sobota, 22 czerwca 2013

Bać się czy nie bać?

Rosja – czy jest silna, czy słaba, bogata czy biedna, baluje w carskim pałacu czy kradnie zegarki – niezmiennie opiera swoją politykę na agresji.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 19 czerwca 2013

Tłusty niedźwiedź czy mysz cerkiewna? Światowe mocarstwo czy jego atrapa? Sprawne państwo czy burdel na kółkach? Demokracja in spe czy postkomunistyczny reżim? Nawet Rosjanie nie wiedzą dokładnie, w jakim kraju żyją. Niektórzy rano narzekają na bidę z nędzą, a wieczorem twierdzą, że cały ten zgniły Zachód trzeba za pysk chwycić. Inni odwrotnie: na trzeźwo chwalą kremlowską politykę, a po pijaku wieszają psy na Putinie.

Po 10 kwietnia 2010 r. spotkałem wielu Polaków, którzy cierpią na podobną schizofrenię. Jeden z nich, wyborca PO, usiłował mnie przekonać, że Rosja to państwo w pełni demokratyczne i niezwykle nam przyjazne. Po godzinie rozmowy zauważył, że nasz sąsiad jest duży i należy mu się respekt. Aż wreszcie całkiem stracił nerwy i krzyknął: – Jak nie przestaniemy wymachiwać szabelką, to nas zmiotą z powierzchni ziemi!

Inny mój znajomy, deklarujący się jako osobnik apolityczny, długo powtarzał: „nie wierzę w żaden zamach”, „polski bałagan”, „naciski na pilotów”. W toku dyskusji przyznał, że hipoteza zamachu w Smoleńsku jest jednak bardzo prawdopodobna. A gdy odetchnąłem z ulgą, ciesząc się z triumfu zdrowego rozsądku, dodał nieoczekiwanie: – Należałoby zbadać, czy nie zrobili tego... Gruzini. – Gruzini? – postanowiłem sprawdzić, czy się nie przesłyszałem. – Tak, bo w ich interesie leżało uczynienie z Putina głównego podejrzanego.

Dwa przypadki schizofrenii, jedno źródło: głęboko skrywany lęk przed Moskwą, który każe wyolbrzymiać bądź całkowicie wypierać ze świadomości negatywne scenariusze. Jakaż była moja radość, gdy niedawno spotkałem zwolennika kiełkującego Ruchu Narodowego. – Demonizujecie Rosję – rzucił na wstępie pod adresem środowisk niepodległościowych. – Traktujecie ją jak imperium, tymczasem ona jest dziś słaba. Realne zagrożenie dla Polski to Unia Europejska i polityczna poprawność.

Nareszcie jakiś wróg na prawicy, który nie zapadł na schizofrenię. Jasno wyraża poglądy, robi wrażenie zwartego, silnego i gotowego do działania. Może rzeczywiście zaufać narodowcom? Skupić się na walce z toksycznymi wpływami zachodniej kultury i dyplomacji, a Rosją nie zaprzątać sobie głowy? Gdy już rozprawimy się ze złem tego świata, Bosak wyśle do Moskwy Winnickiego albo Winnicki Bosaka i nasz młody premier dogada się z Putinem po słowiańsku? Wizja ciekawa, choć nieco groteskowa.

Bać się Rosji czy nie bać? Niewątpliwie mocarstwowe pokazówki Putina są przeprowadzane na wyrost. Sęk w tym, że Rosja – czy jest silna, czy słaba, bogata czy biedna, baluje w carskim pałacu czy kradnie zegarki – niezmiennie opiera swoją politykę na agresji. Tylko w ten sposób buduje pozycję międzynarodową i rozwiązuje wewnętrzne kryzysy. Oczywiście, że nie należy bać się bandyty. Ale trzeba umieć skutecznie się mu przeciwstawić. Nawet gdyby Putin zbankrutował, na kolanach przylazł do Polski i żebrał pod kościołem, nie wolno go bagatelizować. Trzeba zajść go od tyłu i skonfiskować mu nóż. Bo że ten nóż będzie trzymał w zębach, to rzecz oczywista.

