piątek, 31 grudnia 2010

Michał Świder: Piękno wymaga czasu

W dzisiejszym, sylwestrowo-noworocznym wydaniu "Naszego Dziennika" można przeczytać zapis rozmowy Agnieszki Żurek z Michałem Świdrem, genialnym malarzem i twórcą fresków.

Michał Świder, Vanitas      http://www.kerstengallery.com.pl/




















Reprodukcje dzieł artysty znalazły się na okładce i wewnątrz mojego tomu "Imago mundi. Poemat" (2005). Zdobią też okładki moich dwóch tegorocznych książek poetyckich: "Podziemne motyle" i "De profundis".

W wywiadzie Michał Świder mówi m.in.:

Sztuka przypomina odwieczne, potężne drzewo, które ma korzenie gdzieś pod ziemią. Korzeni nie widzimy, ale nie można bez nich żyć. Potężny pień, który widzimy, to tradycja, w którą jesteśmy wrośnięci. Z niego wyrastają gałęzie - grubsze, cieńsze, każdego roku przyrastają nowe. Zmieniają się pory roku. Drzewo obumiera, potem znów się odradza, rozrasta. Sztuka współczesna przypomina postawioną obok tego starego drzewa plastikową choinkę, a nad nią zachwyt, że oto nareszcie mamy prawdziwsze - niż to prawdziwe - drzewo!

Pełny tekst rozmowy zatytułowanej "Piękno wymaga czasu" jest dostępny na stronach internetowych "Naszego Dziennika".

Obrazy Michała Świdra można obejrzeć na stronach Galerii Kersten. Polecam gorąco!

wtorek, 28 grudnia 2010

Bez ofiary Chrystusa polska wolność byłaby próżna

W trakcie pracy nad „De profundis” płakałem ze szczęścia i modliłem się, bo czułem, że dotykam Bożej miłości, która obejmuje wszystkich naszych poległych - mówi w wywiadzie dla portalu Fronda.pl poeta Wojciech Wencel

Dlaczego wywołał Pan katastrofę smoleńską? Taki zarzut stawia Panu i J. M. Rymkiewiczowi Andrzej Horubała.

Na podobnej zasadzie można twierdzić, że poetyccy katastrofiści z lat trzydziestych XX wieku rozpętali II wojnę światową. To nie dzieło Hitlera i Stalina, lecz Miłosza i Czechowicza. A mówiąc bardziej serio, poeci właśnie dlatego są poetami, że zdarza im się antycypować wielkie wydarzenia. Po prostu rejestrują niepokój obecny w zbiorowej podświadomości, w języku swojej wspólnoty, interpretują metafizyczne znaki, w jakimś stopniu jest im to dane z góry. W trakcie pisania poeta – oczywiście nie każdy – znajduje się jakby poza czasem, na moment uzyskuje dostęp do perspektywy wiecznej. Tadeusz Gajcy wspominał o wróżbie, która „pisała się sama i kształtem pochmurnym wiodła sprawy ku światłu uwięzionemu w śmierci”. Taka jest logika procesu twórczego: pewne rzeczy piszą się same i nie da się ich łatwo wytłumaczyć. Nikt o zdrowych zmysłach nie twierdzi jednak, że ma to wpływ na bieg wydarzeń. Andrzej Horubała zauważa, że przed 10 kwietnia istniał klimat duchowy zwiastujący katastrofę. To prawda. Jednak to nie Jarosław Marek Rymkiewicz, którego czyta kilka tysięcy koneserów literatury, był „twórcą” tego klimatu.

A kto?

Ten klimat wytworzył się samoistnie wobec kolportowanej przez główne media nienawiści do moherów, PiS-u i braci Kaczyńskich. Może jest tak, że szczególnie silna zbiorowa nienawiść w końcu się materializuje, podświadome życzenie unicestwienia wroga spełnia się. Fakt, że Rymkiewicz już wcześniej ukazywał głęboki sens polskich tragedii, nie czyni go czcicielem śmierci i krwi, raczej piewcą polskiego ducha, który potrafi zwycięsko wyjść z tej dziejowej rzeźni. Czy poeta z Milanówka jest jakimś kryptosatanistą? Czy pragnie kolejnych ofiar? Nie. Mitologizuje prawdziwe doświadczenia, które przygotował dla nas Bóg czy – jakby powiedział Rymkiewicz – los. Wobec krwawej polskiej historii można zamykać oczy, uważać ciąg traumatycznych zdarzeń za incydenty, ale można też stanąć wobec niej twarzą w twarz. I starać się znaleźć w niej sens. Dla Rymkiewicza takim sensem jest jakaś pierwotna wolność, której nie da się zniszczyć. Dla mnie ta wolność ma głęboki wymiar chrześcijański. Bez ofiary Chrystusa byłaby próżna. Na poziomie historiozoficznym mówimy jednak to samo. Nie: „My, Polacy, kochamy ginąć”, tylko: „Kochamy wolność do tego stopnia, że nawet śmierć nie może nam jej odebrać”.

Nie za bardzo skupia się Pan na martyrologii? Nie za dużo jej w polskiej poezji?

W polskiej poezji, czyli gdzie? U romantycznych wieszczów? A później u Lechonia, Wierzyńskiego, Rymkiewicza w „Ulicy Mandelsztama”, w pewnym sensie u Herberta… No i w dawnych wierszach Polkowskiego. To niewiele, wziąwszy pod uwagę setki poetów sprowadzających literaturę do językowych zabaw, ironii albo estetycznych westchnień nad złożonością świata. Poza tym „martyrologia” to złe słowo, bo kojarzy się z poczuciem krzywdy. Tymczasem wbrew temu, co piszą niektórzy recenzenci, w moim tomie „De profundis” nie ma lamentów, rozpaczy, cierpiętnictwa. Nie uważam, że Bóg zbyt dotkliwie doświadcza Polaków, przeciwnie – błogosławię Go za naszą wspaniałą historię, która kształtuje ducha, uczy męstwa, prawdziwej wolności, miłości, ufności. W tym tomie jest oczywiście z trudem powściągany ból, bezradna czułość dla poległych, ale jest też rodząca się w ciemności jakaś drżąca nadzieja, ziarnko żywej wiary. Zresztą to uważam za najważniejsze w tych wierszach. One rejestrują coś nieuchwytnego, co zrodziło się w nas po Smoleńsku, autentyczną moc, która „w słabości się doskonali”. Myślę, że w tej perspektywie tkwił jakiś odprysk spojrzenia Boga. W trakcie pracy nad „De profundis” musiałem czasem przerywać pisanie. Płakałem ze szczęścia i modliłem się, bo czułem, że dotykam Bożej miłości, która obejmuje wszystkich naszych poległych. Do końca życia tego nie zapomnę.

Tematyka martyrologiczna zdaje się wzbudzać skrajne emocje: z jednej strony fascynację i potrzebę przeżywania jej wciąż na nowo, z drugiej strony lęk.

Ten lęk każe nawet oskarżać mnie o nekrofilię. Taki sam zarzut stawiano romantykom czy poetom „Sztuki i Narodu”, więc nie jest to żadna nowość, ale dziś brzmi to szczególnie groteskowo. Popkultura pełna jest krwi, trupów i psychopatycznych morderców, w programach informacyjnych i dokumentach pokazywane są drastyczne zdjęcia z autentycznych tragedii, ale to nikogo nie przeraża. Andrzej Horubała, dla niewtajemniczonych: producent telewizyjny, gorszy się natomiast poetyckimi obrazami śmierci, w których nadprzyrodzona godność ofiary zostaje ukazana przez nawiązanie do prawdy o człowieku wyrażonej przez Fra Angelico. W takich chwilach myślę, że nie wszyscy powinni mieć możliwość pisania o poezji. Są pewne granice, wyznaczane sprawnością intelektualną, nie wspominając już o kompetencjach krytycznoliterackich. Jeśli ja jestem nekrofilem, to Andriej Tarkowski jest piromanem, bo w jego filmach roi się od scen płonących budynków. Poezja to nie czysta informacja, dokument historyczny ani program polityczny, tylko miejsce spotkania z Bogiem czy – jak kto woli – tajemnicą istnienia. Śmierć jest kluczową częścią tej tajemnicy i nie da się jej wyrugować z kultury. Nie da się jej też obezwładnić popkulturalnym, błazeńskim dystansem.

Ofiary Katynia są przedstawiane jako męczennicy – czy ukazywanie jako męczenników także ofiar katastrofy smoleńskiej, które zginęły w wypadku, nie jest przesadą?

Nie mówię o męczennikach, mówię o poległych. Ta katastrofa ma tak ogromny ciężar symboliczny, że trudno stosować inne określenie. Nawet jeśli był to wypadek, a tego wciąż nie wiemy z całą pewnością, zginęli w nim przedstawiciele polskiej elity pełniący służbę państwową, pragnący złożyć hołd ofiarom Katynia. Polegli w walce o Polskę suwerenną, o integralne państwo żywych i umarłych, o naszą wielkość w Europie. Wszystkim bez wyjątku należy się nasz hołd. Oczywiście, w tym co mówię, jest domieszka mitu, ale to naturalne, że dziejowe wydarzenia obrastają mitem. Nie mam żalu do dziennikarzy, że nie myślą symbolicznie. Dziwię się tylko, że wchodzą z poetami w polemiki, próbując odebrać nam prawo do mitologizacji Smoleńska. Gdyby żyli w czasach Norwida, pewnie staraliby się go przekonać, że na niebie nie ma żadnych „wojsk koczujących”, a cały ten „Bema pamięci żałobny rapsod” to jakaś „mętna mistyka”. Ręce opadają.

Wsparł Pan w wyborach prezydenckich Jarosława Kaczyńskiego, zajmuje się Pan tematami bliskimi jego ugrupowaniu. Jawna deklaracja sympatii partyjnych nie szkodzi Panu jako poecie, nie odbiera Panu wiarygodności?

Po Smoleńsku przestałem patrzeć na politykę jak na grę partyjną. Śmierć Lecha Kaczyńskiego spowodowała kres suwerennej polityki zagranicznej. Polska stała się państwem bezbronnym wobec wpływów Rosji, rządzonym przez ludzi dbających o własne interesy przy współudziale głównych mediów. Czułem się zobowiązany stanąć po stronie brata prezydenta razem z kilkoma milionami „moherowych” Polaków, wykluczonych z życia publicznego. Poza tym uważam, że Jarosław Kaczyński jest obecnie jedynym mężem stanu, działającym w interesie narodowym i zdolnym po odzyskaniu władzy realnie zabezpieczyć polską suwerenność. A moja wiarygodność? Już dawno zrezygnowałem z wielkiej kariery literackiej. Jestem poetą podziemnym, nie spodziewam się tysięcy czytelników. Bóg zna moje motywy, cieszę się wolnością i to mi wystarczy.

Mateusz Matyszkowicz w recenzji „De profundis” pisał o powrocie poezji do polityki. Co poezja może zrobić dla sfery politycznej? Czy może ją „odpiarowić” ?

Czytałem niedawno w „Rzeczpospolitej” recenzję „Samuela Zborowskiego”. Autor starał się wykazać, że Rymkiewicz jest niekonsekwentny, bo w książce chwali ducha anarchii, a prywatnie popiera Jarosława Kaczyńskiego, który jest państwowcem. Kolejny dziennikarz-literaturoznawca. Panowie, zrozumcie wreszcie, że my nie piszemy programów politycznych, tylko opisujemy polskiego ducha. Podejrzewam, że gdybym chciał zrealizować swoją poetycką wizję w PiS, prezes Kaczyński wyrzuciłby mnie na zbity pysk. Bardzo słusznie, bo nie jesteśmy przygotowani do wojny z Rosją. Więcej: gdyby Jarosław Kaczyński zaczął nagle mówić wyłącznie moimi wierszami i manifestami, prawdopodobnie przestałbym go popierać. Polityk nie ma dawać świadectwa. Polityk ma obowiązek skutecznie służyć wspólnocie. Podkreślam: skutecznie. Cenię Marka Jurka, ale co mi po jego rozdartych szatach w sprawie aborcji. To jest publicystyka, a nie polityka. Wolałbym, żeby wrócił do PiS i zaczął znów wprowadzać nasze wspólne wartości w życie. Poezja może być inspiracją dla niektórych polityków, czasem przedmiotem prasowej debaty czy elementem uroczystości państwowych, ale nie zastąpi realnych, przemyślanych działań.

