża. A to oczywiście stwierdzenie zniesławiające.

Czech pisze swój komentarz w imieniu 400 dziennikarzy. Fobia antyklerykalna, niechęć do wartości narodowych, wysoce moralny, pouczający, kapłański, czy wręcz biskupi ton publicystyki czołowych piór tego kręgu ideowego jest wymysłem podłych ludzi, faszystów którzy nienawidzą, jak śpiewa pewien piosenkarz. Chciałoby się rzec, i to jest wesołe, że każdy z owych 400 dziennikarzy to Pan Jourdain, który nie wie, że mówi prozą. Najprawdopodobniej, i to już jest smutne, nigdy się o tym nie dowie. Bohater Moliere’a miał w sobie pewną dozę dobrodusznej otwartości, którą niszczy w naszych bohaterach nieodwracalnie ideologiczne zacietrzewienie. Siła tego zacietrzewienia, to nic innego jak totalitarny przymus panowania i narzucania swojej woli innym ludziom. Są ich całe dywizje ukształtowane przez totalitaryzm i one nie znoszą konkurencji – tak jak totalitaryzm niszczył wszystko, co stanowiło jego strukturalną konkurencję. Totalitaryzm komunistyczny nie zwalczał Kościoła dlatego, że mu się nie podobały dogmaty kościelne, zwalczał gdyż stanowił konkurencje dla siebie jako innego rodzaju religii władzy. Stąd walka z Kościołem jako instytucją niezależną. .

Czołowy marksista, „wychowawca” wielu pokoleń inteligencji lewicowej, do dzisiaj posiadającej duże wpływy, Adam Schaff mówił, że Kościół to nic innego jak aparat dogmatyczny stworzony do panowania nad masami. Była to cyniczna definicja instytucji, którą postrzega się jedynie jako strukturę panowania. Ale oni, totalitaryści, tak właśnie mają. Wszystko postrzegają przez pryzmat władzy i sposobów powiększania ich obszarów. Cynizm jest wszystkim. Występuje w masce moralizatorstwa. Przywiązanie retoryczne do idei wolności i tolerancji nie przeszkadzało przyjąć Michnikowi zaproszenia na wystawną kolację zorganizowaną przez pułkownika Putina dla wybranych dziennikarzy i redaktorów w jego rezydencji w Soczi, o czym sam pisze w piśmie „Nowaja Polsza” z lutego 2011, poczym jechać na Węgry, by bronić wolności słowa przed, oczywiście, faszystami.

Agora i Adam Michnik, pozywając poetę, bronią tego władztwa nad duszami, które – mam nadzieje – nieodwołalnie się kończy. Kończy się kariera centralizmu demokratycznego, tej totalitarnej kliszy umysłowej, za pomocą której aparat propagandowo-represyjny sprawował kontrolę nad masami, a która w obecnej dobie występuje w postaci terroru poprawności politycznej.

Mam nadzieje, że ten proces sądowy to kolejny dowód na wychodzenie z totalitaryzmu. Po marksistowsku rzecz ujmując, nie można zatrzymać dialektyki procesu dziejowego. A teraz budzą się siły wstecznictwa. A te siły wstecznictwa, to głębsze warstwy ludzkich uposażeń ukształtowanych przez historię. To jest to, co narodowe i co żyje w „podpiwniczeniu duszy”. I racje ma Rymkiewicz kiedy pisze, że mit Adama Michnika jest skończony, bo jego rola w dialektyce procesu dziejowego, demontażu twardego totalitaryzmu (bo był ekonomicznie niewydolny) przy pomocy miękkiego właśnie się kończy. Potworna presja przemocy ideologicznej traci swój impet, także ta uwewnętrzniona w ludziach, co pozwala budzić się narodom do normalnego życia, do wolności, co znaczy próbować budować liberalną demokracje w obrębie państwa narodowego. Ale naiwny byłby ten, kto by sądził, że jest to i będzie proces bezbolesny. Kiedy myślę o samym procesie sądowym, przypominam sobie rozmowę w Pawłem Hertzem, którego miałem zaszczyt i szczęście poznać latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Paweł Hertz, konserwatysta, myśląc o Polscę, porównał życie i trwanie narodów do trawy. Przechodzą burze, gradobicia, susze, wypalanie wszystkiego do gołej ziemi. Te klęski naturalne to oczywiście symbole totalitaryzmów i wojen. Ale gdy przemijały owe klęski, trawa zaczynała się znów zielenić, bo taka jest natura trawy. Choć krucha jest jednocześnie silna. Proces wytoczony Rymkiewiczowi jest widomym znakiem, tego, że ta trwa wschodzi i zaczyna się nieśmiało zielenić. Ale jej byt pozostaje kruchy.

