sobota, 23 lutego 2013

Mój drugi obieg

Mamy sporo dużych mediów, które rzucają światło na bieżącą politykę, ale równie ważne są niewielkie „laboratoria kultury”.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 20 lutego 2013

Przed 10 kwietnia 2010 r. w telewizyjnych programach publicystycznych często można było usłyszeć termin „debata publiczna”. Po tej dacie nawet specjaliści od okrągłych zdań przestali go używać. Większość z nas wycofała się z głównego nurtu w reakcji na eskalację nienawiści i sposób przedstawiania smoleńskiej tragedii. Inni potrzebowali więcej czasu, by pozbyć się złudzeń. Grupowe rozczarowanie przeżyli publicyści „niepokorni”, którzy przez wiele miesięcy próbowali obronić swoje miejsce w mainstreamie. Okazało się, że system III RP potrzebuje wprawdzie koncesjonowanych buntowników, ale nie tak bardzo, by pozwolić im redagować „niepokorne” gazety. Systemowi wystarczą pojedynczy „rozsądni dziennikarze” albo szermierze nowej ewangelizacji, którzy przyjmą zaproszenie do „Loży prasowej” czy programu Tomasza Lisa. Na szczęście jest ich coraz mniej, bo nikt na dłuższą metę nie lubi występować w roli idioty.

Pożegnawszy się z filozofią dialogu, można było zrobić tylko jedno: budować drugi obieg. Czy termin ten w odniesieniu do niezależnych mediów zdał egzamin? Ciągle słyszę, że jest nietrafny, bo kojarzy się z „drugą kategorią”. Mnie bardziej kojarzy się z literaturą podziemną lat „Solidarności” albo – w jeszcze większym stopniu – z niepodległościową kulturą emigracyjną w opozycji do krajowej propagandy. Językowo jest to określenie precyzyjne. Niech martwią się „niepokorni”, krnąbrne dzieci systemu. Drugi obieg jest wobec tego systemu niezależny i samowystarczalny. Mam wrażenie, że jego powszechną akceptację w środowiskach niepodległościowych utrudnia jedynie triumfalizm, bo przecież bliskie nam wartości to po prostu depozyt polskiej inteligencji, który powinien być rdzeniem kultury narodowej. Zgoda, ale co nam z poczucia dumy, skoro dla instytucji państwowych kultura narodowa to happeningi, instalacje i transgresje płciowe, a dla większości Polaków – koncerty Dody Elektrody. Pora wreszcie zdać sobie sprawę z faktu, że czytelne dla nas hasła polskości: „Mickiewicz” czy „Piłsudski” nie działają już jak dźwięk złotego rogu. Projekt kultury, który jest w III RP realizowany, zakłada całkowite zerwanie z polską tradycją. Potrzeba nam pokory, by w drugim obiegu odbudować rdzeń, wokół którego będą mogły wzrastać kolejne pokolenia. Nawet przy radykalnej zmianie polityki kulturalnej państwa potrzeba wielu lat, by ten drugi obieg stał się pierwszym.

Dla „śmiesznej nędzy polskiej”,/ Dla sensu nad klęską/ Wszystkiemu na przekór/ Budować co można,/ Co zbudowane/ To nasze – pisał Kazimierz Wierzyński. Od 2010 r. patrzę na polską kulturę przez soczewkę tego wiersza. Mamy sporo dużych mediów, które rzucają światło na bieżącą politykę, ale równie ważne są niewielkie „laboratoria kultury”. Krakowskie „Arcana” – dwumiesięcznik, wydawnictwo i portal – to instytucja, która z racji tradycji i intelektualnego potencjału wydaje się naturalnym centrum drugiego obiegu. Niedawne zmiany w redakcji wprowadziły nieco zamieszania, ale misja trwa. Zdecydowanie najciekawszym „drugoobiegowym” portalem kulturalnym jest obecnie Hej-kto-Polak.pl. Każde aktualne wydarzenie: książkę, film, felieton, rocznicę, redakcja z dużą erudycją „obudowuje” kontekstem kulturowym i historycznym. Wydawnictwo LTW Marii i Marka Jastrzębskich to z kolei skarbnica kultury emigracyjnej. Na koncie wiele wartościowych reedycji plus kilka świetnych nowości, choćby „Głową w mur” Krzysztofa Wyszkowskiego. Wreszcie „Nowe Państwo”, którego chwalić mi na tych łamach nie wypada. Poprzestanę więc na uwadze, że jeżeli kolega Lisiewicz nie wyda w tym roku książki ze swoimi tekstami o pisarzach emigracyjnych, zrobię to pod własnym nazwiskiem.