Radość Matyszkowicza była przedwczesna?

Była jak najbardziej na miejscu, bo chodziło mu o politykę jako przestrzeń wspólnotowego odczuwania. A w tak pojętej sferze politycznej poezja ma wiele do zrobienia. W dłuższej perspektywie jest w stanie kształtować zbiorową wyobraźnię, świadomość historyczną, pomagać zrozumieć istotę polskości, rozwijać patriotyzm, leczyć z egoizmu. Wierzę, że są Polacy, którzy w ten sposób czytają „De profundis”.

Rozmawiał Stefan Sękowski

Wywiad opublikowany na portalu Fronda.pl

czwartek, 23 grudnia 2010

Nie wstydźcie się łez



"Suplikacje. Święty Boże". Aranżacja: Michał Skarżyński.
Wykonanie: Andrzej Dziubek, DePress.
"Mgła" - film Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej.
Pierwszy polski film o katastrofie w Smoleńsku.
5 stycznia z "Gazetą Polską".

wtorek, 21 grudnia 2010

Gdzie kupić moje książki?

W związku z licznymi sygnałami o braku moich książek w księgarniach tradycyjnych informuję, że znajdują się one w ofercie empiku, jednak rzadko są wystawiane w salonach. W razie ich braku na półce należy zgłosić to w punkcie „info” i poprosić o sprowadzenie potrzebnej liczby egzemplarzy. Można też złożyć zamówienie przez internet, wybierając opcję odbioru osobistego w najbliższym salonie.

Poza empikami tom „De profundis” powinien być dostępny od ręki w Warszawie w Głównej Księgarni Naukowej im. Bolesława Prusa, księgarni uniwersyteckiej „Liber” oraz w księgarni „Naszego Dziennika” (al. Solidarności 83/89).

Mieszkańców Krakowa zachęcam do zakupu „De profundis” i „Nieba w gębie” w Głównej Księgarni Naukowej (ul. Podwale 6) lub bezpośrednio w siedzibie Wydawnictwa Arcana (ul. Dunajewskiego 6, II piętro).

Najprostszym i najwygodniejszym sposobem na zdobycie „Podziemnych motyli”, „Nieba w gębie” i „De profundis” jest skorzystanie z oferty sklepów internetowych i zamówienie książek z dostawą do domu. Polecam zwłaszcza księgarnie amazonka.pl (wysyłka w ciągu 24 h), poczytaj.pl (dodatkowo dostępny tom „Imago mundi”), bonito.pl (możliwy również odbiór osobisty w Krakowie i Warszawie), merlin.pl.

niedziela, 19 grudnia 2010

Szymon Babuchowski: Zapomniane źródło

W „De profundis” Wojciech Wencel balansuje na granicy życia i śmierci. Mówi o narodzie, ale kieruje naszą uwagę ku perspektywie ostatecznej.


Tekst pierwotnie opublikowany w tygodniku "Gość Niedzielny" 2010 nr 50

Sięgałem po tę książkę nie bez obaw. Poezja narodowa? Dzisiaj? Bałem się, że Wojciech Wencel, zainspirowany klimatem, jaki wytworzyła w Polsce katastrofa smoleńska, napisze tomik albo niestrawnie patetyczny, albo nadmiernie publicystyczny. Nic z tych rzeczy. W „De profundis” odżywają tony zapomniane w polskiej liryce, tak jakby ktoś na nowo dokopał się do źródła, o którym wszyscy myśleli, że dawno wyschło.


Polska zwrócona poezji

Piszę o tobie Polsko wciąż ten sam wiersz
lecz brakuje mi słów by przywrócić
cię współczesnej poezji

– deklaruje Wencel w wierszu „Archeologia”. Tych słów szuka poeta u największych: Kochanowskiego, Mickiewicza, Lechonia, Miłosza, Herberta. Sięga do języka Biblii, narodowego hymnu i mowy kresowej. Świadomie mówi cudzymi językami, jakby chciał dokopać się rdzenia polszczyzny i polskości. Właśnie drążenie w ziemi, poszukiwanie korzeni to najczęściej powracające obrazy w tomie o wymownym, zaczerpniętym z psalmu, tytule „De profundis” (Z głębokości). Ta „podziemność” pełni tu wiele funkcji. Przywołuje tradycje Polskiego Państwa Podziemnego i kieruje jednocześnie nasze myśli do miejsca, gdzie spoczywają ciała zmarłych. To oni – zmarli, polegli – tworzą teraz podziemne państwo:

tam zabici w ciemnym lesie modlą się za nami
tam powstańcy do Śródziemia idą kanałami.

Dlaczego do Śródziemia, a nie do Śródmieścia? – pytają już przemądrzali krytycy. „Czy to jeszcze historia czy już jakaś tolkienada? Nie pytaj poety o sens, bo on natchniony” – wyśmiewa te wersy zadowolony z siebie Andrzej Horubała na łamach „Rzeczpospolitej”. Gdyby jednak przeczytał cytowany wiersz „In hora mortis” dokładnie, umiałby powiązać te wersy z początkiem utworu:

Jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy
póki nasi starsi bracia wędrują do ziemi.

Póki my giniemy

Znamienne, że właśnie te słowa, opublikowane zresztą najpierw w „Gościu Niedzielnym”, wzbudziły największy sprzeciw oponentów Wencla. Oprócz Horubały głos w sprawie poety zabrała m.in. filozof Agata Bielik-Robson, a nawet Magdalena Środa. Feministka Bożena Keff grzmiała: „(…) przypomnę, że w oryginale jest »żyjemy«. Po tej zmianie dopiero widać, jaki ten tekst był aktywistyczny i pozytywny, i jak się zmienił na nekrofilski chory pasywizm, od nadziei i życia zeszedł do metafizycznej rozkoszy, jaką daje śmierć innych rodaków, jednak nie podmiotu lirycznego, bo choć pisze »my«, to jednak musiał być żywy, kiedy to pisał, w interesie spójności plemiennej. A gardło sobie poderżnąć w proteście przeciwko brakowi tejże, to nie łaska?”

Rzeczywiście, jeśli tekst Wencla byłby wyłącznie pochwałą śmierci, jego koncepcja patriotyzmu musiałaby przerażać. Krytycy jednak nie zauważają jednej rzeczy: że pod ziemią „tajemne biją źródła tryskają strumienie”, że „tam śmierć pada na kolana przed wiecznym istnieniem”. Ta poezja sięga znacznie dalej niż śmierć, tylko żeby odczytać te sensy, trzeba wspiąć się na poziom wiary. To ona pozwala patrzeć na największe nawet katastrofy jako na element Bożego planu. „Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” – te ewangeliczne słowa mogłyby stanowić motto „De profundis”, tak wiele tu bowiem obrazów odzwierciedlających tę myśl. Siostra czarnoleskiej lipy, która rodzi „tylko śmierć”, jest ceniona przez Pana „jako szczep najpłodniejszy”. Rozkładające się w zbiorowej mogile ciała żołnierzy z przestrzelonymi głowami stają się – dosłownie i w przenośni – „solą ziemi”. A dół, do którego wrzucono pomordowanych w Katyniu, został przedstawiony w symbolicznym obrazie owocu:

żywa skórka obrastała dół jak błona
wewnątrz pestki podobne do czaszek.

Wieszcze i dobosz

W „De profundis” Wencel rozwija motyw tytułowy z „Podziemnych motyli” – swego poprzedniego tomu wierszy, także wydanego w tym roku. Jednak ten symbol duchowego zmartwychwstania przenosi teraz autor z planu osobistego na wspólnotowy:

a latem niech się budzą podziemne motyle
a wiosną niechaj Polskę skrzydlatą zobaczę.

To oczywiście nawiązanie do słynnego „Herostratesa” Jana Lechonia – wiersza napisanego u progu narodzin II Rzeczypospolitej. Lechoń wyrażał w nim zmęczenie narodowym mitem. Chciał powrotu do zwyczajnego życia, pisał:

A latem niech się słońce przegląda w motylach,
A wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę.

Nie był jednak pewny, czy taki sposób patrzenia faktycznie obudzi Polaków, czy może „wszystko w pył rozkruszy”. Wencel już wie, że niszczenie tradycji nie prowadzi do niczego dobrego, dlatego próbuje wskrzesić mit. Przypomina w tym poetów romantycznych, których postrzegano jako wieszczów, niemal proroków. Autor „De profundis” wyznacza sobie nieco mniej odpowiedzialną rolę: – Może w aktualnym momencie polskiej historii mam być trochę takim doboszem, który wyznacza rytm wspólnotowego marszu – deklarował podczas czatu na portalu wiara.pl.

Czułość dla umarłych

Ale „De profundis” to nie tylko rytm. To także piękne melodie brzmiące w polszczyźnie. Mistrzowskie „Echa zielne” przywodzą na myśl poezję Leśmiana, tyle że zamiast neologizmów odzywają się tu głównie zapomniane słowa, kojarzące się z Kresami:

Oczerety oczy rzeki czary jary
świt czerwony czerwca wonie czarne konie
śpiew pasterzy łódź na Styrze w monastyrze
dzwonią dzwony zioła wonne i podzwonne

dnieje sieje dzikie ziele wołynieje
łubinowe chaszcze ale stare dzieje
słońce plącze się we wnyki słoneczniki
bagna jary czaszki czary to czahary.

W wierszu „Białe kamienie” melodyjne okazują się nawet nazwy miejsc: Czerwonogród, Sidorów, Brzeżany, Czernelica, Waręż, Korzec, Podhorce. A wers z „Wiśniowego sadu”: „a sny próżne ulecą hen za Horyń za Słucz” – to już poetycka ekstraklasa.

Na piękno dźwięków i obrazów nakładają się krwawe wizje rzezi na Wołyniu czy pośmiertne portrety żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych z lat 1945-1951. To również wywołało kontrowersje wśród krytyków. „Wencel ogląda zdjęcia trupów” – pisze Andrzej Horubała, zarzucając poecie chorą fascynację. Ale przecież nawet pobieżna lektura pozwala stwierdzić, że nie o estetyzację zbrodni tu chodzi. Zestawienie fotografii zmasakrowanego ciała dziewczyny z freskiem Fra Angelico „Zwiastowanie” dowodzi raczej, że oprawca nie jest w stanie odrzeć człowieka z godności ofiarowanej mu przez Stwórcę. Za pozornie beznamiętnym opisem kryje się czułość, którą poeta obdarza umarłych.

Autor „De profundis” nieustannie balansuje na granicy życia i śmierci. Mówi o narodzie, ale kieruje naszą uwagę ku perspektywie ostatecznej. Trudno bowiem inaczej czytać zamykające wiersz „Białe kamienie” słowa z Księgi Ezechiela:

Z czterech wiatrów przybądź, duchu,
i powiej po tych pobitych, aby ożyli.

