środa, 30 maja 2012

Czas minimalistów minął po 10 kwietnia

Z Wojciechem Wenclem rozmawia Aleksander Kłos


Co z dzisiejszej perspektywy, dwóch lat po katastrofie pod Smoleńskiem, może pan powiedzieć o polskiej duszy, o jej słabościach, lękach, kompleksach, ale i sile, żywotności, umiejętności odradzania się? Wydaje się, że poprzez to ekstremalne „wydarzenie” nastąpiło wyraźniejsze uwidocznienie pewnych zalet i wad naszego narodu, które, co prawda, były i wcześniej zauważalne, ale chyba nigdy tak wyraźnie jak do tej pory. Sukces Ruchu Palikota i jego dużą popularność wśród młodzieży też po części można uznać za jakąś formę oporu przeciwko „erupcjom narodu” podczas m.in. śmierci papieża Jana Pawła II czy po katastrofie pod Smoleńskiem.

Zacznę od końca, czyli od Palikota. Nie sądzę, żeby jego popularność wśród młodzieży wynikała z ducha oporu. Żeby się buntować przeciwko patriotycznej retoryce licealiści musieliby uznawać ją za coś opresyjnego, dominującego w rodzinie, szkole, mediach. A przecież te nasze uniesienia czy – jak mówią nihiliści – „wzmożenia narodowe” to dziś margines oficjalnej kultury. W literaturze ostatni bunt przeciw tradycyjnemu przeżywaniu polskości był dwadzieścia lat temu. Cała ówczesna twórczość Marcina Świetlickiego, z wierszem „Dla Jana Polkowskiego” na czele, to przykład buntu wobec zbiorowych obowiązków. Dla pokolenia „brulionu” Polska była wspólnotą opresji, ale pozostawała ważnym punktem odniesienia. W młodszej literaturze już tego nie ma. Zostały zgrywa, zabawa, ego zawieszone w próżni. Podobne klimaty panują wśród młodych zwolenników Palikota. Oni nie zastanawiają się nad wartościami. Nie bronią swojej pojedynczości. Chcą być standardowi i nie widzą w tym nic ubliżającego. Nihilistyczny standard myślenia traktują podobnie jak markowe ciuchy – jako znak pozycji społecznej. Takie wydarzenia, jak śmierć papieża czy katastrofa pod Smoleńskiem, wcale ich nie obchodzą. Na pocieszenie dodam, że postawa ta nie jest wynalazkiem naszych czasów. Przy długotrwałej presji nihilizmu zwykle włącza się mechanizm wyparcia wszelkiego wysiłku. Zwycięża konsumpcjonizm, zwłaszcza wśród ludzi niedojrzałych. Poeta Władysław Ludwik Anczyc tak pisał o warszawskiej młodzieży z połowy XIX w.: „Gdy młódź, marnując siły w bezecnych rozpustach,/ Wątła, zlana woniami, z utrefionym włosem,/ Z próżnią w sercu i głowie, bezwstydem na ustach,/ Zajmowała się więcej baletnicy losem,/ Niż ojczyzny...”. A później było powstanie styczniowe i część tej młodzieży jednak poszła walczyć.

Zgadzam się, że Smoleńsk ukazał zalety i wady Polaków – te same od wieków. Z jednej strony żarliwy patriotyzm, bezinteresowność, umiłowanie prawdy i wolności, gotowość obrony i odbudowania państwa nawet za cenę własnego życia, wreszcie zakorzenienie w chrześcijaństwie. Z drugiej – skłonność do uciekania w iluzoryczny świat współczesnej „cywilizacji” zachodniej. Kiedyś to były peruki i francuska „lekka muza” w literaturze. Dziś tę samą rolę pełnią modne czapki i brytyjska „lekka muza” w klubie. Najwyraźniej jesteśmy narodem głęboko ewangelicznym – zimnym albo gorącym. Po dwóch latach od katastrofy smoleńskiej widać ogromną słabość państwa, które właściwie w ogóle nie zareagowało na zagładę swojej elity, ale też żywotność polskiej duszy. Ta dusza jest niezniszczalna, wieczna. Fakt, że wielu Polaków wciąż utożsamia wolność z prawdą, to wspaniałe świadectwo dla świata.