sobota, 15 czerwca 2013

Optymizm praktyczny

Pan Kiszczak był chory i leżał w łóżeczku. I przyszedł pan doktor. – Jak się masz, koteczku? – Źle bardzo – i łapkę wyciągnął do niego. Wziął doktor i zaraz opuścił chorego. A później się z sądem opinią podzielił: – Można go przesłuchać, lecz tylko w pościeli!

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 12 czerwca 2013

Tak właśnie w III RP przebiegają procesy komunistycznych zbrodniarzy. Oskarżeni rzadko pojawiają się w sali rozpraw, za to chętnie poddają się badaniom lekarskim. Ale tylko do południa, bo później muszą wyskoczyć na bazarek po produkty na obiad. – Sam pan rozumie, panie doktorze. Żona prosiła.

Wcale nie uważam, że dziś komunistyczni zbrodniarze mają siedzieć w więzieniu. Większość z nich powinna już być na wolności po odsiedzeniu 20-letnich wyroków. Fakt, że ich nie dostali, jest jednym z najbardziej oczywistych dowodów ciągłości między PRL a III RP. Wojciech Jaruzelski zauważył kiedyś trzeźwo na marginesie sprawy płk. Ryszarda Kuklińskiego: „Jeżeli przywróci się cześć, honor i uniewinni Kuklińskiego, to znaczy, że to my nie mamy czci, honoru – i że to my jesteśmy winni”. Rehabilitacja bohatera narodowego, który podjął samotną misję wywiadowczą przeciwko Sowietom, dokonała się dopiero w 1997 r., co samo w sobie źle świadczy o kondycji państwa polskiego. Mimo wszystko jednak została doprowadzona do końca, czego nie da się powiedzieć o procesach sowieckich zauszników. Wprawdzie w wierszyku Stanisława Jachowicza odnajdujemy archaiczny związek przyczynowo-skutkowy: „Kotek przebrał miarę; musiał więc nieboraczek srogą ponieść karę”, ale to moralizm dla grzecznych dzieci. W ponowoczesnej prozie życia obowiązuje inna narracja.

Jak żyć w państwie, które nie chce bronić ofiar stanu wojennego, gardząc elementarną zasadą sprawiedliwości? Bronisław Komorowski, który ustanowił swoje urodziny świętem narodowym, ma dla nas jedną radę: optymizm. Musimy – tak powiedział: „musimy” – nauczyć się okazywać radość, a wtedy polskie życie stanie się piękniejsze. Ani Marek Piwowski, ani Stanisław Tym nie są bohaterami mojej bajki, jednak każdy, kto choć raz obejrzał „Rejs”, przyzna, że ostatnie wypowiedzi Komorowskiego przypominają filmowy monolog kaowca o tym, że potrzeba nam zdrowych, wesołych, optymistycznych piosenek z akcentami humorystycznymi.

– Ale skąd się łzy biorą? – pyta poeta, a razem z nim pytają rodziny ofiar komunistycznego terroru, wykluczeni z życia publicznego patrioci, nie mówiąc już o tych Polakach, którzy wskutek nieudolnej polityki państwa cierpią na poziomie ekonomicznym. Tylko czekać, aż prezydent przeniesie nas wszystkich do sekcji gimnastycznej, żebyśmy w kolektywie nabrali więcej optymizmu życiowego.

Za ostentacyjne manifestowanie rozgoryczenia i desperacji z pewnością odpowie mężczyzna, który protestując przeciwko zawieszeniu procesu Kiszczaka, rzucił tortem w panią sędzię. Nie jest bowiem tak, że polskie sądy są zupełnie niesprawne. Są niesprawne głównie wtedy, gdy mają rozstrzygać o winie komunistycznych zbrodniarzy. Reszta narodu – zgodnie z sugestią Komorowskiego – powinna nieustannie zadawać sobie pytanie: „Czy wszystko, co mi wolno, jest wolnością? Czy każdy zakaz lub zobowiązanie jest ograniczeniem wolności? Jak łączyć wolność z odpowiedzialnością i prawem?”.

