piątek, 31 sierpnia 2012

Wszechświat z orzecha kaukaskiego

Nie wstydźmy się domowych bibliotek.
 
 
Człowiek duchowy przez całe życie buduje wokół siebie miniaturę kosmosu. Robi to w różnych wymiarach: poszukując Boga, zakładając rodzinę, urządzając dom, uprawiając ziemię, zapuszczając korzenie w bliższym lub dalszym krajobrazie, studiując historię, filozofię czy literaturę. Jedną z najbardziej precyzyjnych map, które pozwalają nam orientować się w życiu, jest biblioteka wypełniona starannie dobranymi książkami. Takimi, które nie tylko poszerzają wiedzę czy rozwijają wyobraźnię, ale i tętnią życiem przeszłych pokoleń, przywracają sens biografiom wyklętym przez system kłamstwa, napędzają nasze serca, myśli i sumienia.
 
W kulturze cyfrowej konsekwentne kompletowanie księgozbioru wydaje się przeżytkiem. Biblioteka jako konkretna przestrzeń, niezbędna część domu, rodzinna instytucja, uchodzi za dziewiętnastowieczny relikt. – Jeśli potrzebuję jakiegoś tekstu, znajduję go w internecie – chwalą się młodzi humaniści. – Wystarczy mi to, co pamiętam ze studiów – dodają starsi. W ich nowoczesnych mieszkaniach walają się przypadkowe tytuły. Jedna dobra książka tonie wśród sezonowych powieści, komercyjnych katalogów i codziennych gazet. Nikt dziś nie ma przecież czasu na czytanie, a co dopiero na porządkowanie „papierów”. Tyle że porządkowanie książek jest zarazem ustalaniem hierarchii wartości. Odbywa się jednocześnie wśród regałów i w głowie.
 
Moja biblioteka powstała w latach 30. ubiegłego wieku. Wykonano ją z orzecha kaukaskiego, dwoje bocznych drzwi obłożono fornirem, w środkowe ramy wstawiono grubą szybę. Po niedawnej renowacji mebel połyskuje jak wszechświat w czwartym dniu stworzenia. Byłby jednak martwy, gdyby wewnątrz nie mieszkały istoty żywe. Na szczęście akt stworzenia dokonał się w całości. Moje książki żyją: przenoszą się z piętra na piętro, układają się w nowe konfiguracje, odsłaniając ukryte, niekiedy zaskakujące sensy. Przekładanie ich z półki na półkę przypomina pisanie rymowanego wiersza. Czasem jedna świeżo zakupiona pozycja, jak jedno słowo, zmienia wydźwięk całości. Wiem, że młodzi poeci gardzą rymami. Ich wiersze są podobne do wystroju ich mieszkań: na półce wersu sterczą pojedyncze woluminy. Są kartkowane, rozbierane na sylaby, ale z braku oparcia przewracają się. Dla mnie wiersz wciąż jest kompozycją muzyczną, podobnie jak biblioteka.
 
Zgrzyt kluczyka i grzbiety wystawione w witrynie stają się bliskie na wyciągnięcie ręki. Dwie najwyższe półki: XIX wiek. Wspomnienia z Sybiru, albumy malarstwa, Mochnacki, Mickiewicz, Słowacki, „Maria” Malczewskiego, Goszczyński, Norwid, Krasiński, Gaszyński, Ujejski, Gosławski, Pol, Zaleski, Garczyński, Siemieński, Romanowski, Anczyc, proza Michała Czajkowskiego, który w 1850 r. przechrzcił się na Sadyka Paszę. Nie ma Konopnickiej, Asnyka i Lenartowicza – przesłodzeni i nieco naiwni, kurzą się na regale w kącie obok kanonu przedromantycznego. Regał ten pełni funkcję czyśćca także dla prozy światowej, pism religijnych, filozoficznych i współczesnej poezji moich przyjaciół. To całkiem dobre miejsce, zważywszy, że istnieją strefy jeszcze odleglejsze od centrum: komoda pod telewizorem i szafa w korytarzu.
 
Ale wróćmy do wszechświata, który kojarzy mi się ze skałą Kaukazu i mękami przykutego do niej Prometeusza. Coś jest na rzeczy, bo wszystkie biografie moich ulubionych autorów znaczone są cierpieniem. Pod piętrami romantyzmu przechowuję prywatną historię poezji XX w., inną od tej oficjalnej: Leśmian, Czechowicz, Piętak, Iwaniuk, Trzebiński, Gajcy, Baczyński, Lechoń, Baliński, Łobodowski, Obertyńska, Wierzyński, Herbert, Rymkiewicz (łącznie z esejami ponad 20 pozycji), Polkowski, Liebert, Iłłakowiczówna, Twardowski, Bąk, Wojtyła, Reynek, Zahradníček, Miłosz. Dwaj katoliccy poeci z Wyżyny Czesko-Morawskiej mają za zadanie egzorcyzmować błąkającego się „po obrzeżach herezji” autora „Trzech zim”. Robią to bez inkwizytorskiego zapału, jak to Czesi, ale skutecznie. Niżej sporo książek o powstaniu styczniowym, XX-wieczna literatura łagrowa, działy poświęcone Kresom i zbrodni katyńskiej. Na parterze proza: Sienkiewicz, Prus, Orzeszkowa, Reymont, Żeromski, Dąbrowska, Mackiewicz, Goetel, Bobkowski, Wańkowicz, Czarnyszewicz, Małaczewski. I samotny jak palec dramaturg Wyspiański.
 
Nie mniej ważne książki ukryte są za fornirowanymi drzwiami. Romantyczne monografie, rozbudowany dział historii, Chesterton, Maritain, Bierdiajew, Zdziechowski, niepodległościowa publicystyka od „Prosto z mostu” po Jacka Trznadla, wydania emigracyjne, czeskojęzyczne, trochę krytyki literackiej stanowią dopełnienie arcydzieł umieszczonych w witrynie. Pamiątką młodzieńczych fascynacji pozostaje poezja obca z Rilkem i Eliotem w rolach głównych. Biblia, użytkowana przez całą rodzinę, zajmuje osobne miejsce w pokoju stołowym.
 
Masa jest tych książek i nie sposób o wszystkich wspomnieć. Do większości z nich wracam, by odnowić w sobie ducha polskości. „Zaprawdę z rozbitej nawy narodowej na jednej łodzi języka naszego możemy się ratować” – pisał mesjanista Karol Libelt. I dodawał, że dzieła „uprawiaczy i kształcicieli języka narodowego” powinny być im wkładane do trumny z napisem „pro patria”. Święta racja. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy je w tych trumnach pożegnać na zawsze. Nie wstydźmy się domowych bibliotek, cokolwiek myślą o nich ludzie wyobcowani.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Ślepcy nad przepaścią

Przeciwstawienie „konserwatywnej” Rosji „barbarzyńskiemu” Zachodowi to czysta propaganda, „nowa rosyjska idea” wymyślona na Kremlu po okresie panowania oligarchów.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 22 sierpnia 2012

Dwie minuty zajęło abp. Józefowi Michalikowi podpisanie dokumentu, który ma się przyczynić do tego, by „każdy Polak w każdym Rosjaninie i każdy Rosjanin w każdym Polaku widział przyjaciela i brata”. Piękny wynik, zważywszy, że w ciągu ostatnich dwustu lat wszystkie próby zawiązania cywilizacyjnej wspólnoty z udziałem Moskali obumierały w zalążku. Nad wprowadzeniem w życie idei polsko-rosyjskiego braterstwa przez dziesięciolecia bezskutecznie pracowali towiańczycy, panslawiści, a ostatnio emerytowani celebryci. Najwięcej determinacji wykazali komuniści, tworząc w 1944 r. Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Jednak ta nachalna propaganda wzbudziła wśród Polaków raczej śmiech niż zainteresowanie.