Czy uważa pan, że brak ostrej reakcji większości Polaków na kłamstwa zarówno Rosjan, jak i rządu polskiego, spowodowany jest tylko medialną manipulacją? W końcu zapewne większość rodaków widziała upokarzające kadry niszczonego samolotu, dochodził do nich fakt wielkiej liczby rosyjskich zaniedbań, kłamstw, i „pomyłek” lub „nie do końca sprawdzonych informacji” podawanych przez polskie media. Nie trzeba było się za bardzo wgłębiać w sprawę, żeby zauważyć, że jest się poddawanym wielkiemu eksperymentowi. Większość Polaków nie ma już żadnej dumy narodowej? Nic ich nie obchodzi dotarcie do prawdy? Przecież nie trzeba było lubić prezydenta Lecha Kaczyńskiego, żeby żądać poważnego podejścia do tej sprawy.

Jest dokładnie tak, jak pan mówi: większość Polaków, biorąc pod uwagę wyniki wyborów, nie ma żadnej dumy narodowej. Ludzie ci uznali, że lepiej być opluwanym i udawać, że deszcz pada, niż stracić święty spokój. Niektórzy czują się z tą śliną na twarzy niewygodnie, więc próbują radykalnie odciąć się od Lecha Kaczyńskiego i kontynuatorów jego misji. Myślą sobie: – To im napluto w twarz, ja jestem Europejczykiem, mnie to nie dotyczy. Oszukują samych siebie, bo jako obywatele polscy nie są w stanie całkowicie odciąć się od polskości. Choćby w Londynie czy innym Paryżu godzinami odżegnywali się od „polskiej ciemnoty”, ich rozmówcy i tak będą ich mieli za frajerów, którym Rosjanie w śledztwie bezkarnie zagrali na nosie. To samo zresztą dotyczy polskiego rządu, co – niestety – ma wpływ na naszą pozycję w polityce międzynarodowej. Problemem właścicieli polskich paszportów jest to, że od godności narodu wyżej stawiają prywatne cwaniactwo. PRL nauczył ich, że Polak to spryciarz, trochę oszust, który poradzi sobie w każdych warunkach. Dla wielu ideałem jest bohater komedii „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Mnie ten film żenuje, bo – choć miejscami zabawny – jest apologią mentalności niewolniczej. Istotą polskości jest nie skuteczność za wszelką cenę, lecz bezinteresowny sprzeciw wobec tendencji absolutystycznych. Najważniejsze jest zachowanie ducha wolności, a nie fizyczne ocalenie.

W swoim artykule „Warszawski splin” pisze Pan, że dystans prawicowych „ludzi czynu” wobec patriotycznych manifestacji na Krakowskim Przedmieściu jest „świadectwem jałowego marzycielstwa i obywatelskiej niedojrzałości”. Na czym ono polega? W końcu wielu z nich, jak choćby środowisko Teologii Politycznej, to przecież ludzie, których ciężko oskarżyć o brak patriotyzmu, czy myślenia o dobru publicznym.

Nie miałem na myśli redaktorów „Teologii Politycznej”, choć różnię się od nich, jeśli chodzi o diagnozę stanu państwa i pomysł na jego naprawę. Oni idą drogą Aleksandra Wielopolskiego czy – może trafniej – Henryka Rzewuskiego, uznając istniejącą strukturę państwową za wartość nadrzędną. Ja uważam, że jakakolwiek współpraca z władzami III RP jest już niemożliwa. Ale bardziej chodziło mi o publicystów „Rzeczpospolitej”, takich jak Łukasz Warzecha, którzy oskarżają nasze środowisko o ignorowanie realpolitik, a sami zajmują się jedynie pisaniem tekstów. Za nimi idą tysiące internetowych mądrali, gniewnie pohukujących, że trzeba działać, a nie organizować marsze pamięci. Ja też mógłbym zaproponować kilka konkretnych rozwiązań politycznych czy gospodarczych, okraszając je zwrotami typu: „Nie gadajmy! Zróbmy to!”. Tylko co by to dało? Co dają deklaracje Marka Jurka czy Janusza Korwin-Mikkego? To tylko słowa, słowa, słowa. Takie same jak nasze modlitwy za ojczyznę. Jeśli jednak my z założenia poruszamy się w sferze idei i symboli, oni deklarują, że chcą działać politycznie. Nie robią tego. Gadają. Są jałowymi marzycielami, podczas gdy nasz romantyzm jest głęboko realistyczny. Robimy to, co w obecnej sytuacji, da się zrobić dla Polski. Zanim wybuchło powstanie styczniowe, ludzie przez dwa lata uczestniczyli w manifestacjach na Krakowskim Przedmieściu.