Wojciech Wencel, De profundis, Arcana, Kraków 2010, ss. 44



Szymon Babuchowski (ur. 1977) - poeta, krytyk literacki, dziennikarz "Gościa Niedzielnego". Laureat trzeciej edycji Konkursu Poetyckiego im. x. Józefa Baki i Nagrody im. ks. Janusza St. Pasierba. W roku 2006 na Uniwersytecie Śląskim obronił rozprawę doktorską „Wybrane problemy poezji Wojciecha Wencla”. Mieszka w Katowicach.

sobota, 18 grudnia 2010

Drzwi

















Scena z Drzwi Gnieźnieńskich: męczeństwo św. Wojciecha


Na drzwiach ponieśli go Świętojańską…

Patrzę na wasze fotografie i widzę dziesiątki
drzwi: dziecko przybite do drzwi wołyńskiej
chaty płonące drzwi warszawskich kamienic
wsparte o drzwi stodoły trupy chłopców z lasu

drzwi chroniące Żydów rannych chorych na głowę
słuchaczy tajnych kompletów żołnierzy podziemia
zaminowane radiostacjami powielaczami prochem
tłumiące odgłos modlitwy z klasztornych cel

kto przekroczył drzwi już nie wracał – zapadał
się pod ziemię jakby stracił moc w kościach
albo znalazł dla siebie jakąś nową ojczyznę
i zdezerterował licząc na śmiertelne alibi

nawet te – zdawałoby się – zamknięte na amen
drzwi krematorium komory gazowej ubeckiego
więzienia w końcu musiały się otworzyć i przechodziliście
przez nie jednakowo martwi i wolni

na dworze padał gęsty śnieg gdy ślepy strażnik
ścierał z drzwi napis: K + M + B ale trzej królowie
zdążyli zniknąć w oddali i było już za późno
na unieważnienie znaków stanowczo za późno


(wiersz z tomu "De profundis")

Rafał Tichy: Puste groby historii

Na łamach „Rzeczpospolitej” trwa dyskusja wokół „De profundis”

W dzisiejszym wydaniu dodatku „Plus Minus” głos zabiera Rafał Tichy, filozof, reżyser i scenarzysta filmów dokumentalnych, publicysta i redaktor magazynu „44/ Czterdzieści i Cztery”, autor „Manifestu neomesjanistycznego”.

W tekście „Puste groby historii” Tichy pisze m.in.:

„Jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy” – ta fraza rozpoczynająca jeden z wierszy Wencla mówi więcej prawdy o dziejach naszego narodu ostatnich 300 lat niż autentyczny początek hymnu polskiego. Można oczywiście widzieć w tym jedynie przekleństwo, ale mesjanizm skłania nas do przyjęcia innej optyki. Nie umniejszając tragedii naszych powstań i złożonej w nich daniny krwi, daje nam do ręki oręż pozwalający się z tymi wydarzeniami zmierzyć i je przewartościować. Nie pozwala nam zatrzymywać się na ich wymiarze politycznym i militarnym, lecz każe szukać ich sensu duchowego.

[…]

Stajemy w milczeniu wobec Auschwitz i innych katastrof dziejowych. Rzeczywiście, często tajemnica historii wymaga od nas zamilknięcia. Ale milczenie nie może być ostatnim słowem chrześcijan wobec historii. Kto poza uczniami proroków miałby oświetlać historię? Kto miałby po temu większe prawo i obowiązek? Przecież aby, podejmując brzemię historii, widzieć w niej sens, boski zamysł, potrzeba wizji eschatologicznej i mesjańskiej, wizji, która pod powierzchnią historii widzi jej apokalipsę.

Tomik „De profundis”, zgodnie z duchem polskiego romantyzmu, wpisuje się w tradycję mesjanistycznej refleksji poetyckiej nad historią. Andrzej Horubała uważa tę tradycję za zatrutą i tak też traktuje wiersze Wojciecha Wencla. Jednak jako alternatywny pozostawia nam ten typ twórczości, który zamiast do biblijnej „Pieśni o słudze Jahwe” czy Mickiewiczowskich „Dziadów” będzie sięgać do „Podróży z Herodotem”. Ja zaś uważam tradycję mesjanistyczną za życiodajną, autentycznie kulturotwórczą, pozwalającą odczytać sens procesów, których jesteśmy świadkami. Dlatego cieszy mnie kierunek, w jakim idzie w swej twórczości Wencel. Dość śliwowicy, czas na apokalipsę w kulturze.

* * *
Dyskusję można śledzić na stronach internetowych „Rzeczpospolitej” (dostęp do pełnych wersji tekstów płatny przez sms):

Andrzej Horubała: „Patriotyzm w trupim pyle”
Maciej Urbanowski: „Nie kpić z rozpaczy”
Rafał Tichy: „Puste groby historii”

piątek, 17 grudnia 2010

Sto tysięcy wejść na bloga

Wczoraj ilość wejść na tę stronę przekroczyła 100 tys. Tych, którzy uważają moją poezję za niebezpieczną, uspokajam: nie oznacza to jeszcze masowej popularności „De profundis”. Blog działa od 19 sierpnia 2006 roku, więc statystyka obejmuje okres ponad czterech lat. W ostatnim półroczu stronę odwiedza dziennie ok. stu „unikalnych użytkowników” (średnio 150 wejść na dobę). „Miastowi” najczęściej klikają z Warszawy (prawie 15 tys. wejść), Gdańska, Katowic i Krakowa, a „emigranci” - z Kanady (1 tys. wejść), Czech, Niemiec i Danii. Dziękuję za dotychczasowe wizyty i zapraszam ponownie.

wtorek, 14 grudnia 2010

Bałaharow: Duchowość w siwym dymie

„Ofiarowanie” to film, w którym reżyser, uwierzywszy w swój profetyczny dar, w patetycznej formie przekazuje jakieś niesamowite brednie piromana.



















ALEKSIEJ BAŁAHAROW *

W marcu 1982 roku Andriej Tarkowski opuścił ZSRR. Na emigracji wyreżyserował dwa filmy: „Nostalgię” oraz będący zarówno kontynuacją, jak i radykalnym zaprzeczeniem tego obrazu dramat „Ofiarowanie”.

Nakręcona we Włoszech „Nostalgia” to zapis niestrudzonych prób stworzenia nowej dykcji dla opowieści o tęsknocie do ojczyzny. Niektóre koncepty są nieznośne, ale to absolutnie nieważne, gdyż w filmie jest jedna scena będąca niewątpliwym arcydziełem. Ta, w której poeta-emigrant przechadza się z butelką wódki po opuszczonym domu, a spoza kadru obserwuje go dziewczynka. Tarkowski poszukujący przez wiele lat filmowego języka, który byłby ekstazą i tęsknotą, wyrazem nieświadomości poddanym rygorowi formy, czymś nieupozowanym, a jednocześnie dojrzałym, wreszcie – odnalazł. W tej jednej scenie ukazał nostalgiczny wymiar alkoholizowania się, złożył przedziwny hołd rozchwianej ojczyźnie i coraz bardziej chwiejącemu się ciału.

I cóż robi Tarkowski, gdy udaje mu się nakręcić najlepszą scenę w karierze? Rejteruje! Cofa się do najbardziej bezpiecznego motywu ze swoich filmów, który jest zarazem motywem najbardziej niebezpiecznym. Już w „Zwierciadle” płonie stodoła, w „Nostalgii” jeden z bohaterów podpala się, a drugi odbywa symboliczną wędrówkę z ogniem po dnie opróżnionego basenu. W nakręconym w Szwecji „Ofiarowaniu” motyw ten zostaje doprowadzony do absurdu: płoną dom i samochód.

„Ofiarowanie” to film, w którym reżyser, uwierzywszy w swój profetyczny dar, w patetycznej formie przekazuje jakieś niesamowite brednie piromana. Symboliczna wieloznaczność obrazów daje mu alibi, bo jeśli coś nie wytrzymuje próby rozumu, zawsze można zasugerować, że jest to wizja natchniona, płynąca z głębi podświadomości i dlatego nie podlega naszym ułomnym interpretacjom. Niechby jednak Tarkowski stanął przed rodzinami ofiar pożarów, może wtedy dostrzegłby, że są pewne granice.

Owszem, sporo w „Ofiarowaniu” scen elegancko sfilmowanych i w pobieżnym odbiorze film może się wydać niewinny niczym piękna reprodukcja Leonarda da Vinci, którą oglądają bohaterowie, ale przecież gdy spojrzeć na koncepty, którymi częstuje nas Tarkowski, to widać, że nie jest to wcale taka bezpieczna gra.

Czy może mamy przyciągać do naszego kraju zagranicznych inwestorów apokaliptycznym przesłaniem, że zachodnia cywilizacja skończy na stosie ofiarnym? Że szwedzkie domy płoną najpiękniej? Czy wzorem bohatera filmu mamy uwierzyć w rychły koniec świata i podpalać zagraniczne posesje? A kto zapłaci za zniszczone domy? Kto przywróci w lokalnym środowisku zaburzoną siwym dymem równowagę ekologiczną?

Tarkowski razem ze swoim bohaterem ogląda płonącą willę. Filmowymi konceptami stara się nadać sens swoim dziwacznym medytacjom, a to nawiązując do Starego Testamentu, a to ilustrując kadry barokową muzyką. Ale przecież to oglądanie płonącej willi czy stodoły ma w sobie coś z chorej fascynacji. Czy rzeczywiście ktoś taki jak ja, czujący się niewygodnie w świecie reklamy i konsumpcjonizmu, musi w pakiecie dostawać twórcę uprawiającego filmową piromanię? Zafascynowanego ogniem, dymem, popiołem?

* Aleksiej Bałaharow – moskiewski oligarcha oraz niezależny reżyser i krytyk filmowy

niedziela, 12 grudnia 2010

Zostawcie niebo na tym samym miejscu!

Wbrew powszechnej opinii, krowa to mądre zwierzę.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 49/2010

Zawsze czułem miętę do krów. Nie w sensie przenośnym, narzuconym przez zepsuty świat, lecz w sensie dosłownym, szlachetnym i czystym jak woń ziół porastających łąkę w Matarni. Gdy byłem dzieckiem, często kładłem się na tej łące, żeby doświadczyć harmonii natury. Zwykle to się udawało, ale nie zawsze. Pewnego dnia zerwana z łańcucha krowa zagrodziła mi drogę i musiałem uciekać w żyto pana Wejhera. Stary gospodarz, który dostrzegł szkodę, rzucił się za mną w pościg, wymachując drewnianą laską. Wprawdzie zdołałem zbiec do domu, ale nie byłem pewien, czy rodzice usprawiedliwią mój postępek. Na wszelki wypadek udałem chorego i całe popołudnie przeleżałem w łóżku. Może gdyby pan Wejher miał wtedy więcej uporu albo sił w nogach, mój stosunek do krów byłby bardziej złożony. Może za swoją traumę winiłbym tę wielką, łaciatą krowę, która stanęła mi na drodze. Ale ponieważ mi się upiekło, dziś widzę tylko jej ogromne, piękne jak bryły węgla oczy. Czy to jej wina, że swoją majestatyczną postawą wywołała u chłopca irracjonalny lęk? Przecież nawet nie ruszyła się z miejsca. To ja podeptałem żyto, naruszając uświęcony porządek.

Z biegiem lat mój lęk przed krowami minął, ale respekt pozostał. Dodatkowo pojawił się podziw dla ich nieziemskiej cierpliwości. Wciąż pamiętam popołudnie w Somoninie na Kaszubach, gdy cieliła się krowa moich teściów. Z sąsiedniego domu przybiegł doświadczony gospodarz i wspólnymi siłami ciągnęliśmy sznur przywiązany do nóg cielaka. A Mućka, choć ryczała z bólu, znosiła to w wielkiej pokorze. Mogła wierzgać i gryźć, wykorzystując siłę ukrytą w ogromnym cielsku, ale stała cierpliwie, jakby naprawdę uspokajały ją czułe szepty pana Cierzana: - Dobra Mućka, dobra krówka, jeszcze troszeczkę... To przeżycie ostatecznie związało mnie z krowim losem. Dziś, gdy nie ma już na tym świecie pana Wejhera i pana Cierzana, chcę stanąć w obronie krowy, którą gardzi współczesna cywilizacja.