Oczywiście, takich „laboratoriów kultury” jest więcej. Wspaniałą pracę wykonują redaktorzy serwisu blogpress.pl, wszechstronnie dokumentując spotkania z twórcami drugiego obiegu, czy emigracyjni twórcy z portalu marszpolonia.com. Na papierze ukazują się znakomite pisma: zielonogórski miesięcznik „Nad Odrą” czy olsztyńska „Debata”. Wbrew pozorom, drugi obieg wcale nie jest jednorodny. To kopalnia różnych niepodległościowych tradycji. Warto poświęcić czas i uwagę, by bliżej poznać własną.

sobota, 16 lutego 2013

Obrona pokory

Człowiek prawdziwie wolny nie definiuje się przez zaprzeczenie.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 13 lutego 2013

Nigdy nie lubiłem słowa „niepokorny”. Do dziś kojarzy mi się ono z odesłanym do kąta dzieckiem, które tupie nóżką, robi groźną minę albo pokazuje język. Nawet głośna niegdyś książka Bohdana Cywińskiego o rodowodach polskiej inteligencji nie zredukowała mojej nieufności. Chodzi o to, że termin „niepokorny” definiuje postawy Polaków z punktu widzenia okupanta. Od określeń typu „polscy bandyci” czy „karły reakcji” różni się tylko tym, że jest bardziej protekcjonalny. Rozumiem, że mogli się nim posługiwać carscy urzędnicy, gestapowcy, enkawudziści albo esbecy. Nie rozumiem tych, którzy uważając się za ludzi wolnych, z dumą powtarzają: – Jesteśmy niepokorni!

Symbolem „postawy wyprostowanej” w PRL jest Zbigniew Herbert. Można o nim mówić w kategoriach wierności, godności czy nawet heroizmu, ale przecież nie da się go nazwać poetą niepokornym. Manifestacja braku pokory jest rozpaczliwym gestem dzieci lub niewolników, którzy paradoksalnie potwierdzają w ten sposób swoją zależność od autorytetu czy systemu władzy. Tymczasem autor „Pana Cogito” miał własny świat wartości, którym po oficersku służył (służba wymaga pokory). Pozwalało mu to patrzeć na komunistyczne robactwo z wysokości, z pogardą lub zimną ironią. Zarządców Polski traktował jak obce ciało. Dzięki poczuciu cywilizacyjnej odrębności nawet na moralnym grzęzawisku udało mu się zachować duchową niepodległość.

Inny przykład: ks. Jerzy Popiełuszko, człowiek głęboko pokorny wobec Boga i prawdy, co doprowadziło go do męczeńskiej śmierci. Można oczywiście dostrzec w nim również niepokornego kaznodzieję, który zderzył się z brutalną machiną historii, ponosząc karę za swój upór. Tyle że jest to perspektywa esbeków. Gdybyśmy się na nią zgodzili, błogosławiony kapłan stałby się jednym z wielu młodzieżowych buntowników, jakąś niedorobioną kopią Jamesa Deana, smutnym dowodem na to, że idealistyczna brawura zawsze kończy się klęską.