Kto chce dziś pamiętać o zabitych i rannych górnikach z kopalni „Wujek”? Ich dramat należy do historii. Co innego garsonka pani sędzi, umazana bitą śmietaną przez nieodpowiedzialnego sprawcę. Czy oskarżony pomyślał o tym, jaką traumę szykuje kobiecie? Czy wziął pod uwagę, że może doprowadzić do płaczu funkcjonariusza państwowego? Wyjaśnienie tej zbrodni i bezwzględne ukaranie winnych leży w żywotnym interesie III RP.  Żyjemy w końcu nie tylko w krainie uśmiechu, ale i w państwie prawa.

sobota, 8 czerwca 2013

Reytan szalony

Czytając najnowszą książkę Jarosława Marka Rymkiewicza, biedny chrześcijanin musi zmierzyć się z tradycją polskiego szaleństwa, które bywało odpowiedzią na doświadczenie narodowej klęski.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 5 czerwca 2013

Zapożyczony od Jana Matejki tytuł „Reytan. Upadek Polski” odsyła do wydarzeń z 21 kwietnia 1773 r., gdy poseł ziemi nowogródzkiej rzucił się na próg izby sejmowej i rozdarłszy koszulę na piersi, zaklinał uczestników sesji na rany Chrystusa, by nie zatwierdzali rozbioru Polski. Bohaterem książki jest jednak tyleż człowiek niezłomny, przepełniony obywatelską troską i wiarą w Boga, co wariat wieziony furmanką do rodzinnej Hruszówki, związany i nakryty słomą, zamknięty przez rodzinę w murowance z zakratowanym oknem, całkiem nagi, połykający rozbite szkło lub wypruwający sobie wnętrzności. Miotany tajemnymi siłami samobójca, któremu odmówiono miejsca w poświęconej ziemi.

Stając twarzą w twarz z Reytanem, jesteśmy zmuszeni spojrzeć w przekrwione oczy Konrada z Wielkiej Improwizacji, Jana Lechonia tuż przed jego skokiem z wysokiego piętra nowojorskiego hotelu czy Ryszarda Siwca płonącego na Stadionie Dziesięciolecia. Choć Rymkiewicz nie podejmuje tych wątków, analogie narzucają się same. Czy pod wpływem Hiobowych doświadczeń zaciera się granica między żarliwą wiarą a opętaniem? Czy samobójcza śmierć jest skutkiem wyostrzonej wrażliwości na los ojczyzny, czy egoistyczną ucieczką z krzyża?

Rymkiewicz tradycyjnie próbuje zrobić coś z Nietzschego. Nie byłby sobą, gdyby zrezygnował z łączenia polskiego liberum veto z duchem wiecznego przeczenia i wolą mocy. Na szczęście te ekstrawagancje mieszczą się w jednym rozdziale. W pozostałych poeta świetnie ukazuje anatomię zdrady, która jest z siebie dumna, i – za Adamem Mickiewiczem – obnaża nikczemność „ludzi rozsądnych”. Negatywnymi bohaterami jego książki są tchórzliwy król Stanisław August Poniatowski i cyniczny marszałek Adam Poniński. Od czasu wydania pamfletu Karola Zbyszewskiego „Niemcewicz od przodu i tyłu” (1939 r.) obaj ci zdrajcy ojczyzny nie byli tak mocno chłostani. Jeśli jednak Zbyszewski zadowalał się radosną kpiną, to Rymkiewicz sięga w głąb żywiołów rządzących się ponadludzką logiką. Mądrze pisze o losie konstytuującym wspólnotę wolnych Polaków, języku, pamięci narodowej i czarnej rzece, przepływającej pod fundamentami życia.