Zarzucają jej, że nie zmienia poglądów. Jednak czy musi je zmieniać, skoro żyje w epicentrum rzeczywistości? Codziennie o szarej godzinie gospodarz wyprowadza ją na pastwisko. Krowa patrzy, jak czerwone słońce wyłania się zza dachów wsi, czuje, że robi się cieplej, potem przez pół dnia obserwuje gonitwę ludzi. Widzi mężczyzn z widłami, kobiety w drodze do sklepu, biegnące dzieci, samochody, może nawet pociąg pędzący na horyzoncie. Niespecjalnie ją to interesuje, bo zajęta jest żuciem trawy i rozmyślaniem. O czym? Tego dokładnie nie wiemy. Ale z pewnością o jakiejś wiecznej tajemnicy, która jest zakryta przed ludźmi. W odróżnieniu od nich krowa ma odpowiedni dystans i sporo darowanego czasu. Gdy po południu słońce znów robi się czerwone i odbija się w oknach wioski, jej oczy zachodzą łzami. Błyszczą jak gwiazdy.

Wbrew powszechnej opinii, krowa to mądre zwierzę. Choćby dlatego, że codziennie jest świadkiem stworzenia świata. Przygląda się wiecznemu misterium i, jak nikt inny, rozumie biblijną Księgę Koheleta. Nie ma złudzeń, że wszystko to marność, a jednocześnie jest urzeczona pięknością kosmosu. Nosi zgodę na swój los, ale i brzemię nostalgii. Poglądy można zmieniać na temat polityki albo mody. W kwestiach ontologii czy mistyki liczy się zmysłowe doświadczenie, a nie rozumowe widzimisię.

Poetów wielokrotnie porównywano do słowika, który sławi nadejście nowego dnia, niejako współuczestnicząc w misterium stworzenia. To prawda, że słowik pięknie śpiewa, ale przecież w upartym milczeniu krowy, przerywanym tylko nostalgicznym zawodzeniem, również tkwi mądrość. Wielu autorów wierszy doszło w swoim pisaniu do granicy mowy, do momentu, kiedy każde słowo wydawało się im próżnym ornamentem. Jeśli byli uczciwi, przestawali pisać. Kto wie? Może krowa posiadła to doświadczenie dużo wcześniej, może dostała je razem ze swoją naturą?

Być krową polskiej poezji. Obserwować wschody i zachody słońca, całkowicie zdać się na Ducha Świętego i gapić się na codzienne cuda, nie przejmując się ujadaniem krytyków. W historii polskiej literatury istniał już ktoś, kto wysoko cenił sobie braterstwo krów. Wielki, niedoceniony i zapomniany dziś poeta Stanisław Piętak pisał w tomie „Alfabet oczu” (1934): „O, zostawcie niebo na tym samym miejscu!/ Chcę spać z księżycem w oczach tak samo jak nasz pies./ (…) Ze mną są: niebo, ziemia przecięta białą drogą/ i krowy rozwłóczone rogami po las./ Lubię patrzeć na naszą Czarną, co zawsze, gdy mi zimno,/ gorącym językiem liże mi bladą twarz.// Przysuńcie mi ją bliżej, bliżej skroni./ Widzicie: w mokrych jej ślepiach świat utonął/ smutnie na widnokręgu rozstawionymi szybami”.

Niestety, marzenie poety się nie spełniło. Z metafizycznego pastwiska wygnała go historia. W 1964 roku w Warszawie zginął śmiercią samobójczą, wyskakując z okna. Był w końcu człowiekiem, istotą polityczną, a nie krową. Prawdopodobnie właśnie napięcie między folwarkiem zwierzęcym komunizmu a tęsknotą do pierwotnej wolności wpędziło go w rozpacz. Ale wcześniej spełnił swoje poetyckie powołanie – zbliżył się do epicentrum rzeczywistości i spróbował je opisać. Byłoby dobrze, gdyby dzisiejsi naprawiacze kosmosu – pragmatycy ubijający czarną pianę gazet – zostawili niebo na tym samym miejscu. I uznali prawo poetów do patrzenia na świat wielkimi oczami, w których nawet łzy są pełne ufności.

sobota, 11 grudnia 2010

Spór o „De profundis“ w „Rzeczpospolitej”

W dzisiejszym wydaniu „Plusa Minusa”, weekendowego dodatku do dziennika „Rzeczpospolita”, Maciej Urbanowski pisze:

Wiersze z „De profundis” są lamentem kierowanym do Boga z dna rozpaczy, są pełne bólu, smutku, przerażenia, ale i miłości dla tych, którzy oddali życie. Za Polskę albo „tylko” dlatego, że byli Polakami. Więc nie nekrofilia, lecz świadomość, że ojczyzna to wspólnota żywych i umarłych, że żyjemy dzięki tym, którzy za nas umarli, że należy im się za to nasza pamięć i wdzięczność (Koniński pisał: wdzięczność dziejowa). Ale jest tu i coś jeszcze: umarli w tych wierszach nie są trupami. Oni na nas patrzą, żyją! Wielka jest w „De profundis” wiara w żywotność Polaków, w to, że „płoniemy, a nie giniemy”, jak pisze Wencel w wierszu dedykowanym Trzebińskiemu. Zarażony śmiercią? Tak pisano o poetach pokolenia wojennego, którzy są Wenclowi – jak widać – bliscy, ale to przecież nie to samo, co neobarokowa delectatio morosa.

Tekst Urbanowskiego jest polemiką z opublikowanym dwa tygodnie temu tabloidowym artykułem Andrzeja Horubały o całej mojej twórczości.

Oba teksty można przeczytać na stronach internetowych „Rzeczpospolitej” (dostęp do pełnych wersji płatny przez sms):

Andrzej Horubała: „Patriotyzm w trupim pyle”
Maciej Urbanowski: „Nie kpić z rozpaczy”

czwartek, 9 grudnia 2010

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Testament (II)

"Czemóż to o tym pisać nie chcecie, panowie?"
(fragment)


JAN LECHOŃ

Gdzieś nam drogę wskazują! Idźmy tam za niemi!
Jak Dante z Wirgilim schodźmy do podziemi
Słuchać jęków w ciemnościach, gdzie się rozum traci,
Śród murów, obryzganych przez krew naszych braci,
Przez które zda się jeszcze wołają do siebie,
Idźmy szukać tych kości, których nikt nie grzebie.

O grobach zatopionych w pustynię ogromną,
Jeżeli nawet wszyscy na świecie zapomną,
Gdyby żadna ich pamięć ludzka nie dostrzegła,
Ty jedna nie zapomnij - pieśni niepodległa!

(z tomu "Aria z kurantem", 1945)

piątek, 3 grudnia 2010

Pod choinkę

Dwa tomy poezji i wybór felietonów, a każda książka napisana z pasją i pięknie wydana... Nie uszczęśliwiaj nikogo na siłę. Jeśli jednak uznasz, że taki prezent podniesie bliską Osobę na duchu, zapomnij o elektronicznych gadżetach. Zainwestuj w literaturę. ;)

WARIANTY ZAKUPU

1. Złóż zamówienie w najbliższym salonie empik. W umówionym terminie zgłoś się po książki.

2. Złóż zamówienie przez internet, wybierając opcję odbioru osobistego w najbliższym salonie empik.

3. Złóż zamówienie w księgarni internetowej amazonka.pl. Książki zostaną doręczone na wskazany adres. Do ceny zostanie doliczony koszt przesyłki: 13 PLN.

4. Złóż zamówienie w księgarni internetowej poczytaj.pl. Książki zostaną doręczone na wskazany adres. Do ceny zostanie doliczony koszt przesyłki: 13.90 PLN.

W księgarni poczytaj.pl dodatkowo możesz zamówić tom "Imago mundi" (2005). Książka zawierająca m.in. 12 reprodukcji obrazów Michała Świdra i wyróżniona w konkursie Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek "Najpiękniejsze książki roku" gdzie indziej jest już niedostępna.

5. Skorzystaj z oferty innych księgarń internetowych lub tradycyjnych.

Przy okazji informacja dla koneserów: jedynym miejscem (poza Allegro), gdzie można jeszcze kupić tom "Wiersze zebrane" (2003), jest księgarnia Apostolicum.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Czat na portalu wiara.pl

We wtorek 30 listopada od godz. 21.00 do 22.30 odpowiadałem na pytania gości portalu wiara.pl. Zapis dyskusji znajduje się TUTAJ.

niedziela, 28 listopada 2010

Modlitwa, która wyzwala

Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!
(Łk 22, 42)

A wszakże niech się stanie nie nasza wola, ale Twoja.
(Adam Mickiewicz, "Modlitwa pielgrzyma")

Niech się dzieje wola Twoja, a nie moja.
(modlitwa AA)

sobota, 27 listopada 2010

Testament

Wczoraj minęła 155. rocznica śmierci Adama Mickiewicza. Pojutrze mija 180. rocznica wybuchu powstania listopadowego.


"Wy noście czamary powstańskie, i starsi, i młodsi; bo wszyscy jesteście żołnierzami powstania Ojczyzny. Czamarą zaś nazywa się po polsku strój, w który ubierano umierającego. A wielu z Was umrze w stroju powstańskim. Wszyscy zaś niech będą gotowi umrzeć."

Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego (1832)


Co może być aktualnego w słowach wieszcza, zapisanych po upadku powstania listopadowego? Jaki sens dla nas ma wezwanie do przywdziania szaty śmierci? Przecież żyjemy w wolnej Polsce i nie pętają nas już kajdany zaborców. Doprawdy? A co ze współczesną cywilizacją, która rodzi egoizm, zagłusza głos duszy, ogranicza zdolność odpowiedzi na słowo Boga? Być żołnierzami powstania ojczyzny, tej ziemskiej, biało-czerwonej, ale przede wszystkim ojczyzny niebieskiej. Z lampami oliwnymi w dłoniach oczekiwać ponownego przyjścia Chrystusa. Żyć pełnią życia, radośnie i bez lęku. Być gotowym umrzeć w każdej chwili, ufając w moc Zbawiciela. To jest prawdziwy testament Adama Mickiewicza, w którym historia Polski w tajemniczy sposób łączy się z żywym chrześcijaństwem.

sobota, 20 listopada 2010

Rzeczpospolita Obojga Światów

Z Wojciechem Wenclem, poetą i eseistą, rozmawia Małgorzata Rutkowska

"Nasz Dziennik" 20-21 listopada 2010

Pana najnowszy tom poetycki "De profundis" przynosi wiersze o Polsce. Pisać dziś o Ojczyźnie to pewien akt odwagi, pójście pod prąd modzie na bezideowość. Dlaczego podejmuje Pan podróż w głąb naszych dziejów?