A emigracja niepodległościowa po drugiej wojnie światowej? Czy Ignacy Matuszewski albo Kazimierz Wierzyński byli niepokorni? Nic z tych rzeczy. Zaszczepiony sowieckimi bagnetami system kłamstwa nie miał nad nimi żadnej władzy. Nie chcieli go reformować ani nie ustalali z nim warunków powrotu. Wbrew geopolitycznym realiom, pełnym głosem wyrażali „wolę Polski”. Byli niezłomni, ale nie na złość krajowym posługaczom Sowietów, lecz w imię wierności ojczyźnie. Do końca swoich dni pozostali wolni, choć była to wolność tragiczna, okupiona bólem i samotnością.

Oczywiście, PRL miała swoją galerię niepokornych. Niepokorne były bez wątpienia dzieci komunistów, które w okolicach 1968 r. zbuntowały się przeciwko rodzicom. Jak to jednak bywa w rodzinie, z wiekiem spokorniały i w III RP wróciły do form grzecznościowych „mamo, tato”. Niepokorny był Jurek Owsiak, kiedy jako nastolatek wymykał się spod opieki ojca-milicjanta na rockowe koncerty. Niepokorni są gitowcy z kryminału Marka Piwowskiego „Przepraszam, czy tu biją?”, punkowcy z dramatu Jacka Borcucha „Wszystko, co kocham” i złodzieje z prozy Marka Nowakowskiego. Niepokorni byli wreszcie pisarze namaszczeni na niepokornych przez propagandę PRL: kokieteryjny Marek Hłasko, zachlany Rafał Wojaczek i inni „kaskaderzy literatury”.

Wiem, że dla dzisiejszych „niepokornych” takie samookreślenie jest po prostu synonimem nonkonformizmu. Mimo szczerych chęci, nie potrafię im jednak zaufać. Brak pokory nie jest żadną wartością, zwłaszcza jeśli robi się z niego slogan reklamowy. Tam, gdzie nie ma trwałego, duchowego fundamentu, zwycięża relatywizm. Poddani smoka, którzy porzucili go z hukiem, będą wracać do niego po cichu. Zapytani o powód, odpowiedzą, że zapomnieli o wczorajszej przysiędze albo że prowadzą ze smokiem oszukańczą grę w trzy kubki. Smocza jama jest bowiem ich naturalnym środowiskiem. Na zewnątrz trudno im złapać oddech.

Człowiek prawdziwie wolny nie definiuje się przez zaprzeczenie. Wie, że jego życiowe wybory nie podobają się smokowi, ale nie ma czasu o tym myśleć. Jego punktem odniesienia jest absolut: Bóg, prawda, miłość ojczyzny. Drugi obieg budują pokorni, którzy jedynie funkcjonariuszom systemu wydają się buntownikami.

piątek, 15 lutego 2013

List do młodego poety

Najlepszą nauczycielką poezji jest samotność.


Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 7/2013

Mój drogi!

Przyjmijmy, że masz lat siedemnaście, góra dwadzieścia. Mieszkasz w miasteczku z jednym kinem albo w metropolii. Spotykasz się z jakąś miłą dziewczyną albo i nie spotykasz, uważasz się za idealistę lub realistę, chodzisz do kościoła albo i nie chodzisz. W każdym razie siedzisz teraz nad klawiaturą, próbując wprowadzić w obieg literacki swoje pierwsze utwory. Ćwierć wieku temu byłem w podobnej sytuacji, tyle że wtedy wiersze przepisywało się na maszynie i wysyłało tradycyjną pocztą. Do czasopism, krytyków i starszych poetów. Pamiętam dzień, w którym udało mi się zdobyć adres Zbigniewa Herberta. Do dziś czekam na odpowiedź.



Jeśli kiedykolwiek przysłałeś mi swoje wiersze do oceny, z pewnością masz mnie za bufona i okrutnika. Poniekąd słusznie, bo choć żaden ze mnie Herbert, na e-maile od młodych poetów odpowiadam rzadko... sporadycznie... właściwie nigdy. Wcale nie oznacza to jednak, że źle Ci życzę. Możesz mi wierzyć lub nie, ale od wielu lat czekam na moment, kiedy czytając Twój nowy wiersz, krzyknę: – Genialne! Literatura polska ma przyszłość! Pora umierać!