Maciej Mazurek

Relacja z rozprawy w serwisie niezalezna.pl

wtorek, 5 lipca 2011

Jarosław Marek Rymkiewicz ponownie przed sądem

W czwartek 7 lipca o godz. 9.00 w Sądzie Okręgowym w Warszawie rozpocznie się rozprawa w procesie wytoczonym poecie przez spółkę Agora.

Jeśli sąd przychyli się do wniosku pełnomocnika Agory, rozprawa zostanie utajniona i odbędzie się przy drzwiach zamkniętych. Mimo takiej ewentualności poeta zaprasza wszystkich zainteresowanych pod salę 219 (IV Wydział Cywilny, al. Solidarności 127).

Solidarność z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem wyrażają poeci, m.in. Krzysztof Karasek, Leszek Długosz, Marcin Świetlicki, Krzysztof Koehler i Edward Pasewicz. W ogłoszonym w marcu oświadczeniu wspólnie sprzeciwiliśmy się próbie ograniczenia w Polsce wolności słowa. Tekst podpisało 54 autorów z różnych środowisk.

Poeci solidarni z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem. Tekst oświadczenia z pełną listą sygnatariuszy

List otwarty Jarosława Marka Rymkiewicza przed czwartkową rozprawą

Wojciech Wencel: Wieszcz przed sądem („Gość Niedzielny”)
Wojciech Wencel: Poeta – wróg publiczny („Nasz Dziennik”)

poniedziałek, 4 lipca 2011

Patriotyzm pejzażu

Gdy przeglądam oferty biur podróży, zawsze przypomina mi się stary dowcip o grupie menedżerów, która wyruszyła na imprezę integracyjną do Afryki. Podczas rejsu po Nilu statek się zachwiał i wycieczkowicze powpadali do rzeki. Z brzegu natychmiast zaczęły płynąć w ich stronę krokodyle. Widząc to, jeden z tonących mówi do drugiego: – Popatrz, niby taki biedny kraj, a łodzie ratunkowe mają z Lacosty.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 29 czerwca 2011

Sytuacja, jak to w kawale, nieco przerysowana, ale morał wiarygodny. Dla wielu pracowników korporacji, mediów czy agencji reklamowych, ale też dla zwykłych zjadaczy sushi, ikona snobistycznej firmy odzieżowej jest łatwiej rozpoznawalna niż egzemplarz żywego gada. Oddzieleni od świata gipsowymi ściankami biur i blachą samochodów, cudami technologii i wielkomiejskim blichtrem, całkowicie stracili kontakt z naturą. Z kulturą zresztą też, bo przecież nie jeżdżą na urlop do ciepłych krajów, żeby oglądać monastyry. Chcą pomieszkać w luksusowym hotelu, opalić się, nie uszkadzając tatuaży, i wypić jak najwięcej drinków z palemką. W rezerwacie między kortami a plażą nie mają szans odnaleźć się w pejzażu, bo żadnego pejzażu tam nie ma. Jest tylko seryjna fototapeta z piaskiem, wodą i romantycznym zachodem słońca. Po powrocie z urlopu zachowują się podobnie. Nawet przy wyborze mieszkania stawiają na modę, wygodę i funkcjonalność, a jeśli biorą pod uwagę widok z okna, to wyłącznie jako nową fototapetę.

Skrajnie odmienną postawę prezentują wygnańcy z dawnych polskich Kresów. W odróżnieniu od wielkomiejskiej młodzieży można ich nazwać strażnikami pejzażu. We wspomnieniach starannie przechowują obrazy rodzinnego Wołynia czy Wileńszczyzny: konkretny pagórek, sad czy zakręt rzeki. Dlaczego topografia zaginionego świata jest dla nich tak ważna? Najprościej odpowiedzieć, że przez sentyment do młodości, ale to tylko część prawdy. Drugą część dopowiada rumuński historyk religii Mircea Eliade, nauczając, że podstawową potrzebą człowieka religijnego jest ustanowienie w najbliższej okolicy duchowego centrum. Takim punktem sacrum może być kościół parafialny, ale też rodzinny dom albo góra uświęcona ludową tradycją. Im dalej od tego naładowanego energią miejsca, tym mniej rzeczywistości. Teraz łatwiej zrozumieć wygnańców z Kresów. Zdanie: „Ich świat się zawalił” ma znacznie głębszy sens, niż to się powszechnie przyjmuje. Ponieważ znajomy pejzaż był dla nich miniaturą kosmosu, musieli przenieść go w czułej pamięci na nową ziemię. I na podstawie tego wzoru na nowo „stworzyć” dla siebie rzeczywistość. Bez tego aktu trudno byłoby im orientować się w dalszym życiu.