- Nigdy nie wybierałem tematów wierszy. Poezja to żywioł trochę z tego i trochę nie z tego świata, a jej duch wionie, kędy chce. Można mieć głowę pełną pomysłów, ale żeby wiersz był udany, trzeba być cierpliwym, skupionym, bezinteresownym. Czekać na natchnienie, które przychodzi jak złodziej w nocy, żeby poruszyć wyobraźnię. Potem zostaje już tylko rzemiosło, mozolna obróbka obrazów, których najgłębszy sens jest dany z zewnątrz i często przekracza intelektualne horyzonty piszącego. Tak było też z tomem "De profundis". Zacząłem go pisać dwa miesiące przed katastrofą smoleńską. Trochę wbrew sobie, bo dotąd sądziłem, że w języku współczesnej poezji nie da się wiarygodnie przedstawić polskiej duszy. Ale właśnie tego oczekiwała ode mnie ta siła, która rozbudza wyobraźnię. Ogromnym i niezwykłym przeżyciem była dla mnie noc z 9 na 10 kwietnia. Nie mogłem zmrużyć oka. Przez kilka godzin słuchałem utworów Valentina Silvestrova do słów rosyjskich poetów, którzy niemal bez wyjątku zostali zgładzeni przez cara albo Stalina. Między ich liryczną poezją a wiedzą o ich losach wytworzyła się przepaść - z jednej strony przerażająca, z drugiej - wypełniona tajemniczą czułością. Rano, nie wstając z krzesła, przeczytałem w internecie wiadomość o katastrofie pod Smoleńskiem. To było dla mnie logiczne przedłużenie tej dziwnej nocy. Coś traumatycznego, ale też mistycznego. Spotkanie ewangelicznej trzciny z niszczącą potęgą tego świata. Trzcina została nadłamana, ale nie unicestwiona. Ani przez moment nie miałem wątpliwości, że w tej tragedii na moich oczach uobecnia się Jezus Chrystus, który daje życie poległym. Zamienia ich klęskę w zwycięstwo. To doświadczenie zbiorowej, narodowej ofiary otworzyło przede mną żywą perspektywę polskich dziejów. Zrozumiałem, że dreszcz z 10 kwietnia jest tym samym dreszczem, który od początku zaborów czuli Polacy stający oko w oko z terrorem.

Nie waha się Pan dotykać największych ran zadanych Polakom: Katyń, ludobójstwo na Wołyniu, Powstanie Warszawskie, zagłada podziemia niepodległościowego po wojnie, i wreszcie tragedia na podsmoleńskim lotnisku 10 kwietnia. Słowo poety ma koić narodową traumę czy raczej nie pozwolić zabliźnić się tym ranom - nie po to, by jątrzyć, ale ocalić pamięć?

- Wszystko to są wydarzenia metafizyczne. Tak już jest, że Chrystus objawia się ludziom, gdy ich życie wydaje się doszczętnie zrujnowane. To doświadczenie wspólne nawróconym ateistom, alkoholikom czy niedoszłym samobójcom. Podobnie jest z narodami. Przeżycie zbiorowej traumy, w której naród spotyka się ze swoim Bogiem, może stać się nowym początkiem, ożywić ducha, otworzyć perspektywę zbawienia. Tu nie chodzi tylko o pamięć o dawnych bohaterach, choć ich ludzka kruchość w zetknięciu z machiną śmierci niezmiennie jest dla mnie źródłem wzruszenia i współczucia. Bardziej od opłakiwania zmarłych zależy mi jednak na wypełnieniu ich duchowego testamentu. W wierszu "Archeologia" piszę: "spod zwałów martwej polszczyzny/ patrzyły na mnie jak w lustro/ wierne oczy poległych". Te wielkie, wierne oczy patrzą na nas jak w lustro, bo ich właściciele widzą w nas siebie. Jeśli staniemy się egoistami, ich ofiara będzie próżna. Jeśli dochowamy wierności Ojczyźnie, ich cząstka, polska dusza, nie zniknie z tej ziemi. Jesteśmy spleceni ze sobą na wieki, wzajemnie od siebie zależni - żywi i umarli.

Właśnie dlatego zakłada Pan "płaszcz Konrada"?

- Konrad buntuje się przeciwko Bogu, chce zmieniać bieg dziejów. Znacznie bliższa jest mi postawa księdza Piotra: "Panie! Czymże ja jestem przed Twoim obliczem? - Prochem i niczem!". Duchowny nie realizuje osobistych ambicji. Został obdarzony zdolnościami profetycznymi, ale traktuje to jako powołanie. Myślę, że księdzem Piotrem są dziś wszyscy ci, którzy traktują katastrofę smoleńską czy obronę krzyża jako metafizyczne znaki. Co chce nam przekazać Bóg za ich pośrednictwem? Być może to samo, co objawił świętej Faustynie Kowalskiej: "Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli Mojej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Moje". Kluczowe są słowa: "jeżeli posłuszna będzie woli Mojej", a więc zgodzi się na bieg swojej historii, uzna jego celowość, zaufa Chrystusowi.

Podziela Pan wyznanie Jana Lechonia o tym, że nie ma dziejów piękniejszych niż polskie?

- Myślę, że jako Polacy powinniśmy błogosławić Boga za naszą wspaniałą historię, bo dzięki niej potrafimy być naprawdę wolni, także w sensie eschatologicznym. Piszę o tym w wierszu "Granica": "gdy inni drżeli przed śmiercią/ oni dreptali na drugą stronę/ jak się idzie po chleb/ albo poranną gazetę/ wchodzili wychodzili nie domykali drzwi". Te drzwi między życiem a śmiercią wciąż są w Polsce uchylone. Większość społeczeństw zachodnich skupia się na konsumpcji, bo śmierć jest dla nich jakimś ostatecznym kataklizmem. Tylko w Polsce, zwłaszcza na początku listopada, cmentarze tętnią życiem. Ciągle tworzymy wielką wspólnotę żywych i umarłych, choć oczywiście świadomie przeżywa to niewielka część Narodu. Ale tak było zawsze. Ważne, że są w Polsce ludzie, którzy dzięki historycznym lekcjom oswoili śmierć. W każdej chwili są w stanie stawić jej czoło, broniąc polskiej niepodległości, bo wiedzą, że to tylko granica, przez którą prowadzi ścieżka wydeptana przez przodków. Z Polski do Ojczyzny Niebieskiej jest bliżej niż z innych krajów. Można powiedzieć, że tworzymy z nią Rzeczpospolitą Obojga Światów i w najważniejszych momentach dziejowych kontaktujemy się z jej mieszkańcami. Pisząc wiersze do "De profundis", zwłaszcza po 10 kwietnia, wyraźnie słyszałem głosy z różnych epok: Jana Kochanowskiego, Adama Mickiewicza, Józefa Czechowicza, także Jarosława Marka Rymkiewicza czy Jana Polkowskiego. Nawet mówiłem żonie, że dziwnie się czuję, bo polscy poeci włażą mi na głowę, jakby koniecznie chcieli napisać tę książkę razem ze mną. Miałem wrażenie, że nawołujemy się - jak ptaki - z obu stron granicy między życiem a śmiercią. I właściwie nie wiadomo, kto jest po której stronie.

Czy można zrozumieć sens naszej historii bez Boga?

- Jeśli Bóg nie byłby Panem historii, musielibyśmy uznać siebie za słabeuszy i cierpiętników, bo przecież od końca XVIII wieku, wyłączając epizody z II RP, przegrywamy wszystko, co tylko da się przegrać. Oczywiście, po ludzku rzecz biorąc, rozumując w kategoriach pragmatycznej, europejskiej polityki. Prawda jest jednak taka, że to Bóg prowadzi nas przez dzieje i to On przygotował dla nas taką, a nie inną drogę. Ta droga jest bliźniaczo podobna do tej, którą podążali pierwsi chrześcijanie, męczennicy gotowi zginąć za wiarę. Intuicja podpowiada mi, że taki jest najgłębszy sens katastrofy smoleńskiej i całej naszej historii: wypełnienie polskości żywym chrześcijaństwem, uczynienie z patriotyzmu formy pozwalającej nie tylko zachować wewnętrzną wolność na ziemi, ale i torującej drogę do zbawienia. Oczywiście, nie tyle chodzi tu o zbawienie całego Narodu, co o wskazanie azymutu dla tych, którzy chcą z niego skorzystać. Być może w perspektywie dnia ostatecznego, który od dwóch tysięcy lat jest bliski, Bogu potrzebni są tacy polscy szaleńcy, żeby dawali świadectwo innym nacjom. Ludzie wolni, gardzący porządkiem tego świata.

Woli Pan spierać się z przeszłością czy ją afirmować? A może taki podział nie ma sensu?

- Ponieważ na polską historię patrzę jak na księgę pisaną przez Boga, każde wydarzenie ma dla mnie sens. Także przypadki zdrad czy tchórzostwa, niewykorzystane szanse, narodowe podziały mają nam coś uświadomić, popchnąć nas w jakimś kierunku. Choć jestem romantykiem, doceniam historyczną wartość pracy u podstaw, pozytywizmu czy pragmatyzmu. Autentyczną troskę o zabezpieczenie polskości pod rządami cara, a jednocześnie miłość do kresowej ziemi pięknie pokazuje wznowione niedawno arcydzieło Floriana Czarnyszewicza "Nadberezyńcy". Ale najbardziej interesują mnie momenty porywów ducha, zwłaszcza powstania narodowe. Nie cierpię historycznych skrupulantów, którzy czepiają się faktów mitologizowanych przez poetów. Mówią np. "Decyzja o wybuchu Powstania Warszawskiego była politycznym błędem". Gardzę komentarzami, które nie uwzględniają perspektywy eschatologicznej, symbolicznej czy choćby historiozoficznej.

Dlaczego w debacie politycznej potrzebny jest głos poezji? W wierszu poświęconym powstańczym poetom pisze Pan: "mamy tylko sztukę - narody już nie mówią/ nie widzą ani nie słyszą zamieszkały w hospicjum". Gdy milczą politycy, tak jak w przypadku "drugiego Katynia", przemawiać musi poeta?

- Poezja jest przestrzenią bezgranicznej wolności. Jak miłość w Hymnie św. Pawła nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, ale współweseli się z prawdą. Nie można jej zabić, bo ona wszystko przetrzyma i nigdy nie ustaje. Kłamstwo, które zagnieździło się w polskim życiu publicznym, nie ma nad nią żadnej władzy. Dlatego ludzie usadowieni w systemie kłamstwa tak bardzo się jej obawiają. Po 10 kwietnia trafiłem na wiele komentarzy, w których wiersze Jarosława Marka Rymkiewicza i moje uznawano za "cholernie niebezpieczne". Czytając te komentarze, byłem wzruszony, że Bóg pozwolił mi dożyć tak wspaniałej chwili. Dla poety nie ma nic piękniejszego, niż przekazać prawdę, czego miernikiem są nerwowe reakcje salonu. Niestety, pana Jarosława spotkały bardziej dotkliwe szykany. Spółka Agora uznała, że polityczne poglądy 75-letniego poety zagrażają, jak zrozumiałem, jej pozycji na giełdzie i zagroziła mu procesem. Jeśli do niego dojdzie, pan Jarek będzie bardzo potrzebował naszej solidarności.
A milczenie polityków i głównych mediów na temat "drugiego Katynia"? Jak pisze Rymkiewicz, są "Dwie Polski - jedna chce się podobać na świecie/ I ta druga - ta którą wiozą na lawecie". Dziś władzę sprawują reprezentanci tej pierwszej społeczności i trudno od nich oczekiwać, żeby interesowali się prawdą. Ale prędzej czy później sytuacja polityczna się zmieni, a wtedy prawda wyjdzie na jaw, nie tylko w poezji.

Czy artysta powinien być, jak chcieli Norwid i bliscy Panu twórcy "Sztuki i Narodu", "organizatorem wyobraźni narodowej"?

- Z całą pewnością powinien wyrażać to, co ważne dla ludzi mówiących tym samym językiem. Ukazywać metafizyczne korzenie rzeczywistości, również tej historycznej czy politycznej. Czynić nasze życie piękniejszym, bardziej godnym i świadomym. Ale tego nie da się zrobić na siłę. To przychodzi samo. Dziś fascynuje nas katastroficzna poezja z lat 30. XX wieku: wiersze Czesława Miłosza, Józefa Czechowicza... Albo wojenna poezja Tadeusza Gajcego, w której od początku do końca jest zawarte przeczucie śmierci, pokoleniowej ofiary. Ale te ciemne obrazy istniały wtedy w świadomości wielu wrażliwych ludzi, niejako "wisiały w powietrzu". Poeci je tylko opisali. Jeśli bliska jest mi figura wieszcza, to w połączeniu ze świadomością, że takich wieszczów w każdym pokoleniu są setki tysięcy. Moje wiersze z "De profundis" wzbudzają żywe reakcje, nie dlatego że są szalenie oryginalne, ale dlatego że ludzie odnajdują w nich własne przeczucia, niepokoje, wzruszenia.