Nie mamy pewności, co się dzieje z duszą Reytana (Rymkiewicz nie wierzy w żadne życie wieczne), ale w wymiarze politycznym mit nowogródzkiego posła pełni funkcję ocalającą. Miał rację Lechoń, kiedy dostrzegał odradzanie się Reytanowskiego ducha w kolejnych wskrzesicielach narodu – od powstańców listopadowych po Józefa Piłsudskiego. I gdy przywoływał go w kontekście dramatycznych realiów 1944 r.: „Dziś, kiedy na świat cały grzmią moskiewskie spiże,/ Gdy niejedno poselstwo stopy w Moskwie liże,/ A oklask dla przemocy brzmi na wszystkie strony –/ Ten Rejtan znów podnosi nie łeb podgolony,/ Lecz głowę wychynioną z dantejskiego piekła,/ Z której, zda się, krew cała narodu wyciekła”.

czwartek, 6 czerwca 2013

Ludzie z głębszego podziemia

Mój alfabet, czyli o tych, którzy dają nadzieję.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 23/2013

W modzie jest ostatnio pisanie alfabetów. Nie chodzi o systemy literek, lecz o książki, których autorzy dzielą się opiniami na temat osobiście poznanych polityków, artystów czy dziennikarzy. Wydawnictwa chętnie to drukują, bo czytelnicy są ciekawi, co dany celebryta myśli prywatnie o innych celebrytach – od Alfy do Omegi. Zanim książka trafi do księgarń, dział marketingu odbezpiecza bombę zegarową. Zazwyczaj puszcza do mediów kontrolowany przeciek, że opinie autora mogą budzić „kontrowersje”. Wybuch, czyli skandal towarzyski, ma nastąpić dokładnie w dzień premiery.

Czasem wydaje mi się, że i ja mógłbym napisać taki alfabet. Wprawdzie jestem postacią z ostatniej strony katolickiego tygodnika, a nie z pierwszych stron gazet, ale spotkałem już w życiu tyle osób o znanych nazwiskach, że z opinii o nich dałoby się złożyć solidny wolumin. Sęk w tym, że nie byłaby to książka „kontrowersyjna”. W felietonach można i niekiedy trzeba postawić twarde zarzuty, zakpić z czyjejś postawy, a nawet pożartować z niezbyt rozgarniętej miny. Osobowe hasło w alfabecie to jednak co innego: pieczęć trwale odciśnięta na czole. Byłoby głupio umierać ze świadomością, że zostawiam w książce negatywne sądy, z których za życia się spowiadałem.

Mimo to myśl o napisaniu własnego alfabetu wciąż chodzi mi po głowie. Tyle że byłaby to książka zupełnie inna od klasyki gatunku. Oprócz kilkudziesięciu celebrytów spotkałem bowiem w swoim życiu kilkanaście osób, które zrobiły na mnie znacznie większe wrażenie. Nie chodzi nawet o przyjaciół, z którymi łączą mnie bezpośrednie relacje. Raczej o tych, których dłoń uścisnąłem raz, może dwa razy, przy okazji wieczoru autorskiego albo wspólnej podróży. Po krótkiej rozmowie powinni byli zniknąć z mojego horyzontu jak tylu innych. A jednak zostali. Myślę o nich równie często jak o najbliższych przyjaciołach, wyławiam z internetu wiadomości o ich publicznych działaniach, stawiam ich sobie za wzór, zastanawiam się, co zrobiliby na moim miejscu. Choć o tym nie wiedzą, nieustannie wywierają na mnie wpływ. Dlaczego?