Tym razem sprawa nie jest oczywista, bo hierarchowie naszego Kościoła odwołali się do samego Chrystusa. Napisany wspólnie z przedstawicielami moskiewskiej Cerkwi tekst bardzo przypomina list wystosowany w 1844 r. do Mikołaja I przez Andrzeja Towiańskiego. Guru Koła Sprawy Bożej twierdził w tej epistole, że zachowująca pierwotną „prostotę duszy” Rosja ma do odegrania przywódczą rolę w rodzinie narodów słowiańskich, które z uwagi na szczególną wrażliwość religijną otworzą „nową epokę chrześcijańską”. Nie omieszkał też dodać, że choć poddanych cara dzieli pamięć krzywd nawzajem wyrządzonych, to „nie do braci należy sądzić braci”.

Podobne wnioski odnalazłem w weekend na blogu Tomka Terlikowskiego, którego twarz wcześniej mignęła mi na ekranie telewizora (nawiasem mówiąc, nie sądziłem, że ktokolwiek ze „strefy wolnego słowa” jest jeszcze w stanie przyjąć zaproszenie do TVN24): „Gdy toczy się wojna o życie, o rodzinę, o małżeństwo, nie lustruje się sprzymierzeńców, nie analizuje się ich przeszłości, nie krytykuje się wspólnoty, z której pochodzą, ale razem broni się tego, co najważniejsze”. No właśnie: co jest najważniejsze? Czy polską podmiotowość można przehandlować za iluzję wpływu na europejską antykulturę? Bo przecież przeciwstawienie „konserwatywnej” Rosji „barbarzyńskiemu” Zachodowi to czysta propaganda, „nowa rosyjska idea” wymyślona na Kremlu po okresie panowania oligarchów. Libertynizm i alkoholizm sieją w dzisiejszej Rosji dużo większe spustoszenie niż np. w „tęczowej” Holandii, a moralizmy prawosławnych kaznodziei mają jeszcze mniejszy wpływ na wiernych niż orędzia polskich biskupów. Trzeba być człowiekiem zupełnie oderwanym od rzeczywistości, by wierzyć, że wspólne wystąpienia abp. Michalika z patriarchą Cyrylem zatrzymają postępy cywilizacji śmierci. Pewne jest natomiast, że sojusz kościelno-cerkiewny to kolejny etap ograniczania suwerenności państwa polskiego. Władimir Putin od lat używa Cerkwi moskiewskiej do realizowania swoich imperialnych interesów na Białorusi czy Ukrainie. Fakt, że polski Kościół, który dotąd stał na straży naszej wolności, dał się nabrać na tak prostacką zagrywkę, jest wyjątkowo bolesny.

Niedługo po Smoleńsku przeczytałem wyznanie jakiegoś gorliwego chrześcijanina, że gdyby Putin przejął władzę w Polsce i wprowadził całkowity zakaz aborcji, należałoby się cieszyć z jego panowania. Bo ocaliłoby to „miliony istnień ludzkich”. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że rozbudzanie tej odbierającej rozum egzaltacji jest dziełem rosyjskich agentów wpływu. Owszem, i ja uważam, że Polska ma do spełnienia chrześcijańską misję w Europie. Ale oderwanie od niepodległościowej tradycji i gorączkowe szukanie sprzymierzeńców wśród Moskali jest jak okrzyk ślepca nad przepaścią: „W drogę!”. Żeby mieć jakikolwiek wpływ na mieszkańców Niniwy, czyli Unii Europejskiej, trzeba odbudować narodową kulturę i silne państwo, jak zrobili to Węgrzy, a później wrócić do twardej polityki, jaką uprawiał ś.p. Lech Kaczyński.

Czy nie żal mi szansy na ogólnonarodowe pojednanie polsko-rosyjskie? Najpierw Rosjanie muszą własnoręcznie odciąć jedną z głów swojemu orłowi, tę kremlowską. Jest to bowiem głowa demona, z którą żadnego dialogu być nie może. Dopóki nie dokonają tej trudnej sztuki i nie staną się narodem, będą zbieraniną niewolników. Można im współczuć i dedykować modlitwy, można ich aktywnie wspierać w walce z demonem, ale tych, którzy się go boją, należy omijać z daleka. Ich strach cuchnie gorzej niż samogon. I, niestety, bywa zaraźliwy. 

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Z dymem pożarów

Parlament III RP ustanowił rok 2013 Rokiem Pamięci o Powstaniu Styczniowym. Ale 150. rocznica wydarzeń, które zapoczątkowały ostatni w XIX w. polski zryw niepodległościowy, już trwa. W latach 1860-1862 na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie odbywały się manifestacje patriotyczne, pod wieloma względami podobne do tych dzisiejszych, posmoleńskich.


Ponad dwa lata minęły od dnia, kiedy pod Smoleńskiem rozegrała się jedna z największych tragedii w dziejach Polski. W wyniku dwu tajemniczych eksplozji na pokładzie rządowego samolotu zginęło 96 przedstawicieli politycznych elit z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele. Wszyscy lecieli złożyć hołd polskim oficerom zamordowanym przez Sowietów w Katyniu. Od 10 kwietnia 2010 r. Polacy co miesiąc gromadzą się w warszawskiej Bazylice Archikatedralnej pw. Męczeństwa św. Jana Chrzciciela, by modlić się w intencji ofiar katastrofy i przywrócenia państwu podmiotowości, a po mszy św. wspólnie przechodzą pod Pałac Prezydencki.

Każdy, kto choć raz wziął udział w tych uroczystościach, z pewnością odnajdzie ślad swoich wrażeń w opisie: „Tłum potężniał coraz więcej, wrzawa rosła, a wśród niej odzywały się tu i owdzie pieśni pobożne i patriotyczne, nadające dziwny jakiś nastrój religijno-mistyczny całemu ruchowi”. Opis ten jednak nie pochodzi ze współczesnych portali internetowych. Sporządził go Julian Wieniawski, pseudonim „Jordan”, uczestnik nabożeństw i manifestacji, które odbyły się w Warszawie w lutym 1861 r.

Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie

Już w 1860 r. na warszawskich ulicach wyczuwało się polityczną gorączkę. Militarne sukcesy Garibaldiego we Włoszech i skuteczny bierny opór Węgrów przeciw austriackiemu centralizmowi rozbudzały wyobraźnię różnych frakcji spiskowych, a ich echo docierało także do zwykłych mieszczan, rzemieślników i robotników. Okazją do pierwszej od czasu powstania listopadowego manifestacji patriotycznej stał się planowany na 11 czerwca pogrzeb wdowy po generale Józefie Sowińskim. Na żałobnych klepsydrach pojawiły się dopiski ołówkiem, przypominające postać legendarnego obrońcę reduty na Woli z 1831 r. Szeptana propaganda ściągnęła w okolice kalwińskiego cmentarza kilkanaście tysięcy ludzi. Trumnę generałowej ponieśli słuchacze Szkoły Sztuk Pięknych, którzy obok studentów Akademii Medyko-Chirurgicznej i marymonckiego Instytutu Agronomicznego oraz uczniów Gimnazjum Realnego mieli odegrać pierwszoplanową rolę w późniejszych manifestacjach.