Do wyprawy w przeszłość skłoniły Pana jakieś refleksje związane z własną, rodzinną historią?

- Nie do końca. Podobnie jak Donald Tusk wychowałem się w kaszubskiej rodzinie. Mój dziadek ze strony matki był wprawdzie żołnierzem AK i podczas pracy na poczcie w Krakowie likwidował donosy do gestapo, ale już najstarszy brat ojca, siłą wcielony do Wehrmachtu, zginął na froncie wschodnim w mundurze niemieckim. Mój ojciec miał więcej szczęścia, bo gdy go już przewozili do koszar, udało mu się uciec. Ostatnie miesiące wojny spędził, ukrywając się w ziemiance na Kaszubach. Być może więc, jak pan premier, powinienem odczuwać jakiś sentyment do niemiecko-gdańskiej kultury, jednak w rodzinnym Gdańsku czuję się jak emigrant. Moja dusza cierpi wśród zimnej architektury tego miasta. Na szczęście mieszkam na peryferiach, wśród starych lip, obok kościoła zbudowanego przez oliwskich cystersów w XIV wieku. Z okna widzę pasące się krowy, rzadziej sarny. Nie lubię mieszczańskiego blichtru. Na swoją wyśnioną duchową ojczyznę wybrałem Kresy, zwłaszcza Wołyń i Podole. W tamtych krajobrazach wciąż bije serce Rzeczypospolitej. Do bezgranicznej afirmacji polskości doprowadził mnie buntowniczy charakter, ukochanie wolności, nawet pewnego nieporządku, słowem: pierwotny polski żywioł. No i wyniesiona z domu wiara. Dobrze oddaje to mój wiersz "Ojczyzna": "Znalazłem igłę w stogu siana/ - to był Bóg// w jej uchu tkwiła mocna nić/ - to był honor// po nitce/ trafiłem/ do kłębka".

Dziękuję za rozmowę.

niedziela, 14 listopada 2010

Szymon Babuchowski: Pytania chuligana

Wojciech Wencel ma w sobie coś z chuligana – niemal w każdym tekście z szelmowskim uśmiechem prowokuje, rozbija schematy naszego myślenia.


Nie każdy może pisać felietony. To jeden z najtrudniejszych gatunków dziennikarskich i wiele osób zawodowo parających się pisaniem przy tej właśnie formie musi skapitulować. Czego brakuje tym autorom? Lekkości, której nauczyć się nie da. Ona wynika ze specyficznego podejścia do życia. „Człowiek wolny, intelektualista, pisarz i poeta naprawdę wolny, który chce być wolny, będzie do końca tego świata miał coś z chuligana” – pisał Andrzej Bobkowski w liście do Jerzego Giedroycia.

Nic dziwnego, że słowa te zacytował w swojej najnowszej książce Wojciech Wencel, który niemal w każdym tekście z szelmowskim uśmiechem prowokuje, rozbija schematy naszego myślenia. Niebo w gębie to zbiór felietonów, które poeta w latach 2005–2010 napisał dla tygodnika „Ozon” i dla naszego pisma. Żeby kupić tę książkę, trzeba się trochę natrudzić – nie ma jej w każdej księgarni; najłatwiej zdobyć ją za pośrednictwem internetu, na stronie wydawcy. To pewien mankament, ale warto się postarać.

Bo za prowokacjami Wencla zawsze kryje się coś więcej. Kiedy autor broni gorszącego innych Mela Gibsona, to po to, by powiedzieć, że nikt nie zbawi się sam. Kiedy porównuje fakty z pierwszych stron gazet z fragmentami Apokalipsy św. Jana, to po to, by sprawdzić naszą czujność. „Bo czy żyjąc według praw tego świata, jesteśmy w stanie zauważyć nadejście czasów ostatecznych? Czy potrafimy czytać znaki obecne w historii? Czy jesteśmy przygotowani na ponowne przyjście Chrystusa?” – pyta autor „Nieba w gębie”.

Nieprzypadkowo książka urywa się na katastrofie smoleńskiej, bo to właśnie ona każe czytelnikom raz jeszcze zadać sobie najważniejsze pytania. I tym razem nawet chuligan mówi całkiem serio. Żarty się skończyły, trzeba odpowiadać.

Szymon Babuchowski

Wojciech Wencel, Niebo w gębie. Felietony, Wydawnictwo Arcana, Kraków 2010

Ścieżka w puszczy

„Nadberezyńcy” to zachwycający portret polskiego ducha.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 45/2010

Od początku świata do niedawna Bóg był panem historii. Prowadził narody w czasie, przemawiał do nich przez wydarzenia. Doświadczał je niewolą, odwiedzał na pustyni albo dawał im we władanie urodzajną ziemię. Komunikacja działała bez zarzutu: wprawdzie wszystkie ludy marudziły, ale niektóre się przy tym nawracały i Bóg był zadowolony. Aż do naszych czasów, kiedy historia stwierdziła, że czuje się zmęczona i nie będzie więcej pośredniczyć w kontaktach z narodami. Oskarżyła Stwórcę o mobbing, wydziergała sobie tatuaż na lędźwiach i wyjechała opalać się do ciepłych krajów. Bóg stracił kontakt z narodami, a te stopniowo przyzwyczaiły się do życia bez historii. Są szczęśliwe, bo mają gaz i ciepłą wodę. Nareszcie nie realizują żadnej misji, nie muszą być wiecznie w drodze. Mogą siedzieć przed telewizorami i się nudzić. Właściwie nie wiadomo, dlaczego obchodzą jeszcze historyczne rocznice. Na pewno nie po to, żeby utożsamić się z mieszkańcami dawnego świata.

My jednak zdobądźmy się na odrobinę empatii i z okazji Święta Niepodległości spróbujmy zrozumieć naszych przodków. Cofnijmy się do epoki, kiedy historia była żywiołem poddającym się woli Boga. Znakomitą okazją do takiej podróży w przeszłość jest wznowiona niedawno powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy” (pierwodruk w roku 1942), opisująca dramatyczne losy polskiej szlachty zagrodowej na ziemiach położonych między Berezyną a Dnieprem w latach 1911-1920. Jej bohaterowie żyją w zaściankach i leśnych chutorach, starając się zachować polską tożsamość. Są wytrwali i szaleńczo odważni. Regularnie najeżdżani przez białoruskich „mużyków” potrafią bić się jak nikt inny. Jednak po ponad stu latach zaborów nawet nie śnią o wolnej ojczyźnie. Cieszą się, kiedy udaje im się wyprowadzić w pole carskiego urzędnika albo nauczyć dzieci pisania po polsku. Raz w roku pielgrzymują do Bobrujska, by z dumą wziąć udział w wielotysięcznej procesji Bożego Ciała, będącej jednocześnie manifestacją polskości. Choć nie są w stanie odwrócić wyroków Opatrzności, utrzymują polskiego ducha, cierpliwie czekając na moment, w którym Bóg pozwoli im rozwinąć skrzydła. I gdy w okolicy roznosi się nieoczekiwana wieść o sformowaniu polskich legionów, są gotowi pójść za nimi choćby na koniec świata. Główny bohater Stach Bałaszewicz do tego stopnia bierze sobie do serca słowa pieśni „Szable do boju, lance w dłoń, bolszewika goń, goń, goń”, że nie tylko tradycyjnie goni bolszewików, ale też godzi się ich nękać jako superagent wywiadu przebrany za kobietę. Podobnie smakowitych wątków awanturniczych jest zresztą w „Nadberezyńcach” znacznie więcej.

Czarnyszewicz mistrzowsko odsłania kosmos ludzkich zatrudnień i namiętności. Jego bohaterowie krzątają się wokół codziennych spraw, walczą, tańczą, dyskutują, maszerują albo przeprawiają się przez rzekę oglądani jakby z lotu ptaka. To metafizyczne spojrzenie bardzo przypomina perspektywę obecną w pejzażach Pietera Bruegla. Jednak najgłębiej zapada w pamięć obraz ogromnej puszczy, przez którą wędrują maleńkie ludzkie sylwetki. Puszcza jest jak historia pisana przez Boga. Bohaterowie uznają jej potęgę, wiedzą, że nad nią nie zapanują, ale nie unosząc wzroku zbyt wysoko, potrafią rozpoznawać przeznaczone dla siebie znaki: gatunki drzew, tropy zwierząt, rodzaj gruntu, a w konsekwencji odnajdować tajemne ścieżki i skróty prowadzące ku światłu.

„Nadberezyńcy” to powieść o wielkiej miłości, którą wyzwala żywioł historii. Miłości do wyśnionej ojczyzny, Kościoła katolickiego, śpiewnego języka, ale i do barwnego życia: kobiet, swojskości, przyrody i przygody, humoru i ryzyka. To zachwycający portret polskiego ducha, którego szlachta zagrodowa otrzymała w spadku po rycerzach I Rzeczypospolitej. Może się wydawać, że porywy tego ducha poszły na marne, bo w wyniku traktatu ryskiego opisane w powieści ziemie znalazły się na terytorium sowieckiej Rosji. Lokalne nadzieje bohaterów okazały się więc płonne. Nawet autor książki, zawiedziony kształtem nowej granicy, w 1921 roku przeniósł się do Wilna, skąd trzy lata później wyemigrował do dalekiej Argentyny. Tam trzydzieści lat przepracował w rzeźni, pisząc w wolnych chwilach swoją arcydzielną powieść. Czy jednak samo doświadczenie burzliwej historii nie uczyniło z nadberezyńców ludzi po stokroć szczęśliwszych od dzisiejszych czcicieli ciepłej wody w kranie? I czy bez ich zmagań Polska byłaby dziś zdolna do duchowego odrodzenia?

Wbrew pozorom historia wcale nie przestała słuchać Boga i nie wygrzewa się na egzotycznej plaży. Dotyka nas dokładnie tak samo jak sto lat temu, bo czy zabezpieczenie niepodległości jest zadaniem mniej istotnym niż walka o jej odzyskanie? Objawia się w spektakularnych wydarzeniach, jak katastrofa smoleńska, ale i w zbiorowym egoizmie, który pęta nasz naród nie mniej boleśnie niż czyniły to kajdany zaborców. Tej puszczy nie da się wyrąbać siekierami. Lepiej – jak bohaterowie powieści Czarnyszewicza – nauczyć się rozpoznawać gatunki drzew, tropy zwierząt i rodzaj gruntu. Kochać życie, jakie zostało nam dane, utrzymywać polskiego ducha i czekać na moment, w którym Bóg pozwoli nam rozwinąć skrzydła. Nadberezyńcy czekali ponad wiek, ale się doczekali.

Antologia polskiej poezji inspirowanej tragedią 10 kwietnia 2010 roku



Rankiem 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem wydarzyła się jedna z największych tragedii w historii Polski. W katastrofie lotniczej zginęło 96 osób tworzących polityczną elitę narodu, w tym prezydent RP Lech Kaczyński z Małżonką, prezydent Ryszard Kaczorowski, Anna Walentynowicz, parlamentarzyści, dowódcy wojska, liderzy środowisk patriotycznych. Polscy poeci nie pozostali głusi na tę tragedię. W wierszach publikowanych w prasie i internecie składaliśmy hołd poległym, odsłaniając jednocześnie symboliczne, historiozoficzne, metafizyczne i polityczne wymiary katastrofy. Nie zawsze, co zrozumiałe, były to próby podejmowane z odpowiednim dystansem. Jednak wierząc, że wartość moralna usprawiedliwia ewentualne niedostatki warsztatu, zdecydowałem się zebrać te utwory w jednym miejscu jako świadectwo wspólnego bólu, ale też siły i nadziei. Antologia ma charakter otwarty i będzie uzupełniana na bieżąco. Za motto całości niech posłuży napis umieszczany na dawnych dzwonach kościelnych: "Vivos voco, mortuos plango, fulgura frango" ("Żywych zwołuję, zmarłych opłakuję, gromy kruszę").