Dla wielu współczesnych Polaków pejzaż jest tylko miłym obrazkiem. Nie mają świadomości, że to spójna struktura poznawcza, w której zapisane są metafizyczne znaki i ludzkie historie, definiujące dobro i zło, szczęście i grozę istnienia. W dwudziestoleciu międzywojennym wspólne doświadczenie tego uniwersum sprawiło, że w polskich miasteczkach pokojowo żyli obok siebie przedstawiciele różnych nacji i wyznań. Ich sąsiedzką dbałość o najbliższą okolicę Józef Mackiewicz nazywał patriotyzmem pejzażu. Dziś warto jednak nieco rozszerzyć zakres tego pojęcia. W czasach, gdy media kreują sztuczne raje, prowincjonalne życie w zgodzie z naturą stało się zbiorowym doświadczeniem polskości. Lokalny patriotyzm urósł do wymiaru narodowego.

Jeżdżąc po Polsce z tomem wierszy „De profundis”, wciąż spotykam autentycznych patriotów, często członków klubów „Gazety Polskiej”. Prawie zawsze są to ludzie pejzażu, głęboko zakorzenieni w swojej ziemi i własnych społecznościach, troszczący się o zabytki, przyrodę, miejsca pamięci, znający lokalną historię i najdrobniejszy szczegół topografii, od ujęcia wody po miejsce ścięcia starego dębu. Niektórzy z nich narzekają na polityczne układy, ale dla mnie każde takie spotkanie jest krzepiące, bo przekonuje, że naszym sprzymierzeńcem w walce o wolną Polskę jest potęga natury. Chcąc całkowicie zniszczyć polskość, architekci nowego wspaniałego świata musieliby nas w komplecie przesiedlić do nierzeczywistych metropolii. A i tak pozostałaby nam pamięć polskiego pejzażu, niezawodny kompas wolności.

niedziela, 3 lipca 2011

Mikrokosmos

Za oknem, w kopertach pejzażu, czekają na nas listy miłosne od Boga.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 26/2011

Gdy byłem dzieckiem, na środku podwórza rosła stara wiśnia. Tuż nad ziemią rozwidlała się na dwa potężne pnie, po których ciągle wspinały się koty. Pewnego dnia przyjechali robotnicy z piłą elektryczną i – kawałek po kawałku – wycięli stare drzewo. Z dnia na dzień na podwórzu zrobiło się całkiem pusto. Kilkanaście lat później do mieszkania na piętrze naszego domu wprowadziła się Maria Wiśniewska, emerytowana nauczycielka, wdowa po Edmundzie, któremu napisałem poetyckie epitafium. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie rosła wiśnia, syn postawił jej altankę. Latem pani Wiśniewska potrafi tam siedzieć godzinami. Koty włażą jej na kolana.

Można powiedzieć, że to zbieg okoliczności, ale czy da się w tak obcesowy sposób wytłumaczyć wszystkie tajemnice pejzażu, w którym żyjemy? Inny przykład. Idąc rano do szkoły, moja żona i dzieci mijają poniemiecki dwór, w którym do końca wojny mieszkał z rodziną Max Roemer, zarządca Matarni. Gdy wchodzą w lipową aleję, zaczynają wspólnie odmawiać „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo” i „Pod Twoją obronę”. Kiedy pytam, dlaczego modlą się zawsze w tym samym miejscu, nie potrafią przekonująco odpowiedzieć. Ale ja wiem, że dokładnie tam, pod lipami, zmarł na zawał serca Otto Roemer, ojciec Maxa. Powiedział mi o tym nasz sąsiad Hubert Wenta, kiedy jeszcze żył: – Stary Roemer umarł, gdy my byliśmy bardzo młodzi. Szedł aleją lipową i nagle się przewrócił. Ale furmani z cegielni nawet po jego śmierci opowiadali, że widzą go czasem, jak jedzie na białym koniu doglądać swojego majątku.