W 30. rocznicę Nocy Listopadowej odbyła się specjalnie zamówiona msza żałobna w kościele karmelitów na Lesznie,  a wieczorem grupa młodzieży wróciła przed świątynię i uklęknąwszy na błotnistym bruku, zaintonowała „Boże, coś Polskę”. Było to pierwsze publiczne wykonanie tej – pierwotnie sławiącej cara Aleksandra I – pieśni ze zmienionym refrenem: „Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie”. Dodatkowo najwięksi chojracy, już w drodze do domu, odważyli się zaintonować „Jeszcze Polska nie zginęła”, co wywołało popłoch na ulicach. Policja jednak nie interweniowała. Carski namiestnik Michaił Gorczakow liczył jeszcze, że wybryki młodzieży nie przerodzą się w poważny ruch niepodległościowy. Ale natchnione pieśni wzbudziły tęsknotę wielu. Powielane w formie ulotek, obowiązkowo z portretem Jana Kilińskiego, krążyły z rąk do rąk w ówczesnym „drugim obiegu”.

Pięciu poległych

W rocznicę bitwy o Olszynkę Grochowską, 25 lutego 1861 r., we wspomnianym już kościele na Lesznie zabrzmiała wspaniała pieśń do wiersza Kornela Ujejskiego z 1846 r.: „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej/ Do Ciebie, Panie, bije ten głos,/ Skarga to straszna, jęk to ostatni,/ Od takich modłów bieleje włos...”. Utwór ten, wyrażający bezwarunkowe zawierzenie Bogu mimo ciężkich doświadczeń historycznych, już w poprzednich latach, zwłaszcza w zaborze austriackim, pełnił funkcję hymnu narodowego, jednak dotąd nie śpiewano go publicznie. Wieczorem przed kościół paulinów przy ul. Freta, gdzie dobiegało końca nabożeństwo pasyjne, zajechał wóz zasypany śmieciami. Nagle wydobyto spod nich... wielką chorągiew z Orłem i Pogonią oraz kilkanaście mniejszych. Z bramy jednej z kamienic wybiegła grupa młodzieży z pochodniami. Pochód ruszył na Rynek. Potężne brzmienie suplikacji wstrząsnęło Starym Miastem. Oberpolicmajster Teodor Trepow, który w pojedynkę zajechał powozem na Rynek i usiłował skłonić zebranych do rozejścia się, „przy wodotrysku dostał po pysku”, jak to nazajutrz przekazała wieść gminna. Na tę zniewagę natychmiast zareagował oddział konnych żandarmów. Manifestantów, w tym kobiety i dziewczęta, płazowano szablami, turbowano końmi. 30 osób aresztowano.

27 lutego do Pałacu Namiestnikowskiego ruszyła procesja z żądaniem uwolnienia więźniów. Sotnia Kozaków przywitała ją na Placu Zamkowym nahajkami, przy okazji dewastując krucyfiks i obraz Matki Boskiej niesione na czele pochodu. Dostało się także księdzu i uczestnikom konduktu żałobnego, który akurat wychodził z kościoła św. Anny. Na carskich żołdaków posypały się kamienie i grudy zamarzniętego błota. Trafiony takim „pociskiem” gen. Wasyl Zabłocki – wbrew instrukcjom namiestnika – wydał swoim piechurom rozkaz „Pal!”. Od rosyjskich kul zginęło pięciu mężczyzn: Filip Adamkiewicz – czeladnik krawiecki, Michał Arcichiewicz – uczeń Gimnazjum Realnego, Karol Brendel – robotnik, Marceli Karczewski i Zdzisław Rutkowski – ziemianie. Zwłoki ofiar – jak podaje Wieniawski – poniesiono na „noszach z lasek i parasoli” do Hotelu Europejskiego, „wołając o pomstę za niewinnych i maczając chusty w ich krwi, za sprawę ojczyzny przelanej”. Hotel obległy tłumy. „Płacz i jęki – relacjonował Szymon Katyll – napełniają korytarze. Każdy z odwiedzających pochyla się z uszanowaniem nad zwłokami, całując ich rany. Kilku siwych starców z śladem krwi na sumiastych wąsach, klęcząc i złożywszy palce na krzyż, wykonywa gestem przenikającym do głębi serca przysięgę wiecznej zemsty wrogowi”.

Rzeź na Placu Zamkowym

Wielki i uroczysty pogrzeb pięciu poległych, na który zezwolił przestraszony Gorczakow, odbył się 2 marca 1861 r. Zgromadził przedstawicieli wszystkich stanów i wyznań. Wzięli w niej udział m.in. rabini z Dow Ber Meiselsem na czele. Na trasie orszaku żałobnego między kościołem św. Krzyża a Powązkami młodzież akademicka i szkolna utworzyła szpaler. Ta wyjątkowa atmosfera przetrwała do 8 kwietnia, kiedy odbywał się pogrzeb zasłużonego Sybiraka Ksawerego Stobnickiego. Z Powązek wszyscy udali się na cmentarz żydowski, gdzie przy grobie Antoniego Eisenbauma, dawnego dyrektora Warszawskiej Szkoły Rabinów i wielkiego zwolennika asymilacji rodaków, wykonywano gesty braterstwa „dwu najwięcej cierpiących ludów na kuli ziemskiej”. Żydzi z własnej inicjatywy śpiewali m.in. „Boże coś Polskę”.

Ale namiestnik Gorczakow miał już w kieszeni carski rozkaz krwawego stłumienia buntowniczych nastrojów. Tego samego dnia na Placu Zamkowym Rosjanie zastosowali prowokację wymyśloną przez margrabię Aleksandra Wielopolskiego. Przy dźwiękach bębnów skryty za oddziałami wojska policjant trzykrotnie odczytał wezwanie do rozejścia się, którego nikt poza Rosjanami nie miał szans usłyszeć. Zagrzmiały działa z Cytadeli, rozpoczęła się rzeź Polaków. Nie pomogły męczeńskie gesty manifestantów, którzy szarże jazdy próbowali wstrzymać klęknięciem i wołaniem „Jezus – Maryja!”. Z rąk spojonych wódką rzeźników poległo grubo ponad stu patriotów, w tym młody Żyd Michał Landy, który podniósł z ziemi krzyż upuszczony przez ranionego kapucyna.

W kolejnych miesiącach bardzo rozwinęły się formy polskiej żałoby narodowej. Wielotysięczny tłum wziął udział m.in. w demonstracyjnym pogrzebie arcybiskupa warszawskiego Antoniego Fijałkowskiego, który na łożu śmierci miał powiedzieć duchownym: „Umierającym proszę i zaklinam was głosem, trzymajcie zawsze z narodem; starajcie się, jako pasterze ludu, bronić sprawy wspólnej ojczyzny i nie zapominajcie nigdy, że jesteście Polakami”. Nie ustawał również carski terror. W kościołach roiło się od szpiegów, którzy zapisywali nazwiska inicjatorów patriotycznych śpiewów. W październiku Karol Lambert, nowy namiestnik Królestwa Polskiego, wprowadził stan wojenny. W rocznicę śmierci Tadeusza Kościuszki pijane wojsko otoczyło katedrę św. Jana – tę samą, w której dziś odbywają się smoleńskie nabożeństwa. Uwięzieni patrioci radzili sobie, jak mogli. Nocą kobiety spały w prezbiterium i nawach bocznych, a mężczyźni między ławkami. Gdy w końcu aresztowano wiernych, księża na znak protestu zamknęli kościoły. Rabini solidarnie pozamykali synagogi. A później była branka ogłoszona z inicjatywy Wielopolskiego i wybuch powstania stał się koniecznością.