Tyle że najczęściej... z reguły... zawsze przysyłasz mi utwory, na podstawie których trudno wydać wyrok. Niektóre są tak naiwne, że jedyną odpowiedzią na nie mogłoby być zdanie typu: „Pańskie wiersze świadczą o dużej wrażliwości”. Tego rodzaju unik, powszechnie stosowany przez kolegów-poetów, wydaje mi się jednak zagraniem nie fair, kurtuazyjnym gestem, który ma sprawić, by autor młodzieńczych wierszy zachował nas w życzliwej pamięci. Osobiście wolę wyjść na aroganta niż mydlić Ci oczy banałami.



Regularnie przysyłasz mi również teksty z cyklu „słów cięcie gięcie”. Widać, że stawanie na czubku języka, sprawia Ci dużą frajdę. Gdy obserwuję te akrobacje, czasem się uśmiecham, jednak częściej zakrywam dłońmi oczy, przeczuwając, że zaraz spadniesz i się potłuczesz. Niestety, przeczucie rzadko mnie zawodzi. Bywają to teksty inteligentne, ale nie ma w nich za grosz poezji. Są zimne, oderwane od rzeczywistości, efekciarskie. Mam wrażenie, że wysyłając mi je, pomyliłeś adres. Spróbuj na www.biuroliterackie.pl.



Lepiej już, gdy poddajesz się dawnym rytmom i melodiom. „Sam fakt bowiem – pisał kiedyś Jan Lechoń – że debiutujący poeta zaczyna od naśladownictwa, nie tylko nie jest czymś dziwnym albo zdrożnym, ale jeżeli naśladownictwo jest udane, dowodzi to nieraz właśnie talentu, właśnie wielkiej wrażliwości, właśnie zapowiada piękną zdrową przyszłość”. Czy jednak do mnie należy uświadamianie Ci tego faktu? Jeśli masz powołanie, prędzej czy później rozpoznasz wśród obcych głosów swój własny. Moje dobre rady ani tego nie przyspieszą, ani nie opóźnią.



Czasem dostaję od Ciebie wiersze, w których widać przebłyski prywatnego kosmosu. Z wersu do wersu spada gwiazda dzieciństwa, nad lokalnym pejzażem wschodzi czerwone słońce. Tym bardziej trudno mi w te teksty ingerować. Poezja jest przestrzenią wolności i nikt za Ciebie nie wyznaczy ścieżek rozwoju, nie poukłada przy nich kamieni. Mogę Ci jedynie radzić, żebyś trzymał się tego pierwotnego doświadczenia, swojskiego krajobrazu, tajemnicy. Pisanie wierszy trzeba zacząć od zbudowania domu. Jeśli odwrócisz się od własnej historii, tracąc integralność osoby i słowa, zostaniesz najwyżej akrobatą języka. Wielkie miasta pełne są takich akrobatów, a jednak rozpaczliwie łakną świeżej krwi. Ściągnięci do metropolii artyści, których naprawdę się pamięta, pochodzą z Bałkanów, Estonii, Afryki. Siłą, która przyciąga odbiorców, jest zakorzenienie w prywatnym micie, a nie blichtr nowoczesności czy polityczna poprawność.



Nie ufaj związkom twórczym, organizatorom slamów, warsztatów i festiwali, zapalonym dyskutantom z portali literackich. Ich jedynym celem jest to, żebyś przestał być poetą. Traktują oni poezję jako rekreacyjne hobby. Będą chcieli za wszelką cenę sprowadzić Cię na ziemię i utopić w towarzyskim maglu. Ale poezja to nie lekcja tenisa, lecz niebezpieczny żywioł, w którym człowiek staje naprzeciw Boga. Jej najlepszą nauczycielką jest samotność.