Pewnie dlatego, że w każdej z tych osób dostrzegłem kiedyś człowieka integralnego, żyjącego i myślącego bezinteresownie, sumiennego, głęboko zaangażowanego po stronie dobra. W ich słowach i czynach nie było cienia kalkulacji. Było za to ewangeliczne tak – tak, nie – nie. Poeta Janusz Andrzejczak, zakochany w polskich lasach pielgrzym, trochę podobny do Edwarda Żentary z jego kreacji w filmowej „Siekierezadzie”. Poeta Miloš Doležal, ocierający łzy w trakcie nagrywania wywiadu z wiejską staruszką – świadkiem prześladowań czeskich katolików w okresie stalinowskim. Maria Dorota Pieńkowska, kustosz w warszawskim Muzeum Literatury, ocalająca archiwalne nagrania głosów polskich pisarzy. Wiesław Ratajczak, profesor UAM, praktyk conradowskiej etyki i wielkopolskiej pracowitości. Aleksander Rybczyński, żeglarz i poeta z Toronto, wrażliwy kontynuator tradycji powojennej emigracji. Jarosław Żejmo, polonista w żeńskim Prywatnym Gimnazjum i Liceum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie.

Bohaterów mojego alfabetu jest więcej. Niektórych nie wymieniam, bo ich nazwiska są nie do znalezienia przez Google, innych – bo nie wypada mi wychwalać publicystów „Gościa Niedzielnego”. Wszystkich na własny użytek nazywam „ludźmi z głębszego podziemia”. Nazwa wyrwana z kontekstu politycznego, ale w tym przypadku chodzi o coś więcej. Po Smoleńsku sporo pisałem o potrzebie stworzenia „drugiego obiegu”, który pozwoli odbudować polską kulturę, chroniąc nas przed antypatriotyczną i antychrześcijańską propagandą głównych mediów. To kulturalne „podziemie” jest dziś realną siłą. Mamy swoje gazety, rozgłośnie radiowe, stacje telewizyjne... Ale bohaterowie mojego alfabetu działają jeszcze głębiej – na poziomie miłości, cichej modlitwy i świadectw we własnych środowiskach. Mają w sobie ten rodzaj pokory, który każe wykonywać pracę obliczoną na pokolenia. Są ludźmi czystego serca, pełnymi pasji, bólu, ale i anielskiej cierpliwości. Niektórych spotykam w warszawskiej archikatedrze podczas smoleńskich miesięcznic. Na odległość wymieniamy uśmiechy, żeby za chwilę zgubić się w tłumie. Nie chciałbym, żeby mieli wrażenie, że się mijamy.

Uboga w duchu Alfo, zasmucona Beto, i ty Gammo, która łakniesz i pragniesz sprawiedliwości, jestem dumny, że razem tworzymy wspólnotę. I jestem wdzięczny Bogu za to, że powołał nas do życia w jednym czasie. Ilekroć czuję się przytłoczony walcem tego świata, myślę o Was. Jesteście jak źdźbła trawy, które wiecznie odrastają. Dopóki trwacie, dopóty żywa jest we mnie nadzieja na prawdziwie wolną Polskę.

A Ty, drogi Czytelniku, zanim stwierdzisz, że zanudzam Cię osobistymi wyznaniami, pomyśl o swojej historii. I spróbuj ułożyć własny alfabet, żeby wydobyć z cienia pięknych ludzi, których Bóg postawił na Twojej drodze. Traktowani osobno, mogą łatwo zgubić się w pamięci. Pozostać szlachetnymi wyjątkami od reguły, godnymi współczucia straceńcami, którzy na serio traktowali swoje powołanie. Połączeni w duchu obudzą w Tobie nadzieję. Staniecie się armią Boga, zdolną skutecznie przeciwstawić się potędze zła: „Nigdy z królami nie będziem w aliansach,/ Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi,/ Bo u Chrystusa my na ordynansach –/ Słudzy Maryi!”.

sobota, 1 czerwca 2013

Wędrujące kości

Ile jeszcze tego babrania się w ziemi? Może lepiej z tym skończyć? Posłuchać przestrogi z „Anhellego”: „Oto przyszliście ruszać umarłe; czyż nie dosyć trupom wichry mieć nad sobą i zapomnienie”?