Znak twój – splugawiony

Ktoś powie, że trudno porównywać manifestacje 1861 r. z tymi współczesnymi na Krakowskim Przedmieściu, bo wobec dzisiejszych patriotów nikt nie stosuje siły. Cóż, żyjemy raczej w czasach przemocy politycznej i medialnej niż fizycznej. Warto jednak przypomnieć sobie walkę służb miejskich z obrońcami krzyża, gaszenie zniczy, wyciąganie z tłumu pojedynczych ludzi i wywożenie ich na komendę albo do szpitala psychiatrycznego. Przypomnijmy sobie szyderstwa pijanych młodzieńców, uformowanych w zwarte szeregi na wzór carskich żołdaków. Z drugiej strony, niezwykła jest ciągłość polskich postaw patriotycznych. Krucyfiksy smoleńskie, przywiązywanie się do krzyża, chorągwie, pochodnie, pobożne pieśni... „Czemóż to się w obłudzie nie kształcisz, uparta,/ Nikogo nie okłamiesz, niczego nie udasz,/ Choć znak twój – splugawiony, wierność – nic niewarta,/ I krzyżom twym urąga tłum, a w tłumie Judasz./ (...) Wypłosz orła z twych płócien, jak inni ptasznicy,/ I na nowych sztandarach dziób wyszyj papuzi,/ Od razu cię docenią szlachetni Anglicy,/ Sprawiedliwi Moskale i bratni Francuzi” – z gorzką ironią zwracał się do Polski Kazimierz Wierzyński.

Wmówiono nam, że powinniśmy się wstydzić swoich, niekiedy „przesadnych”, patriotycznych uniesień. Ale – jak dowodzi historia – z podobnym patosem Polacy zawsze reagowali na duchowe bądź fizyczne zniewolenie. Przed Powstaniem Styczniowym warszawskie ulice przypominały wielki teatr narodowy. Rosjanie z dezaprobatą i zgrozą patrzyli na kobiety i mężczyzn poprzebieranych w kościuszkowskie mundury, kontusze, krakowskie rogatywki, czamary powstańcze, czarne suknie, obwieszonych patriotyczną biżuterią... Powrót Polaków do rozbudowanej symboliki patriotycznej nie może być argumentem przeciwko nam. Świadczy tylko o jednym: żałosnym stanie państwa, które dostało się w ręce ludzi pozbawionych instynktu polskości i jeszcze raz przeobraziło się kondominium sąsiednich mocarstw.

Warszawskie Stare Miasto i Krakowskie Przedmieście to niezwykła przestrzeń, wyznaczona murami archikatedry, posągiem Matki Boskiej Pasawskiej, pomnikami Jana Kilińskiego, Adama Mickiewicza i księcia Józefa Poniatowskiego, wreszcie figurą Chrystusa przy kościele św. Krzyża. Żadna z tych postaci nie jest przypadkowa. Nie jest też przypadkiem, że 150. rocznica wybuchu Powstania Styczniowego przypada akurat na czas nowych manifestacji patriotycznych. W 1861 r. Mieczysław Romanowski, który poległ później w bitwie pod Józefowem, pisał: „O! módl się, Polsko – dziś ci jeszcze pora/ Czerpać otuchę w modlitwie i pieniu./ Miłą jest niebu piersi twej pokora,/ I ból w twem słowie, i łza w twem spojrzeniu –/ W cichości jeszcze Pan twych modłów słucha –/ O! módl się, Polsko, i pokrzepiaj ducha./ (...) Módl się – lecz powstań na świtaniu zdrowa,/ Wyniosła pracą ponad zwątpień bole./ Sumienia twego Polsko tarcz stalowa/ Światu niech Bożą odzwierciedli wolę./ Tak wyjdź przed domy, i stań po twej męce/ Wsparta na pługu, z szablą w prawej ręce”.

sobota, 18 sierpnia 2012

Krzyże i miecze

Ile pokoleń musi przejść, żeby Polacy usłyszeli wreszcie głos swojego wieszcza?

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 15 sierpnia 2012

Powody nieobecności Kazimierza Wierzyńskiego w kulturze PRL są oczywiste. Kronikarz Polski walczącej, który do śmierci w 1969 r. budował ducha emigracji, w kraju padł ofiarą komunistycznej cenzury. Trudniej pojąć, dlaczego jego najbardziej poruszające wiersze z tomu „Krzyże i miecze” (1946) do dziś funkcjonują w drugim obiegu. Jedyną edycją, w której można je znaleźć, są „Poezje zebrane”, opublikowane przez białostockie wydawnictwo Łuk w roku 1994 i od dawna niedostępne. Dla większości wykładowców i studentów polonistyki Wierzyński wciąż jest młodym skamandrytą, co to „zielono ma w głowie i fiołki w niej kwitną”. Powojenna poezja polska zaczyna się od „Niepokoju” Różewicza, później są Szymborska i Miłosz. Lepsze notowania od autora „Korca maku” ma nawet „awangardowy” Przyboś, pupil peerelowskiej krytyki. Spośród poetów wiernych niepodległościowej tradycji ostał się tylko Herbert, który oszukując cenzorów, przedstawiał polskie losy w antycznej scenografii. Nadal jednak nie brakuje naiwniaków, którzy widzą w nim turystę i pięknoducha, a nie pisarza politycznego.

Wierzyński nie szyfrował swoich uczuć. Miesiąc po wybuchu Powstania Warszawskiego pisał: „Jeśli padnie Warszawa, to nie miasto padnie, / I nie polska stolica w podziemiach swych skona, / Lecz wolność wszystkich ludzi, zdeptana gdzieś na dnie, / I prawda wszystkich czasów, przez wszystkich zdradzona”. Głęboko wierzył w sens zrywu warszawskiej Nike, która „umiera pokonana, umiera zwycięska”. I zamiast rozliczać dowódców Armii Krajowej, przysięgał generałowi, co „przezwał się dla innych Borem, / A dla nas – o Lwim Sercu pozostał legendą”, nieustającą pamięć narodu. Aby „Śród grobów, z których łuna nad światem wyrasta / Szedł nie regiment ruski, nie marszałek Żukow, / Lecz aby tam powstała, wierna do ostatka, / I, jak duch niewidzialny, szła pokoleniami / Miłość nasza raniona, wieczna nasza matka, / A imię jej niech będzie wciąż pomiędzy nami”.

Tej wiary w chrześcijańską moc polskości nie zmieniła bolesna świadomość sowieckich i ubeckich represji: „Za Warszawę, Warszawę, powstańcze zachcianki – / Specjalny oddział śledczy: „przyłożyć do ścianki”. Ani gorzka wiedza o zdradzie aliantów: „Aż trzasło! Targu dobili i gwałtu: / Raz Teheranem w łeb, drugi raz Jałtą / I kraj rozcięli, jak przedtem, z dwu stron”. Poeta nie miał złudzeń co do natury Moskali. „Bo cokolwiek się stanie, jak świat się pozmienia, / Niezmienna wasza przemoc i gwałt, i nienawiść” – pisał, komentując zbrodniczy proces szesnastu. Antycypował też układ okrągłego stołu i rzeczywistość posmoleńskiej Polski: „Dopiero gdy uskrzydlisz się wspólnym zwyczajem / I zrównasz do obłudy, która wszystkich brata, / Przywrócą ci honory i obdarzą krajem, / I taką świat cię znowu wprowadzi do świata”.

Wierszy z tomu „Krzyże i miecze” powinniśmy uczyć się na pamięć. Nie tylko dlatego, że wybrzmiewa w nich czysta poezja. Także po to, by odzyskać właściwe spojrzenie na narodową historię. Jeśli odnajdziemy się we frazach Wierzyńskiego, zrozumiemy bezkompromisowość tych wszystkich, którzy – na emigracji i w kraju – pozostali wierni sprawie, po ludzku, przegranej.

W rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego dotarła do mnie smutna wiadomość. W wieku 92 lat zmarła prof. Anna Sucheni-Grabowska. Była wybitnym historykiem, współtwórczynią Towarzystwa im. Stanisława ze Skarbimierza, stale współpracowała z dwumiesięcznikiem „Arcana”. Przede wszystkim jednak miała w sobie patriotyczną pasję, którą niestrudzenie inspirowała do działania zaprzyjaźnionych naukowców, dziennikarzy, artystów. Kilka lat temu miałem zaszczyt zredagować na jej prośbę antologię publicystyki „Polskie wyzwania naszego czasu”. Nie ingerując w dobór tekstów, Pani Ania poprosiła tylko o jedno: abym w książce umieścił blok materiałów o żywej tradycji Powstania ’44. Dla niej było to oczywiste, dla mnie niekoniecznie, bo w mediach spierano się wówczas głównie o kształt Unii Europejskiej, nowości cywilizacyjne, postmodernizm. Dziś wiem już, że gdybym nie spełnił tej prośby, popełniłbym grzech zaniechania. Jak pisał Wierzyński: „Powracają ojcowie, umarli podróżni, / Budzą synów – i walczą – polegli i żywi”.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Carskie wrota






















Widziałem: w blasku świec złociły się tarcze ikon
gdy on wchodził do środka żeby rozmawiać z Bogiem
odziany w szaty cara sekretarza premiera
w gruncie rzeczy był zawsze tą samą osobą

gdy znikał w prezbiterium ruszały kibitki
bydlęce wagony gnały po zaśnieżonych torach
w rozkopanym lesie rozlegał się huk wystrzałów
skrzydło samolotu zahaczało o drzewa

nie było go dziesięć minut najwyżej piętnaście
lud wstrzymywał oddech wpatrzony w carskie wrota
na których wyrzeźbieni czterej ewangeliści
wygrywali na trąbach nową apokalipsę

bolesne doświadczenie nie rozpoznać Mesjasza
jeszcze boleśniejsze brać za pomazańca
diabła który urwał się Bogu z łańcucha
i upuszcza narodom hektolitry krwi

od tego bieleją noce siwieją niedźwiedzie
w orlich gniazdach kwilą dwugłowe pisklęta
poeci piszą wiersze na chwałę imperium
by nazajutrz rano palnąć sobie w łeb

widziałem: osiem tysięcy dwieście wiorst nicości
ciekawe świata gwiazdy opadały w otchłań
skośnoocy rybacy cięli taflę lodu
nieświadomi że stoją na jeziorze ognia

(wiersz z tomu "De profundis")

sobota, 11 sierpnia 2012

Rzeczpospolita powstańcza

Krytycy Powstania Warszawskiego z reguły ukazują to wydarzenie w oderwaniu od polskiej historii. Zamiast otwarcie kwestionować całą tradycję naszych zrywów niepodległościowych, udają patriotów zgorszonych jakimiś wyjątkowymi błędami dowódców Armii Krajowej. A przecież ich zarzuty odnoszą się do samej idei otwartej walki z najeźdźcą.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 8 sierpnia 2012

Powstanie z definicji jest starciem słabo uzbrojonego podziemia z regularną armią okupacyjną. Każde jest nie dość dobrze przygotowane, a moment wybuchu nigdy nie jest optymalny. To raczej dramatyczna próba wyjścia z matni, odwrócenia zbiorowego losu, który wydaje się przesądzony. Dlatego niewiele jest powstań skutecznych. Bez szczęśliwego zbiegu okoliczności międzynarodowych zwycięstwo militarne praktycznie nie wchodzi w grę. Polacy kilkakrotnie musieli wybierać między zagładą narodu w wyniku złamania ducha i metodycznej eksterminacji patriotów a krańcowo ryzykowną próbą odzyskania wolności. Na tle dowódców np. powstania styczniowego ich następcy z 1944 r. okazali się wyjątkowo realistycznymi strategami. Jeśli ktoś kwestionuje sens takiej walki, powinien wybrać sobie inny naród z innym położeniem geopolitycznym i inną historią. Żyjąc na marginesie wspólnoty, której duszy nie rozumie, pozostanie człowiekiem sfrustrowanym i nieszczęśliwym.

W PRL krytycy Powstania Warszawskiego mieli trudniej niż dzisiaj. Dowódców AK piętnowała komunistyczna propaganda i wiedzieli, że powtarzając jej argumenty, zostaną uznani za użytecznych idiotów. Najczęściej przebierali się więc w szaty Hamleta. – Ale czy było warto? – pytali retorycznie. Odpowiedzi twierdzące ich nie interesowały. Dopiero gdy ktoś zaprzeczył, kiwali głowami jak pluszowe pieski za tylną szybą trabanta. W III RP mogą się wymądrzać do woli, rzucając obelgi na zmarłych bohaterów. W ubiegłym roku zapowiedzieli nawet symboliczny „proces pokazowy” architektów powstania. Rozumiem, że chcieli skazać gen. Tadeusza Komorowskiego „Bora”, bo większość jego współpracowników dostało już wyroki. Chociażby w moskiewskim procesie szesnastu. Gen. Leopold Okulicki „Niedźwiadek” i Delegat Rządu na Kraj Jan Stanisław Jankowski zostali później zamordowani w sowieckich więzieniach. Szczególnie znienawidzony przez krytyków powstania Antoni Chruściel „Monter” miał więcej szczęścia, bo pozostał na emigracji. Komuniści odebrali mu jedynie polskie obywatelstwo.

Komunistyczna praktyka przeciwstawiania „bohaterskiego ludu Warszawy” „zbrodniczym” dowódcom powstania ma swoją historyczną logikę. Wrogowie polskości zawsze dążyli do odcięcia narodowi głowy, co w Katyniu i – najprawdopodobniej – w Smoleńsku zrealizowano fizycznie, z chirurgiczną precyzją. Chłopom wmawiano, że zła jest patriotycznie nastawiona szlachta, robotnikom – że „polscy panowie”, obywatelom PRL – że „prowodyrzy” z Solidarności. Nawet dzisiejszych obrońców krzyża przedstawia się jako marionetki w rękach Jarosława Kaczyńskiego. Do odnowienia takiej perspektywy przyczynia się obecna, egocentryczna kultura, która neguje wartość zbiorowego heroizmu, rozdrapując indywidualne rany. Stąd wśród krytyków powstania są nie tylko „prawicowi” ultrapragmatycy, którzy odreagowują swój żałosny brak skuteczności w polityce, czy celebryci zatroskani o wygodę własnych dzieci, ale i ci wnukowie powstańców, którzy dali sobie wmówić, że rodzinna trauma jest krzywdą, a nie ceną świadomego patriotyzmu.