Większość tych intuicji przyszła mi do głowy po lekturze genialnych wierszy Tadeusza Sułkowskiego, emigracyjnego poety, który przez 15 lat po wojnie powstrzymywał się od ponownego debiutu książkowego (w 1933 r. wydał tom „Listy do dnia”), bo stale cyzelował swoje utwory. I nigdy nie był dość zadowolony z efektu, co wpędzało w rozpacz jego przyjaciół i potencjalnych wydawców. Gdy inni wybitni twórcy, jak choćby Kazimierz Wierzyński, opisywali w swoich wierszach kolejne zakątki świata, on pozostał zachwyconym dzieckiem w kosmosie rodzinnych Skierniewic. „Jaskółki, panienki opalone,/ Dzień dobry w niebie ogromnym” – wołał w jednym z wierszy. Dopiero po śmierci Sułkowskiego w 1960 r. londyńska Oficyna Poetów i Malarzy ogłosiła dwa jego tomiki: „Tarcza” i „Dom złoty”. Czy ten doszczętnie zapomniany dziś autor przegrał jako poeta? A może przeciwnie: odniósł prawdziwe zwycięstwo, jakiego my, niewolnicy ideologii sukcesu, nie potrafimy sobie nawet uświadomić?



Poezja cierpliwa jest, łaskawa jest. Poezja nie zazdrości, nie szuka poklasku... Te słowa dedykuję Ci, młody poeto, w nadziei, że znajdziesz dość łaski i odwagi, by im sprostać.

sobota, 9 lutego 2013

Komsomolcy śmiechu

Bezmyślny rechot to kwintesencja postmodernistycznej neobolszewii.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 6 lutego 2013

Od kilku lat podczas występów kabaretowych w Polsce rozbrzmiewa jeden wielki rechot z prywatnych i zbiorowych tragedii, z niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo, z seplenienia, jąkania, ślepoty, alkoholizmu, impotencji. Im więcej przy tym prostackich odzywek i obscenicznych gestów, tym lepiej. Niekwestionowanym mistrzem gatunku jest wrocławski kabaret Neo-Nówka, szydzący zarówno z ludzi chorych, jak i z religii, „moherów” czy polityków Prawa i Sprawiedliwości. Radosny nihilizm, który na początku III RP kojarzył się głównie z tygodnikiem „NIE”, razem z sygnałem telewizyjnym zbłądził pod strzechy.

Wyznawcy tej estetyki nie oszczędzili nawet największego dramatu w historii powojennej Polski. Niedługo po 10 kwietnia 2010 r. – jak to określił prof. Andrzej Nowak – tragedia stała się komedią. Ktoś nagrał piosenkę „Po trupach do celu”. Ktoś inny rechotał z reklamy piwa Zimny Lech i drwił z ludzi modlących się pod Krzyżem Pamięci. Jeszcze ktoś inny mówił o „smoleńskiej grypie”. Smoleńsk przedstawiano jako partyjną grę, spiralę pomyłek, idiotyzm, absurd. Jako spektakl, w którym wszystkie postaci, włącznie z załogą i pasażerami tupolewa, są groteskowe.

Bezmyślny rechot to kwintesencja postmodernistycznej neobolszewii. Już przed II wojną światową Mikołaj Bierdiajew twierdził, że komunizm przedrzeźnia Kościół Chrystusowy i stwarza społeczność bezwzględnie i we wszystkich dziedzinach poddaną antychrystowi. A Marian Zdziechowski nazywał bolszewizm „antyreligią spychającą ludzi z wyżyn człowieczeństwa w otchłań znikczemnienia”. Dokładnie taką samą funkcję pełni w dzisiejszym świecie religia śmiechu. W III RP jej patriarchą jest Jerzy Urban, jej biskupami są Janusz Palikot i Kuba Wojewódzki, jej kapłanami – setki lewackich „intelektualistów” i celebrytów, jej nabożeństwami – kolejne wydania „Szkła kontaktowego”. Ale ten radosny nihilizm nie ogranicza się do Polski. Ma swoją międzynarodówkę, której celem – wzorem bolszewizmu – jest całkowite wytrzebienie głosu Boga z duszy człowieka, powstrzymanie naszego naturalnego „pędu ku górze”, zniszczenie potrzeby prawdy, metafizyki, piękna i bezinteresowności. Aktualnie Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji rozpatruje wniosek o rejestrację w III RP nowego związku wyznaniowego – Kościoła Latającego Potwora Spaghetti. Ostateczna decyzja ma zapaść do połowy marca. Jeśli bolszewizm papugował religijną strukturę w utajeniu, to radosny nihilizm czyni to otwarcie, prawem szyderstwa.