Zapraszam do odwiedzania strony http://wierszeosmolensku.blogspot.com/

czwartek, 11 listopada 2010

Mateusz Matyszkowicz: Powrót Wieszcza

Można budować teorie i zaklinać. Można skazywać na wygnanie. Z polskiej polityki nie da się jednak wyrugować poezji. Właśnie powraca razem z nowym tomikiem Wojciecha Wencla.

Nie chodzi tu o politykę rozumianą jako cykliczny akt wyborczy, czy też jako teatr dla gawiedzi. Poezja łączy się raczej z polityką jako wspólnotowym odczuwaniem i odczytywaniem historii. Z tym niezbędnym i zapominanym elementem życia politycznego, który polega na interpretowaniu, opisywaniu, wprowadzaniu w dysonans poznawczy, wieszczeniu, drażnieniu, oburzaniu, chwaleniu i wreszcie tęsknocie za życiem innym, pełniejszym, własnym, z mocno zaznaczoną eschatologią. I wreszcie na oglądaniu jej sub specie aeternitatis, w świetle nieskończonej, ale i niezrozumiałej dla nas mocy Boga.

Dzisiaj to trudne podwójnie. Doświadczenie PRL i poezji propagandowej, pamięć o poetkach i poetach – od Brzechwy po Szymborską, tych wszystkich wierszach o Stalinie, spekulantach i Amerykanach, a więc to wszystko odsunęło poetów od tak rozumianej polityki. Najpierw żarliwe zaangażowanie po stronie mocy tego świata i narzucenie sobie obcej mowy, a potem gwałtowne odrzucenie tej postawy i ucieczka w nihilizm.

Tak jakby poeta miał do wyboru dwie ścieżki: żarliwe zaangażowanie albo nihilizm. To pierwsze poeci kojarzą z tyranią i niesprawiedliwością (chyba, że czasem należy zrobić wyjątek dla swojej ulubionej partii i powalczyć nieco choćby z lustracją); druga zaś postawa zdaje się być dla nich wolnością i autentycznością, jedyną drogą, którą może obrać sprawiedliwy.

Już w „Podziemnych motylach” Wojciech Wencel pokazał, że nie trzeba i nie można zamykać się przed wyborem zupełnie innym – takim, w którym poeta bierze na warsztat politykę, ale robi to w sposób całkowicie suwerenny i własny. Propagandowa poezja ma to do siebie, że zmuszona jest przyjmować język obcy i że poza poezją, poza sobą, poszukuje interpretacji. Poezja Wencla ma początek w sobie i we własnym odczuwaniu historii i polityki. Na poezję propagandzistów patrzymy w świetle wydarzeń historycznych i ideologii, które ją wymusiły. W przypadku Wencla jest na odwrót – to razem z poetą patrzymy na historię oraz politykę i uczymy się ją odczytywać.

To właśnie tam pojawia się metafora podziemnych motyli, która powróci w najnowszym tomiku poety „De profundis”.

Podobne do greckich bóstw
szybują głęboko w ciemności
nad zbiornikami termalnych wód
pośród zwęglonych drzew

Czasem wydaje się, że podziemne motyle to Polacy, każdy z osobna, czasem, że jest to po prostu metafora Polski i jej historii – skrzydlatej, więc wznoszącej się, romantycznie wolnej (por. cała metaforyka latania związana z wolnością w romantycznej poezji), ale wznoszącej się w podziemiach. Kolor motyli, gra barw, a więc i światło, ale światło, które okazuje się ciemnością podziemi. Gra wysoko-nisko, ciemno-jasno oraz ich paradoksalne zastosowania w poezji Wencla wpasowują się w grę o wiele poważniejszą, ewangeliczną grę w śmierć, która okazuje się życiem i życie, które okazuje się śmiercią. I właśnie ta gra napędza wyobraźnię poety w najnowszym tomiku.

Ta gra ma kilka kontekstów:

Po pierwsze męczeństwo – w tradycji chrześcijańskiej śmierć męczenników jest zasiewem nowej wiary, kolejne pokolenia chrześcijan zawdzięczają swoją wiarę odwadze i ofierze poprzedników. Są z nich i z ich krwi. Zupełnie jak w polskiej historii, gdzie życie kolejnych pokoleń okupione jest śmiercią poprzednich.

Po drugie, prawda – śmierć jest wyborem prawdy. Kłamstwo, wyrzeczenie, zaprzaństwo, zdrada wydają się dawać życie, ratują z opresji, sprawiają, że odwraca się od nas lufa karabinu. A jednak to kłamstwo i zdrada dają życie tylko na chwilę, są ucieczką przed czymś, przed czym tu, na tym padole, uciec nie można. Są więc podwójnym fałszem – kłamliwym słowem, które ma uratować i kłamstwem ucieczki przed nieuchronną śmiercią. W takiej chwili wybór prawdy, a więc śmierci, jest paradoksalnym wyborem życia, które tożsame jest z prawdą i podobnie jak prawda jest nieśmiertelne.

Po trzecie, zestawienie śmierci i życia, a następnie ich zamiana, a więc największy paradoks, jaki możemy wymyśleć, odsłaniają apofatyczny wymiar naszej historii. Jeśli zaś historia jest polem działania nieskończonego Boga, jeśli w niej ma objawiać się jego potęga, a zarazem widzimy, że nic tu nie pasuje, że tania konsolacja na nic się tu nie zda, bo niczego nie rozumiemy, to jedną z możliwości jest przyjęcie także apofatycznego charakteru historii, która jest równie niezrozumiała jak jej twórca.

Ta makabryczna gra potrzebuje dosłowności i realistycznego opisu, którego Wencel nam nie oszczędza. Opis wołyńskiej dziewczyny rozciętej na cztery kawałki. To nie intelektualny wymysł, nie jest to kaprys, to nie kolejne dzieło zdeprawowanych surrealistów, to rzeczywistość, empiria utrwalona na fotografii.

Ta gra potrzebuje także natężenia nastroju paradoksu i niezrozumienia. Stąd czarnoleska lipa u Wencla daje schronienie, jej cień jest odpoczynkiem, ale odpoczynkiem dla umarłych:

Połóż się w mych korzeniach a odpocznij sobie
nie dojdzie cię tu słońce – przyrzekam ja tobie –
i głód łatwo oszukasz gryząc czarną ziemię
jak to robią od wieków rozstrzelane cienie

I ostatnia gra – ta która sama jest chyba rozwiązaniem całej zagadki polskiej historii i polityki – to gra w pamięć i niepamięć. Najsilniejszym nośnikiem tożsamości, a zatem i życia kolejnych pokoleń, jest to, co zostało skazane na niepamięć, zakopane w rowie, pozbawione oznak tożsamości, jednostkowości, odrębności, własnego miejsca – to wszystko buduje tożsamość najbardziej indywidualną i najtrwalszą, czyli tożsamość poetycką.

Ja jestem poetą, wydaje się nam mówić w nowym tomiku Wencel, ale wy także jesteście poetami – dlatego żyjecie i dlatego odnajdujecie się jakoś w tym wszystkim, chociaż nie powinno już was być. Jest to nie tylko powrót poezji i poetyckiego widzenia do polityki, ale przede wszystkim powrót wieszcza jako figury, jako podstawowego sposobu rozumienia rzeczywistości.

Wojciech Wencel, De profundis, Arcana, Kraków 2010




Mateusz Matyszkowicz (ur. 1981) - filozof, eseista, członek zespołu redakcyjnego "Teologii Politycznej". Niedawno ukazał się tom jego szkiców "Śmierć rycerza na uniwersytecie". Tekst pierwotnie opublikowany na portalu "Teologii Politycznej".

Do Jana Lechonia

Spalili ci jak chciałeś łazienki w Warszawie
w kolumnach wydrążyli dziury na dynamit
świat nie usłyszał skargi żołnierzy szpitalnych
bo ich rozstrzelali nad Wąskim Dunajem

wysadzili w powietrze zgodnie z twym życzeniem
Kilińskiego mamiąc go czołgiem-pułapką
ale trupów nie mogli już wydobyć stamtąd
bo została z nich miazga i krew – i nic więcej

gdybyś wiedział poeto cóżeś nam wywieszczył
jak ranią ucho twoje skamandryckie rymy
po sześćdziesięciu pięciu latach głuchej ciszy
o tym kraju zabitym krojonym na ćwierci

ja nie chcę nic innego niech jeno mi płacze
powstańczych wierszy gędźba w zburzonej kantynie
a latem niech się budzą podziemne motyle
a wiosną niechaj Polskę skrzydlatą zobaczę


Wiersz opublikowany na portalu "Teologii Politycznej" z okazji dzisiejszej premiery tomu "De profundis"

wtorek, 9 listopada 2010

"De profundis" w Domu Literatury

Mój nowy tom wierszy właśnie opuszcza drukarnię. Po raz pierwszy będzie dostępny w sprzedaży w czwartek 11 listopada w warszawskim Domu Literatury (Krakowskie Przedmieście 87/89, tuż przy placu Zamkowym) podczas uroczystości wręczenia Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza (początek o godz. 17.00). Jeszcze w tym tygodniu powinien też pojawić się w Głównej Księgarni Naukowej im. Bolesława Prusa w Warszawie. Empik planuje wprowadzić książkę do dystrybucji w poniedziałek 15 listopada.



Wojciech Wencel
"De profundis"
Wydawnictwo Arcana
2010
oprawa: twarda
ilość stron: 44
cena detaliczna: 15 PLN

Psalm 130

De profundis clamavi ad te, Domine; Domine, exaudi vocem meam. Fiant aures tuae intendentes in vocem deprecationis meae. Si iniquitates observaveris, Domine, Domine, quis sustinebit? Quia apud te propitiatio est; et propter legem tuam sustinui te, Domine. Sustinuit anima mea in verbo ejus: speravit anima mea in Domino. A custodia matutina usque ad noctem, speret Israel in Domino. Quia apud Dominum misericordia, et copiosa apud eum redemptio. Et ipse redimet Israel ex omnibus iniquitatibus ejus.

Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, o Panie, słuchaj głosu mego! Nakłoń swoich uszu ku głośnemu błaganiu mojemu! Jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie, Panie, któż się ostoi? Ale Ty udzielasz przebaczenia, aby Cię otaczano bojaźnią. W Panu pokładam nadzieję, nadzieję żywi moja dusza: oczekuję na Twe słowo. Dusza moja oczekuje Pana bardziej niż strażnicy świtu. Niech Izrael wygląda Pana. U Pana bowiem jest łaskawość i obfite u Niego odkupienie. On odkupi Izraela ze wszystkich jego grzechów.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Wieczór autorski w Łodzi

W poniedziałek 15 listopada w klasztorze OO. Dominikanów w Łodzi (ul. Zielona 13) odbędzie się mój wieczór autorski, zorganizowany w ramach cyklu „Poezja w kamienicy”. Początek o godzinie 19.30. Zaprezentuję wiersze z tomów „Podziemne motyle” i „De profundis”. Na wiolonczeli zagra Marcel Markowski. Serdecznie zapraszam!

piątek, 5 listopada 2010

wtorek, 2 listopada 2010

Maciej Urbanowski o "De profundis": Wielka narodowa poezja


"De profundis" to poetyckie epitafium i zarazem hołd złożony cieniom poległych w Katyniu, na Wołyniu, w Powstaniu Warszawskim, w kazamatach UB i na podsmoleńskim lotnisku. To także próba przeniknięcia duchowego sensu dziejów Polski. Z głębokości nocy i mogił, w natchnionym dialogu z tradycją, Wojciech Wencel pokazuje, jak ze śmierci rodzi się życie, a z rozpaczy nadzieja. Wspaniałe, poruszające wiersze. Wielka narodowa poezja.