Jednak Powstanie Warszawskie było wspólną emanacją niepodległego ducha, polskim żywiołem, w którym dowódcy, żołnierze i cywile tworzyli jedność. Wystarczy poczytać o nastrojach panujących w Warszawie przed, w trakcie i po walkach. Jak wiele pogardy dla powstańców trzeba mieć, by traktować ich jako owce prowadzone na rzeź przez uświadomionych politycznie pasterzy. Przecież olbrzymia większość z nich wiedziała, o co walczy. Woleli Rzeczpospolitą powstańczą, z nikłą nadzieją przeżycia i odzyskania państwa, od fizycznej bądź cywilnej śmierci pod sowiecką okupacją. Oddając dziś cześć i chwałę bohaterom, nie róbmy tego ze współczucia. Infantylna litość byłaby dla nich policzkiem. Podziękujmy za ten mężny wybór, który sprawia, że – jak prorokował Tadeusz Gajcy – wciąż odradzamy się wolni, z ich bronią w naszych spokojnych snach.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Czesi niezłomni

Nie stworzyli sobie kulturalnych antydepresantów i nie odnosi się do nich pytanie: „Jak się państwu żyje bez Boga?”.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 1 sierpnia 2012

Kilka lat temu postanowiłem ukazać moim czeskim przyjaciołom specyfikę polskiego heroizmu. W tym celu wkleiłem do automatycznego translatora wiersz Zbigniewa Herberta „Guziki”, a tekstowy wynik operacji wysłałem e-mailem poecie Milošowi Doležalowi. Szczerze mówiąc, nie miałem wielkiej nadziei, że adresat zrozumie istotę rzeczy. Kierowała mną raczej mieszanka czarnej melancholii i poczucia wyższości wobec stereotypowej kultury wesołków i konformistów. Odpowiedź nadeszła po godzinie. Miloš pytał, dlaczego „guziki” przetłumaczyłem jako „przyciski, klawisze” i doradzał stosowanie zimnych kompresów na głowę.  Okazało się, że polska elegia o Katyniu jest w Czechach doskonale znana, a całkiem niedawno Doležal osobiście przełożył ją do książki gromadzącej wiersze Herberta i wybitnego czeskiego poety Jana Zahradníčka. Wstęp do tej miniantologii napisał inny mój przyjaciel, Josef Mlejnek. Odbiorcy wolnych mediów być może kojarzą go z ubiegłorocznego ostrego komentarza do procesu wytoczonego Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi przez spółkę Agora.

Obawiam się, że moi przyjaciele nie są dobrymi znajomymi Mariusza Szczygła, który ostatnio ma nad Wisłą monopol na przedstawianie czeskiej kultury. Nie stworzyli sobie kulturalnych antydepresantów i nie odnosi się do nich pytanie: „Jak się państwu żyje bez Boga?”. Starają się być wierni niezwykłej, mało znanej w Polsce tradycji czeskiego tragizmu, której ogniskiem jest Wyżyna Czesko-Morawska. To właśnie tam żyli i tworzyli w latach międzywojennych katoliccy pisarze, redaktorzy i krytycy: Josef Florian, Jakub Deml, Bohuslav Reynek, Jan Zahradníček, Václav Renč, Jan Dokulil, Jan Čep, Jaroslav Durych, Bedřich Fučík, Miloš Dvořák. Choć katolicyzm był wówczas przez elity utożsamiany z cesarstwem austriackim, młodzi artyści rehabilitowali go w oczach rodaków poprzez autentyzm przeżywania wiary i głęboką formację intelektualną. Zahradníček jest najwybitniejszym autorem w tym gronie. Gdyby komuniści nie zepchnęli jego twórczości w czytelniczy niebyt, niszcząc albo konfiskując jego książki, zapewne mówiłoby się dziś o nim podobnie jak o Thomasie Stearnsie Eliocie. Obaj ci twórcy odnowili w XX w. język poezji metafizycznej, obaj mieli też głęboką świadomość duchowych podstaw europejskiej kultury. Różniło ich jedno: pierwszy spędził najlepsze lata życia w wilgotnych celach, drugi – w arystokratycznych salonach.

Po wojnie czescy twórcy katoliccy stali się przedmiotem nagonki prowadzonej przez komunistyczne władze. W 1951 roku w sfingowanym procesie tzw. „zielonej międzynarodówki” większość z nich została skazana na karę więzienia. „Oskarżony […] pochodzi z kułackiej rodziny. Po ukończeniu wydziału filozoficznego został poetą, który w wyrafinowanej formie propagował najbardziej reakcyjne poglądy Watykanu. Oskarżonemu […] solą w oku był socjalizm i postęp, poprzez swoje zapatrywania ujawnił się jako watykański sługus, podziwiający feudalizm i nienawidzący klasy robotniczej” – brzmiały zarzuty przeciwko Zahradníčkowi.

Poeta przesiedział w więzieniu pięć lat. W 1956 r. został zwolniony na pogrzeb dwu swoich córek, które zatruły się grzybami. Mimo pierwotnych zapewnień władzy, że nie wróci już do celi, wkrótce został aresztowany i spędził w więzieniu kolejne cztery lata. W poemacie „Znak mocy” pisał: „Ale na próżno znieśliśmy zapasy do piwnicy,/ uszczelniliśmy okna i na nowo je okitowaliśmy,/ na próżno wszystkie szpary pozatykaliśmy gipsem,/ czas syberyjski nadciąga, czas syberyjski wionie/ nie tylko dlatego, że wróble trzęsą się z zimna,/ i nie tylko dlatego, że sczerniały astry na grządkach”. Zmarł w 1960 r., kilka miesięcy po wyjściu na wolność.

W rocznicę wybuchu powstania warszawskiego składam hołd naszym poetom z Tadeuszem Gajcym na czele. Ale i czeskim pisarzom, którzy z podniesionym czołem wyszli naprzeciw żywiołom. Pozbawieni romantycznej, budującej wspólnotę tradycji, przyjmowali upokorzenie, ból i śmierć, czerpiąc siłę wyłącznie z obietnicy Chrystusa. Nie pozwólmy, by ich męstwo zostało zapomniane.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Dziecko jako bóg

Czego nie robi się dla dziecka? – pytają dzisiejsi rodzice. Nie przyjdzie im do głowy, że prawidłowa odpowiedź brzmi: chcąc zrobić dla dziecka coś naprawdę dobrego, nie robi się dla niego wielu rzeczy.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 31/2012

Z centrum Krynicy-Zdroju pędzimy busem pod wyciąg na Jaworzynę. To niedaleko – podróż potrwa najwyżej dziesięć minut. Po drodze dosiada się pani, której towarzyszy pięcioletnia córka, nazwijmy ją Zuzią. Z tylnego siedzenia natychmiast podrywa się starszy pan. – Dobra... dzięki, dzięki... dobra... – protekcjonalnie woła Zuzia i pakuje się na zwolniony fotel. Pasażerowie zgodnie wybuchają śmiechem, a starszy pan przeżywa prawdziwą euforię: – Choćby dla tego komentarza warto było ustąpić miejsca!

Zachłannie pilnując własnego fotela, analizuję sytuację. Dla komentarza owszem, bo był zabawny, ale z jakiego jeszcze powodu siwowłosy mężczyzna ustępuje miejsca dziecku zaopatrzonemu przez Stwórcę w parę młodych i sprawnych nóg? Być może pan pragnie udowodnić sobie i innym, że nie jest jeszcze taki stary, na jakiego wygląda. Jego prawo. Czy jednak nie zdaje sobie sprawy, że przy okazji wyrządza dziecku krzywdę? Do spółki z matką, która stojąc w przejściu i starając się utrzymać równowagę na zakrętach, z zadowoleniem obserwuje honory oddawane jej małej księżniczce. Bo przecież jest jasne, że Zuzia, gdy dorośnie, spadnie z fotela i boleśnie się potłucze. Zdziwiona, że świat jednak nie kręci się wokół niej, będzie miała poważną trudność z odnalezieniem się w aksjologicznym kosmosie. Nawet jeśli jakimś cudem wytrwa w małżeństwie i normalnej pracy, pozostanie w niej pretensja do życia, które zapowiadało się różowo, a potem nagle poszarzało. Chyba że zostanie celebrytką, ale na to – z uwagi na liczną konkurencję – szanse ma podobne jak na główną wygraną w lotto.