Humor bywa doskonałym narzędziem wolności. Jeśli nie ucieka od rzeczywistości, jest w stanie przezwyciężyć tragiczny los, górować nad nim, dając człowiekowi oparcie. Skazany przez Sowietów na karę śmierci za nielewomyślną sztukę o Leninie Wacław Grubiński potrafił uczynić z ironii ocalający pancerz, czego świadectwem jest wspaniały tom zsyłkowych wspomnień „Między młotem a sierpem”. Humor nie kłóci się też z prawdą objawioną, co w swoich błyskotliwych apologiach chrześcijaństwa udowodnił Gilbert Keith Chesterton. Wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti nie znają jednak tych odmian humoru. Są niewolnikami dogmatycznego rechotu, szamanami dowcipu wierzącymi w swoją wszechmoc. Jak ulał pasuje do nich diagnoza Tymona Terleckiego: „To są muzułmanie świata duchowego, islam wojujący przeciw wszystkiemu, co islamem nie jest. La illah el Allah, Mohammed rasul Allah – dowcip jest absolutem, a ja jestem dowcipny. (...) Nie lubią czytać (innych), nie lubią słuchać (innych). Nigdy z reguły niczego nie cenią. Jeśli w ogóle – contre coeur – uznają potrzebę istnienia świata i ludzi, to tylko jako rezonatora odbrzmiewającego ich twórczej inwencji. Poza tym świat mógłby nie istnieć”.

Napisany w 1946 r. tekst Terleckiego „Napaść na ludzi dowcipnych” można dziś uznać za profetyczny. W londyńskich „Wiadomościach”, gdzie został opublikowany, z autorem próbował polemizować Marian Hemar. Niepotrzebnie, bo akurat jego humor był manifestacją wolności. Znakomity satyryk, jak nikt inny, umiał dawać polskim emigrantom pocieszenie. A kiedy pisał o Katyniu czy gruzach Warszawy, nie bał się patosu. Wiedział, że są wydarzenia, na które można odpowiedzieć wyłącznie podniosłą pieśnią lub milczeniem. Dla tych komsomolców śmiechu, którzy czytają cokolwiek prócz własnych blogów, Hemar z pewnością jest wrogiem klasowym. Jak my wszyscy.

sobota, 2 lutego 2013

Wieczne rozczarowanie

Po drobiazgowym śledztwie dziennikarskim w sprawie katastrofy smoleńskiej reporterom National Geographic udało się ustalić ponad wszelką wątpliwość, że „jak walnęło, to się urwało”.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 30 stycznia 2013

Z fabularyzowanego dokumentu, który swoją „światową premierę” miał w ostatnią niedzielę, dowiedzieliśmy się ponadto, iż brzoza była pancerna, w kokpicie odbywał się zjazd nieproszonych gości, a pierwszy pilot zdecydował się lądować z obawy przed utratą pracy. W roli niezbitych dowodów wystąpili aktorzy. Jako scenariusz posłużył raport MAK przełożony na język teatru przez tzw. komisję Millera. W narratora wcielił się publicysta „Gazety Wyborczej”. Jednym zdaniem, zachodni profesjonalizm w podręcznikowym wydaniu! Światli licealiści nie muszą już zarzucać swoim wrogom klasowym wiary w „teorie spiskowe”. Dostali do dyspozycji argument z najwyższej półki: – Albo wierzysz Macierewiczowi, albo National Geographic!