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 29 maja 2013

Na stokach Góry Oliwnej w Jerozolimie znajduje się największy żydowski cmentarz na świecie. Ortodoksyjni Żydzi płacą podobno po kilkadziesiąt tysięcy dolarów, żeby zapewnić swym kościom pochówek najbliżej miejsca, w którym u kresu historii Mesjasz wskrzesi umarłych. Postępują jak podróżni wynajmujący pokój w hotelu niedaleko lotniska. Chcą mieć pewność, że zdążą na samolot do Nieba.

Niestety, jerozolimska nekropolia ma ograniczoną pojemność. Trudno przenieść do niej wszystkie wygasłe pokolenia Judy. Gdy kilka tygodni temu miałem okazję stanąć wśród białych nagrobków, myślałem o prochach z Auschwitz, dawno rozwianych przez wiatr, i o kirkutach zarastających zielskiem w europejskich wsiach i miasteczkach. Jeśli Mesjasz rzeczywiście będzie się kierował kolejnością zgłoszeń, ofiary Holokaustu mają niewielkie szanse na wskrzeszenie. Podobnie jak nasi przodkowie, którzy w XVIII i XIX w. opuścili sarmacki raj i stali się narodem pielgrzymów.

W napisanym w 1838 r. poemacie Juliusza Słowackiego Szaman mówi do Anhellego: „Oto są kopalnie Sybiru! Stąpaj tu ostrożnie, bo ta ziemia brukowana jest ludźmi śpiącymi”. Im dalej w las naszej pielgrzymiej historii, tym więcej drzew sięgających korzeniami polskich kości. Syberia i Kazachstan, Katyń i Wołyń, szlak bojowy II Korpusu i rozsiane po całym świecie groby emigrantów, wreszcie zatajone przez ubeckich oprawców doły ze szczątkami Żołnierzy Wyklętych. Wiele mogił jest bezimiennych, o niektórych do dziś wiedzą tylko robaki. Nie łudźmy się, że zdążymy odnaleźć każdą z nich.

Trwa ekshumacja na warszawskich Powązkach. „Żołnierze Armii Krajowej / i niedobitki oddziałów / ocalonych sumień / święte prochy / przywalono marmurem / z bezkarnie wyrytymi / nazwiskami katów” (Aleksander Rybczyński, „Kwatera na Łączce”). Przyczyny śmierci: „metoda katyńska”, strzał w potylicę z bliskiej odległości. Ale to przecież było do przewidzenia. Ile jeszcze tego babrania się w ziemi? Może lepiej z tym skończyć? Posłuchać przestrogi z „Anhellego”: „Oto przyszliście ruszać umarłe; czyż nie dosyć trupom wichry mieć nad sobą i zapomnienie”?

Nie. Tym, co różni polską cywilizację od mentalności sowieckiej, jest nie tylko potrzeba prawdy historycznej. Także chrześcijańska miłość, która każe być stróżem swego brata, nawet po jego śmierci. „A brata miałem, bracia, szalonego, brata, / co życie postawił na szali i życie przegrał, / ale je ocalił, a będąc martwy żył i wołał / gromko, bym bieżał, pędził, szukał go / po zmroku, wstrząsany łkaniem, z solą / w krwawym oku” (Przemysław Dakowicz, „Hortus conclusus”).

Ta czułość dla poległych odbudowuje wieczną wspólnotę polskiego losu, czyniąc z naszej historii niezawodny wehikuł zbawienia. Trzeba czuwać przy umarłych, gdziekolwiek są pochowani, jak Ezechiel w dolinie wysuszonych kości. Trzeba prorokować do ducha, by w dniu ostatecznym stanęło na nogach „wojsko bardzo, bardzo wielkie”. Największa podziemna armia świata. Nareszcie zwycięska.