Czego nie robi się dla dziecka? – pytają dzisiejsi rodzice. Nie przyjdzie im do głowy, że prawidłowa odpowiedź brzmi: chcąc zrobić dla dziecka coś naprawdę dobrego, nie robi się dla niego wielu rzeczy. Przede wszystkim nie buduje się 24-godzinnego programu atrakcji jak dla klienta biura podróży. Żeby nauczyć się cierpliwości, dziecko musi czasem doświadczyć nudy jako pełnoprawnej części życia. Nie wydaje się też fortuny na markowe ciuchy, zabawki, elektroniczne gadżety etc. Stan naszego konta nie ma tu nic do rzeczy. Dając dziecku wszystko, czego zapragnie, odbieramy mu marzenia. Wreszcie nie czyni się z malca boga, który wymaga ciągłych ofiar. Z dumą powtarzane przez niektórych rodziców zdanie: „Zawsze znajduję czas dla swojego dziecka” jest dowodem kompletnego braku wyobraźni, zwłaszcza jeśli chodzi o nastolatka, który powinien oswajać się ze świadomością, że istnieją sprawy ważniejsze od jego pryszczy na nosie.

Oczywiście, wypisuję tu truizmy, jednak podejrzewam, że wielu czytelników uzna je za sądy niezmiernie kontrowersyjne. Gdy w młodości ślęczałem nad wypracowaniem: „Jak będzie wyglądał świat w XXI w.”, do głowy przychodziły mi różne szklane domy i pojazdy kosmiczne. W ciągu ostatniego półwiecza świat naprawdę zaroił się od nowych wynalazków. Najbardziej zmienił się jednak model wychowania dzieci, a w konsekwencji – sposób postrzegania przez nie rzeczywistości.
Większość współczesnych patologii: celebrytyzm, singlomania, kult zabawy czy polityczny syndrom leminga to zjawiska wniesione do kultury przez dzisiejszych dwudziestolatków, ukształtowanych według wskazań nowoczesnych psychologów. Epidemii ulegają ludzie w różnym wieku, ale praprzyczyną jest postawienie dziecka w centrum wszechświata.

Żeby przypomnieć sobie dawne wzorce wychowawcze, sięgam do stworzonego przez Mariana Falskiego elementarza, z którego wiedzę o świecie czerpało kilka pokoleń polskich dzieci. Na obrazkach dominują krajobrazy rustykalne: wioski, pola, drogi, sady, zagrody. Życie biegnie miarowo. Wszystko – jak mówi Księga Koheleta – ma swoje miejsce i swój czas pod słońcem: Chodzi się na grzyby, do uli, zbiera się owoce w sadzie. Na zimę robi się zapasy, pamiętając zwłaszcza o tym, że „konfitury są dobre do herbaty”. Człowiek jest tu elementem rozległego ładu natury, z którego czerpie elementarne poczucie bezpieczeństwa. Różnica zainteresowań między mężczyznami a kobietami ujawnia się już w pierwszych latach życia. Ala ma małe, ładne pudełko i Janek ma podobne, jednak dziewczynka przechowuje w nim igły, nici i lusterko, a chłopiec piłę, obcęgi i młotek. Relacja między dziećmi a rodzicami zasadza się na miłości i autorytecie. Dzieci nie są – jak obecnie – biernymi idolami swoich rodziców, ale twórczo wchodzą w świat dorosłych. Marysia pierze i usypia młodsze rodzeństwo. Józia miele mięso na obiad. Miecio obiera ziemniaki. Nawet najmłodsza w tym gronie Zosia podlewa kwiatki na oknie, karmi kotka i nawleka babci igiełkę.

W powojennych wydaniach ten sielankowy obraz został przez Falskiego zreinterpretowany w duchu peerelowskiej ideologii. Dopiero tam można znaleźć proroczą wizję dzisiejszej, zinfantylizowanej kultury. Na rysunku chłopcy i dziewczynki paradują z flagami „demoludów” oraz socjalistycznych Włoch i Francji: „To są nasi bliżsi i dalsi koledzy z różnych krajów. My się jeszcze z nimi nie znamy. I mało o sobie wiemy. Ale jak się ze sobą poznamy, na pewno się pokochamy. Będziemy zgodnie się uczyć. Zgodnie będziemy pracować. Weźmiemy się wszyscy za ręce. Zrobimy wielkie koło. I bawić się będziemy zgodnie i wesoło”. Wypisz, wymaluj, portret zbiorowy obecnej klasy średniej.

środa, 1 sierpnia 2012

Ułan i dziewczyna

„I wy Polki! nie szukajcie tu kwiatów – nie w salonach wdziękami natchnęłyście pierś, która was wielbi...”

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 25 lipca 2012

Motyw doskonale znany z polskiej poezji XIX w., malarstwa batalistów, legionowych pieśni. On zmieniał oblicze zależnie od epoki: raz był ułanem, innym razem powstańcem, później kanonierem. Ona zawsze taka sama: piękna, zmysłowa i... wyzywająco wręcz patetyczna. Ta romantyczna wzniosłość miała tak potężny wpływ na polską kulturę, że nawet prawicowi felietoniści II RP próbowali ją nieco zbrukać. Odtwarzając uroczystość zaprzysiężenia naczelnika insurekcji 1794 r. na rynku w Krakowie, Karol Zbyszewski ironizował: „Panny łaziły z włosami krótko, po szyję, przystrzyżonymi i wstążką na czole. Uczesanie to à la Kościuszko miało oznaczać, że dobra patriotka nie ma chwili na fryzowanie, cały swój czas oddaje służbie ojczyzny. Istotnie, na rynku u ramienia wszystkich przystojniejszych wojskowych zwisały patriotyczne dziewczęta”.

Sęk w tym, że polskie kobiety, zwłaszcza po klęsce pod Maciejowicami, rzezi Pragi i traktacie zatwierdzającym III rozbiór Polski, naprawdę myślały o poważniejszych sprawach niż „trefienie” włosów. W 1832 r. Maurycy Gosławski, uczestnik powstania listopadowego i wielki piewca Podola, pisał w przedmowie do „Poezji ułana polskiego poświęconej Polkom”: „I wy Polki! nie szukajcie tu kwiatów – nie w salonach wdziękami natchnęłyście pierś, która was wielbi. Wyższe to były natchnienia. Utrata najdroższych przedmiotów waszej czułości, dobrowolna wasza zgoda na poświęcenie ich Ojczyźnie; tyle cierpień z męską znoszonych wytrwałością; w lazaretach kojone bole waszym staraniem; każda kropla krwi zatamowanej w bratniej piersi szarpiją [rodzaj opatrunku – przyp. WW] od was daną – to są wasze zasługi, i wasze niezaprzeczone prawa na cześć i wdzięczność, którą przyjmujecie od tych, co się stali godnymi waszej opieki”.

Ale zasługi Polek dla utrzymania narodowego ducha nie sprowadzały się do poświęcania rodzinnych pamiątek i posługiwania rannym. Gdy ich ojców, mężów i braci wywożono na Sybir, one zostawały w kraju, budując niepodległą kulturę. Manifestacje warszawskie przed powstaniem styczniowym, obyczaj noszenia znaków żałoby i patriotycznej biżuterii, kult muzyki Chopina i poezji narodowej, wreszcie głęboko chrześcijański wymiar walki o niepodległość... Niewątpliwie to, co najpiękniejsze w polskim romantyzmie, jest dziełem wrażliwości kobiecej. Jeśli dodamy do tego ogromną pracę społecznikowską, wykonaną przez Polki dla utrwalenia romantycznej tradycji (bo – wbrew dzisiejszym stereotypom – pozytywizm wcale nie był prostą negacją poprzedniej epoki; dość wspomnieć rozprawę Marii Konopnickiej „Mickiewicz, jego życie i duch”), okaże się, że właśnie kobietom zawdzięczamy przechowanie depozytu polskości do czasów Józefa Piłsudskiego. Swoją drogą, niezmiernie ciekawe są losy poetki Kazimiery Iłłakowiczówny, która w latach 1926–1935 pełniła obowiązki sekretarki Marszałka (tom wspomnień z tego okresu zatytułowała później „Ścieżka obok drogi”).