Ile takich historii znają starzy ludzie? Ile takich opowieści przechowujemy w zakamarkach pamięci? Niemal każdy wrażliwy mieszkaniec polskiej prowincji znakomicie orientuje się w topografii swojej wsi lub swojego miasteczka. Nie tylko tej oficjalnej, rozrysowanej na gminnych mapach, ale też tej głębokiej, niematerialnej, ukrytej za obrazami widzialnego świata. Wie, gdzie jest góra, na którą każdej wiosny zlatują się tysiące rozśpiewanych ptaków. Dlaczego właśnie na tę, a nie na inną? Potrafi wskazać, w czyim sadzie zawsze jest cicho i przy którym przydrożnym kamieniu wierzgają konie. Stara się omijać dąb, na którym w ciągu stu lat powiesiło się sześciu samobójców.

Ktoś powie, że to pogańska wizja świata. W sensie historycznym na pewno. Świętość objawiała się ludziom w naturze jeszcze przed nastaniem chrześcijaństwa. Cóż jednak robili chrzczący pogańską Europę misjonarze? Bez sentymentów burzyli drewniane bałwany, ale szanowali miejsca zbliżające do tajemnicy istnienia. Na „świętych górach” stawiali krzyże, w „świętych gajach” zakładali klasztory, egzorcyzmowali zakątki przepełnione metafizyczną grozą. Mieli świadomość, że – jak pisze Mircea Eliade – „za sprawą »naturalnych« aspektów świata człowiek religijny pojmuje to, co »nadnaturalne«”. Starali się więc zbudować kontinuum od pierwotnego odczucia sacrum w naturze do kontemplacji Bożego wcielenia.

Mój przyjaciel i tłumacz moich wierszy Jaroslav Šubrt zdradził mi kiedyś wielki sekret rodzinnej ziemi. Choć na całej czeskiej i morawskiej prowincji pędzona jest śliwowica, ta najlepsza, najbardziej delikatna w smaku, a jednocześnie najmocniejsza, powstaje na terenach górzystych, gdzie sady są kamieniste i nieurodzajne, a ludzie muszą pracować ciężej niż inni, żeby związać koniec z końcem. Ziemia znaczona potem i łzami rodzi najsmaczniejsze śliwki. Życie trudne, pełne wyrzeczeń i bólu, wydaje nieziemskie owoce.

Nie da się do końca pojąć Boga i świata w oderwaniu od ziemi i konkretnych ludzkich czynności. Tym bardziej że pochylenie się nad gruntem opisuje drogę eschatologiczną człowieka, który by być zbawiony, musi najpierw przetoczyć się przez glinę. To, co przyziemne, odsyła do nieskończoności. Mikrokosmos najbliższej okolicy układa się we wzór pozwalający orientować się w życiu. Niestety, większość współczesnych ludzi mieszka w sztucznym świecie mediów, popkultury i technologii. Natura przestała być dla nich księgą, którą można czytać metafizycznie. Dlatego tak trudno im rozróżnić sacrum i profanum, uporządkować kosmos i odnaleźć w nim sens.

Tymczasem za oknem, w kopertach pejzażu, czekają na nas listy miłosne od Boga. Trzeba tylko je otworzyć i przeczytać. Wielokrotnie przekonywałem się o tym, gdy poetyckie obrazy rzeczywistości okazywały się mądrzejsze ode mnie. Kilkanaście lat temu moją żonę i mnie spotkało najboleśniejsze w dotychczasowym życiu doświadczenie: poronienie. Mniej więcej w tym samym czasie zapisałem w wierszu: „bocian zawracał nad dachem kostnicy”. Jeden z czytelników powiedział mi później, że zbudowałem najpiękniejszą metaforę utraty dziecka, jaką można sobie wyobrazić: ptak, który nosi dzieci, kołuje nad domem śmierci. Tyle że ja tego obrazu nie zbudowałem. Zobaczyłem go pewnego popołudnia w Matarni i przeniosłem na papier. Dopiero rozmowa z czytelnikiem uświadomiła mi, jak głęboko ta wizja odnosi się do naszej z żoną historii. Odruchowo spojrzałem na kolejne wersy: „i wszystko działo się po coś – i nawet / w jądrze chaosu nie mieszkał przypadek”. To był klucz do naszej miłości i do naszej wiary.