Maciej Urbanowski (ur. 1965) - krytyk i historyk literatury, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, laureat Nagrody im. Andrzeja Kijowskiego, redaktor dwumiesięcznika "Arcana". Opublikował m.in. zbiory szkiców "Oczyszczenie" (2002), "Dezerterzy i żołnierze" (2007). Cytowany tekst znajdzie się na okładce "De profundis".

niedziela, 31 października 2010

* * *


Z domu do kaplicy a potem na cmentarz
jest nas troje: astry grzęzną w twoich dłoniach
spacerowy wózek dźwiga słodki ciężar
przy studni gromadzą się dawne imiona
więc czas nas doścignął – nie ma szans by przeżyć
tę lekcję wieczności inaczej niż z nimi
rząd pustych słoików nad przepaścią brzęczy
małe oratorium dla świętej Cecylii
mały tren – modlitwa wykuta na pamięć
wiatr splata nas z sobą jak kostki różańca
wieczny odpoczynek racz nam dać Panie
a światłość wiekuista niechaj w nas wzrasta


Wiersz z tomu "Ziemia Święta" (2002)

piątek, 29 października 2010

Czterdzieści i cztery

Po złamaniu tekstu okazało się, że tom "De profundis" będzie liczył 44 strony (czterdzieści z wierszami i cztery redakcyjne). ;)

czwartek, 28 października 2010

Fotorelacja z Bydgoszczy


















Z prowadzącym cykl POECI.PL Jarosławem Jakubowskim

Kilka zdjęć z mojego spotkania autorskiego w Kawiarni Artystycznej Węgliszek w Bydgoszczy można obejrzeć TUTAJ.

środa, 27 października 2010

Zapowiedź „De profundis”

Już za dwa tygodnie, w okolicach Święta Niepodległości, ukaże się moja nowa, wyjątkowa z wielu powodów książka.



















„De profundis” to zbiór 25 wierszy o Polsce napisanych w ciągu sześciu miesięcy – od lutego do lipca 2010 roku. Niektóre z nich na bieżąco pojawiały się w prasie („Gość Niedzielny”, „Rzeczpospolita”, „Arcana”), wzbudzając żywe reakcje nie tylko w środowisku literackim, ale i wśród publicystów, filozofów, socjologów, polityków.

Dla mnie „De profundis” jest przede wszystkim pamiątką przedziwnego spotkania z umarłymi, zapisem nawoływania się poetów różnych epok w momencie kolejnej polskiej apokalipsy. Również ze względu na to niezwykłe doświadczenie katastrofa smoleńska stała się centralnym wydarzeniem mojego życia.

Wydawcą książki są krakowskie Arcana. Na okładce – tradycyjnie już – znajdzie się fragment obrazu Michała Świdra („Desiderium”, na zdjęciu).


poniedziałek, 25 października 2010

Oświadczenie Jarosława Marka Rymkiewicza

W związku z rozpoczynającym się niebawem procesem, który wytoczył mi Adam Michnik (chowając się za wydawcę swojego pisma), oświadczam co następuje.

W dziejach cywilizacji europejskiej procesy przeciwko pisarzom nie są niczym nowym. Wielu pisarzy było więzionych, byli nawet tacy, których powieszono lub rozstrzelano. Wielu pisarzy nonsensownie oskarżono, wielu wygnano z ich ojczyzny, wielu innym w różny sposób próbowano zamknąć usta i ocenzurować ich poglądy. Wystarczy przypomnieć Gustawa Flauberta, oskarżonego o napisanie „Pani Bovary”, czy Owidiusza, wygnanego z Rzymu przez cesarza Augusta. Ale te prześladowania nie prowadziły do niczego, ponieważ – właśnie w cywilizacji europejskiej – rzeczy miały się i mają się nadal tak, że literatura zawsze zwyciężała i nadal zwycięża. Literatura jest bowiem nieśmiertelna, a władza, która ją prześladuje, jest krucha, krótkotrwała i niepewna. Władza, także władza medialnych oligarchów, nic więc nie może zrobić literaturze, nic nie może jej odjąć, w żaden sposób nie może jej zaszkodzić. A jeśli może komuś zaszkodzić, to tylko sobie. Osip Mandelsztam, zamordowany przez Józefa Stalina, jest teraz największym rosyjskim poetą XX wieku. Jest chwałą cywilizacji rosyjskiej i chwałą cywilizacji europejskiej. A Józef Stalin jest teraz tym, kim był zawsze – nędznym pijaczkiem, nędznym ospowatym prześladowcą Osipa Mandelsztama. I tak to już zostanie – na wieki. Kto podnosi rękę na literaturę, temu ta rączka uschnie. To jest nieuchronne. Proces, który niebawem się rozpocznie, wygrałem więc, zanim się rozpoczął. I wygram go – nawet jeśli przegram w sądzie. Adam Michnik jest skończony. To jest koniec jego fałszywego mitu. Ten proces to jest koniec Adama Michnika. W naszym języku istnieje pojęcie śmierci cywilnej. Okazuje się, że możliwe jest także cywilne samobójstwo.

Zapraszam wszystkich na moje przemówienie na sali sądowej. O terminie procesu poinformuję osobnym komunikatem.

Jarosław Marek Rymkiewicz

Milanówek, 22 października 2010 roku

"Cholernie niebezpieczna poezja!"

"...i ta cała poezja, Wencel, Rymkiewicz. To jest cholernie niebezpieczne!" - przestrzega Agata Bielik-Robson w ostatnim "Plusie Minusie", uzasadniając, dlaczego włączyła się w działalność Ruchu Poparcia Janusza P.

poniedziałek, 18 października 2010

Felietonista dnia ósmego

22 października mija pierwsza rocznica śmierci Macieja Rybińskiego.


















Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 41/2010

Jak być felietonistą po Smoleńsku? Jak pisać dowcipne teksty o kulturze i obyczajach pół roku po jednej z największych tragedii w historii Polski? Jak kpić z absurdów polityki, skoro w znacznej mierze są one spowodowane brakiem tych, którzy zginęli w katastrofie? Paradoksalnie łatwiej być dziś wieszczem niż felietonistą. Opłakiwać zmarłych, narażając się na szyderstwa mniej zaangażowanych kolegów.

A przecież w życiu publicznym nie brakuje absurdów domagających się komentarza. Mamy monopartyjny system władzy, happeningi bohaterskiej tramwajarki i posła z Biłgoraja, piłkarskie mecze przyjaźni między ekipami TVN i PO. „Gazeta Wyborcza” straszy Jarosława Marka Rymkiewicza procesem sądowym, bo refleksje 75-letniego poety zagrażają ponoć interesom „spółki giełdowej” wydającej ten dziennik. Jest wesoło prawie jak w Peerelu z filmów Stanisława Barei. I prawie tak samo smutno.

Jak nigdy, przydałby się nam dziś wybitny felietonista, potrafiący przekłuć balon politycznej poprawności szpilą zdrowego rozsądku. Sprowokować do myślenia i rozbawić jednocześnie. Był taki, ale już sobie poszedł. Nazywał się Maciej Rybiński. W piątek 22 października mija pierwsza rocznica jego śmierci. Zanim stał się gwiazdą na firmamencie krajowej publicystyki, szesnaście lat spędził w Niemczech i w Wielkiej Brytanii. Pracował dla BBC, publikował w paryskiej „Kulturze” i innych pismach emigracyjnych. Do Polski wrócił w 1998 roku. Pisał m.in. do tygodnika „Wprost”, „Rzeczpospolitej”, „Gazety Polskiej”. Dzięki dystansowi zdobytemu na emigracji był w stanie szczególnie przenikliwie opisywać polską rzeczywistość. Gdy inni publicyści, jak czołgi, rozjeżdżali lustracyjnych „oszołomów” i straszyli nas państwem wyznaniowym, on z wdziękiem kpił z obłudy samozwańczych „autorytetów moralnych”. Do końca był wierny wezwaniu Zbigniewa Herberta: „Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze/ ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych”. Z tym, że gniew przekuwał zwykle na mieniące się niezwykłym blaskiem ostrza ironii.

Angielski mistrz felietonu Gilbert Keith Chesterton stwierdził kiedyś, że łatwiej spłodzić dziesięć poważnych artykułów na pierwszą stronę „Timesa” niż jeden świeży dowcip dla pisemka „Tit-Bits”. „Odpowiedzialne, ostrożne ważenie słów – argumentował – to rzecz najłatwiejsza pod słońcem; każdy to potrafi”. Rybiński zawsze wybierał trudniejszą drogę. Czytając jego teksty, miało się wrażenie, że odkrył jakąś dziurę w czasie i kończy je pisać w ósmy dzień tygodnia, o którym zwykli śmiertelnicy mogą jedynie pomarzyć. Z perspektywy roku wyraźnie widać, jak wielką stratą była jego nieoczekiwana, zdecydowanie przedwczesna śmierć. Nie tylko dla opiniotwórczej prasy, także dla całej naszej kultury, w której jest coraz mniej wyrazistych, silnych i niezależnych osobowości. Mówi się, że na bezrybiu i rak ryba, ale w tym przypadku to nieprawda. Zmarłego mistrza nie zastąpi żaden sprawnie piszący, świetnie wykształcony i odważny młodzian, bo nie da się podrobić jego stylu, humoru, pisarskiego sumienia.

Zanim sam zacząłem publikować felietony, przez kilka lat kupowałem gazety wyłącznie dla tekstów „Ryby Ludojada”. Tydzień bez „Ryby po polsku” był czasem intelektualnego regresu, nudy, narzekania na powszechny upadek obyczajów. Myślę, że częstotliwość, z jaką mistrz publikował swe teksty, uśpiła nas wszystkich. Wydawało się, że już zawsze stając oko w oko z absurdami rzeczywistości, będziemy mogli poczytać Rybińskiego, żeby zyskać odpowiedni dystans i uśmiechnąć się od ucha do ucha. Niestety, Bóg, który najwyraźniej też stał się fanem Ryby, zapragnął mieć go u siebie.

Według mnie, był najlepszy. Lepszy od Słonimskiego i Kisiela razem wziętych. Tylko Chestertona czytało się z podobnymi wypiekami na twarzy. Choć pisał głównie o polityce, w jego felietonach zawsze była masa literackich aluzji, słownych gier, karkołomnych porównań. Potrafił lekko, z wdziękiem sprowadzić adwersarzy do parteru, ale umiał też zdobyć się na autoironię. Był wirtuozem humoru, geniuszem praktycznej logiki. Kiedy ktoś z moich znajomych powątpiewał, że felieton to gatunek stricte literacki, odpowiadałem: – Masz rację, ale tylko w odniesieniu do moich wypocin. Poczytaj Rybińskiego, to zmienisz zdanie!

Oprócz błyskotliwych felietonów w spadku po Rybińskim dziedziczymy jednak coś jeszcze. Prostą prawdę, że warto mieć kręgosłup moralny, być niezależnym od dyktatu salonów i „czarnej piany gazet”. Nigdy nie dorównamy mistrzowi pod względem talentu, ale z tej lekcji wychowawczej każdy z nas może skorzystać. Nawet prosty wieszcz ma szansę solidaryzować się ze wszystkimi Polakami, którzy cierpią wskutek monopolu władzy i mediów. Domagać się przywrócenia elementarnych warunków demokratycznej debaty publicznej: poszanowania prawdy, rezygnacji z mowy nienawiści, szacunku dla wrażliwości i argumentów wszystkich grup społecznych. Rybiński zrobiłby to pewnie mniej pompatycznie, bez wielkich słów i przesadnych emocji. Ale zrobiłby to na pewno.