O zaangażowaniu Polek po wrześniu 1939 r. powstało wiele książek i filmów. Masowo brały udział w konspiracji, powstaniu warszawskim, służyły w armii gen. Andersa, spisywały wstrząsające świadectwa sowieckiej katorgi (Beata Obertyńska, Herminia Naglerowa), tworzyły archiwa emigracji. Jedną z ostatnich „patriotycznych dziewcząt”, które miały szansę oprzeć się na ramieniu dowódcy, była Danuta Siedzikówna „Inka” z 5. Wileńskiej Brygady AK. Znamienne są jej słowa, wykrzyczane sekundę przed śmiercią z rąk komunistycznych oprawców: „Niech żyje Polska! Niech żyje Łupaszka!”.

W PRL nie było już dowódców na miarę Piłsudskiego czy Łupaszki. Nieugięte Polki, jak Anna Walentynowicz, musiały radzić sobie same. Z braci Kaczyńskich wielokrotnie śmiano się, że darzą płeć piękną staroświeckim szacunkiem i przesadnym zaufaniem w polityce. W istocie było to szyderstwo z odradzającej się polskiej duszy. Są ludzie, którym marsze pamięci na Krakowskim Przedmieściu wydają się jałowe. Moje zdanie jest inne, także dlatego, że to kobiety stanowią o trwałości tej posmoleńskiej tradycji. W tej kwestii nic się nie zmieniło od 1794 r.: gdzie one, tam Polska niepodległa.

Klucze do Smoleńska

Podwładni Putina i Tuska mają do dyspozycji wszystko, co potrzebne do ustalenia prawdy, i nie robią nic. My nie mamy nic, a musimy zrobić wszystko, żeby wypełnić zobowiązanie powzięte przed Bogiem i historią.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 18 lipca 2012

Ponad dwa lata mataczenia i zacierania śladów. Władze Federacji Rosyjskiej i III Rzeczypospolitej. Urzędnicy, służby, usłużne media. Wina pilotów, pijany generał, sugestia nacisków, pancerna brzoza. Metodyczne niszczenie, a później mycie wraku samolotu.

Ponad dwa lata poszukiwania prawdy. Niezależni naukowcy, rodziny ofiar, zespół parlamentarny Antoniego Macierewicza, wolna prasa. Minimalny dostęp do materiału dowodowego, bazowanie na prawach fizyki i zdrowym rozsądku. A mimo to kilka spektakularnych sukcesów: obalenie mitu pancernej brzozy, obrona honoru generała Błasika, zakwestionowanie dokumentacji medycznej sporządzonej w Moskwie.

Trzeba mieć ogromną cierpliwość, by poruszać się w tym gąszczu faktów i hipotez, analizować techniczne szczegóły lotu, mozolnie oddzielać wiarygodne źródła od medialnych „wrzutek”. Mniejsza o intelektualny wysiłek. Najgorsze jest poczucie upokorzenia wynikające z braku równowagi między obiema stronami. Podwładni Putina i Tuska mają do dyspozycji wszystko, co potrzebne do ustalenia prawdy, i nie robią nic. My nie mamy nic, a musimy zrobić wszystko, żeby wypełnić zobowiązanie powzięte przed Bogiem i historią.

Sprawa Katynia była łatwiejszym wyzwaniem. Od wiosny 1943 r. istniały świadectwa wysłanników polskiego rządu emigracyjnego i struktur podziemnych, którzy wzięli udział w ekshumacji zorganizowanej przez Niemców. Józef Mackiewicz, Ferdynand Goetel i inni zobaczyli przestrzelone czaszki polskich oficerów. Wobec namacalnych dowodów zbrodni nie trzeba było czekać na werdykt jakiejkolwiek komisji. Jedyną powinnością stało się dotarcie z prawdą do zbiorowej świadomości Polaków, co – zwłaszcza w okresie stalinowskim – okazało się szalenie trudne. Akurat pod tym względem znajdujemy się w podobnej sytuacji, bo również dzisiejsza propaganda jest zbudowana z betonu. Ale nasz podstawowy problem jest inny. Choć wiele poszlak wskazuje na to, że w Smoleńsku doszło do zamachu, brakuje nam instrumentów, by te tropy zweryfikować. Mrówcza praca zespołu Macierewicza ma wielką wartość, zwłaszcza w kwestiach szczegółowych, jednak nie zastąpi śledztwa międzynarodowej komisji, której werdykt zostałby uznany przez świat i miałby konsekwencje polityczne.

Nie zmienia to faktu, że większość z nas posiada swoje prywatne klucze do Smoleńska. Chodzi o doświadczenia i lektury, które na moment uchylają drzwi tajemnicy, pozostawiając w nas pewność, że właśnie dotknęliśmy prawdy. Dla mnie pierwszym takim kluczem był list otwarty rosyjskich dysydentów, podpisany m.in. przez Władimira Bukowskiego i Natalię Gorbaniewską: „Trudno się pozbyć wrażenia, że dla rządu polskiego zbliżenie z obecnymi władzami rosyjskimi jest ważniejsze niż ustalenie prawdy o jednej z największych tragedii narodowych. [...] Jesteśmy zaniepokojeni tym, że w podobnej sytuacji niezależność Polski i dzisiaj, i jutro może się okazać poważnie zagrożona”. I osobna wypowiedź Walerii Nowodworskiej: „Antysowiecki Kaczyński pomylił się tylko raz – kiedy poleciał sowieckim samolotem na sowieckie terytorium, zaufawszy sowieckiej władzy”.

Podobne odczucie miałem po lekturze smoleńskich wierszy Romana Misiewicza z tomu „dobre-nowiny.pl”. Kluczowy obraz: „wielkie leśne wysypisko śmieci”, po którym przechadzają się rosyjscy funkcjonariusze, zbierając z błota do parcianych worów „kawałki plastiku metalu kości”. A w ostatnim utworze wstrząsająca wizja dorzynania polskich powstańców na pobojowisku pod Maciejowicami w 1794 r.

Poza tym „Życie z dziurą w potylicy” Rafała Ziemkiewicza – w moim odczuciu najważniejszy, najbardziej precyzyjny tekst o Polsce, jaki powstał po 10 kwietnia 2010 r. Kto go przeoczył, obowiązkowo musi skorzystać z wyszukiwarki w internecie i nadrobić zaległości.

Wreszcie kluczowe doświadczenie: obrona krzyża na Krakowskim Przedmieściu, w której ujawnił się polski habitus, czyli stałe usposobienie Polaków do zawierzenia Bogu, celebrowania wspólnotowej więzi z poległymi i obrony wolności. Fakt, że po półwieczu komunistycznej okupacji i dwudziestoleciu konsumpcjonizmu zareagowaliśmy tak samo jak nasi przodkowie w 1861 r., każe z nadzieją patrzeć w przyszłość. Ale siła tej instynktownej reakcji daje też wyobrażenie o tym, co naprawdę wydarzyło się w Smoleńsku.