Ktoś powie, że cykl „Katastrofa w przestworzach” nie jest miarodajny. I będzie żałował, że dokumentu o smoleńskiej tragedii nie wyprodukowała stacja BBC, bo tam obowiązują „najwyższe standardy”, a poziom obiektywizmu zapiera dech w piersiach. Cóż, mam zupełnie inne zdanie. Jestem pewny, że każda duża telewizja zachodnia, która podjęłaby temat, wypuściłaby na rynek film bliźniaczo podobny do produkcji National Geographic. Z bólu i bezradności płyną gorzkie słowa: „To wina rządu, że świat wierzy w wersję Rosjan”. Faktycznie, rząd Tuska zrobił wszystko, by utrwalić rosyjski scenariusz. Jednak prawda jest bardziej brutalna: świat wierzy w wersję Rosjan, ponieważ chce w nią wierzyć. W równym stopniu dotyczy to zachodnich mediów i polityków.

Naiwna jest polska wiara, że dyplomacja demokratycznych potęg respektuje jakiś moralny porządek. Pełne dobrej woli, ale w gruncie rzeczy śmieszne było niedawne zbieranie podpisów pod petycją do administracji Baracka Obamy. – Jeśli się zmobilizujemy, będą musieli na to pismo odpowiedzieć! Efekt? Odpowiedzieli. Wklejając linki do raportu MAK i komisji Millera. Czy mogło być inaczej? Od kwietnia 2010 r. niektórzy z nas starają się rozbudzić powszechną nadzieję: – Amerykanie wiedzą, co naprawdę zdarzyło się w Smoleńsku. I jutro albo pojutrze ujawnią prawdę, a świat wymierzy sprawiedliwość. W jednym zgoda: oczywiście, że Amerykanie wiedzą. Ale nie powiedzą. Milczeć będą też Anglicy i Francuzi. Tradycja zobowiązuje.

Mam wrażenie, że wielu Polaków nie zdaje sobie sprawy z tego, czym w istocie była zdrada aliantów w Teheranie i Jałcie. Z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc staliśmy się trądem na obmytym z wojennego kurzu cielsku tzw. „wolnego świata”. Zanim rządowi emigracyjnemu ostatecznie cofnięto uznanie, cenzurowano i zamykano gazety, a zachodni dyplomaci i publicyści bez żenady pisali o polskiej „megalomanii”, która przeszkadza w relacjach z Rosją. Stosunek do naszych żołnierzy na ulicach europejskich miast zmienił się o 180 stopni. A przede wszystkim z zimną krwią wydano na śmierć najwierniejszych sojuszników, przywódców polskiego i jugosłowiańskiego (gen. Draža Mihajlović) podziemia niepodległościowego. W wierszu opublikowanym w maju 1946 r. Stanisław Baliński pisał o poległych bohaterach: „Wierzyli bowiem, że giną/Za wolność swoją i innych./(...) – Grzeszyli/(...) Wieczne rozczarowanie/Racz im dać, Panie...”.

Po tym przełomie „cywilizowany świat” przestał być mitycznym stróżem człowieczeństwa, arbitrem moralności, gwarantem dotrzymywania sojuszy i świadkiem „zbrodni nad zbrodniami”. Niewiele łączy go z duchem prawdy i wolności. Jest zwyrodnialcem, który nigdy otwarcie nie postawił kwestii odpowiedzialności za swoją zdradę. Oczywiście, w epoce zimnej wojny amerykańskie interesy były zbieżne z polską myślą niepodległościową. Istniało też kilku zachodnich prezydentów, którzy potrafili pięknie mówić o Polsce. Ale to akurat umiemy robić sami, romantyczniej i wiarygodniej. Kataklizmem byłoby dla nas wyrzeczenie się wspólnotowego powołania. Musimy jednak pamiętać, że ceną za idealizm jest samotność. Lepiej pozbyć się złudzeń już tu, na Ziemi, i nie wymagać honoru od tych, którzy dawno się go pozbyli. Wieczne rozczarowanie racz nam dać, Panie, żebyśmy nie szukali wybawiciela wśród możnych tego świata. Ty jesteś naszym przyjacielem i zbawcą. Nie mamy innego.