Czy odczuwa Pan, że wiele osób, które bardzo chciałyby przeprowadzenia radykalnych zmian w Polsce pomału przestaje wierzyć w możliwość ich realizacji, traci ducha, ponownie wycofuje się do swojego życia prywatnego. No bo skoro nie udało się po aferze Rywina, ani po tylu kompromitacjach rządu Donalda Tuska i nawet katastrofa pod Smoleńskiem nie spowodowała obudzenia się Polaków… Wynika z tego, że większość Polaków obawia się zmian, woli już swoją szarą rzeczywistość, a nie eksperymentowanie z nieznanym, jest zadowolonych ze swojej „małej stabilizacji”. Pesymizm prof. Legutki z „Eseju o duszy polskiej” wydaje się znajdować uzasadnienie w rzeczywistości i jest jeszcze boleśniejszy po 10 kwietnia 2010.

Znów posłużę się wierszem Anczyca: „Warszawo, kto cię widział przed kilkoma laty,/ Tracił nadzieję w Bogu, wiarę w przyszłość kraju.../ Gdy na cześć cara brzmiały w twych murach wiwaty,/ Gdy biegły za nim tłumy w łazienkowskim gaju”. I kilka strof dalej: „A dziś... Jakaż cudowna, niepojęta zmiana,/ Z kału zepsucia wybiegł stolicy duch dzielny,/ Warszawa pierwsza wstrząsa potęgą tyrana/ I narodowi w walce przoduje śmiertelnej”. Ciągle powtarzam, że potrzebne są nam herbertowskie cnoty uporu i trwania. Cierpliwość zawsze się opłaca. Zniechęcenie jest skutkiem paniki, która nie znajduje podstaw w historii. Przesilenie musi nadejść – im później to nastąpi, tym trwalsze będzie odrodzenie, bo nagromadzone, tłumione dotąd emocje wyborców nie pozwolą im szybko wrócić do uległości wobec kłamstwa. Kiedy obecna władza upadnie, już się nie odrodzi. Ten scenariusz sprawdził się w przypadku SLD i AWS. Klęska PO będzie jeszcze bardziej dotkliwa.

Jeszcze jeden cytat z Pana tekstu, w którym wypowiada się Pan na temat „walki o młodych”: „Jeśli nie chce im się ruszyć na marsz pamięci, jeśli wszystko ujmują w cudzysłów, panicznie bojąc się patosu, jeśli cały świat zamknęli we własnej głowie i wszelkie wartości traktują jako grę idei – jaki z nich pożytek?”. O ile rozumiem, dotyczy to tych, którzy rozumieją wiele z rzeczywistości, ale nie wierzą, że ich inicjatywa, zaangażowanie w sprawy społeczne może przynieść efekt, wolą ustawiać się w roli krytyków zarówno III RP, jak i „nieudanej” opozycji.

Tak. Wielu moich znajomych, głównie ze środowisk uniwersyteckich, uważa, że patriotyzm mieszka w głowie. Otóż nic z tych rzeczy. Potrzebne jest jeszcze serce, identyfikacja z ludźmi na ulicy. Podczas zaborów młodzież uniwersytecka organizowała msze za ojczyznę, na które zapraszała wszystkich „braci Polaków”. Tę narodową wspólnotę duchową trzeba odkryć na nowo. Jeśli konserwatywni studenci, absolwenci i redaktorzy pism się nie przebudzą, pozostaną bezużytecznymi zrzędami. Mogą się oszukiwać, że ich gorzkie przemyślenia mają wartość dla kultury, ale – o ile mi wiadomo – żaden z nich nie jest Józefem Mackiewiczem. W rzeczywistości kieruje nimi egoizm. A dystans wobec „nieudanej” opozycji, nieumiejętność dostrzeżenia w niepodległościowym zrywie wyższej idei i wzniesienia się ponad partyjne uprzedzenia, świadczy o niedojrzałości. W naszym ruchu jest jednak wielu młodych ludzi: harcerze, kibice, część studentów, kadry naukowej. Zwyciężymy razem z młodymi inteligentami lub bez nich. Może jednak usłyszą ostatni dzwonek i – dla własnego dobra – do nas dołączą. Tego szczerze im życzę.

A co z tymi, których nie bez kozery nazywa się lemingami. Czy ich postawa nie powoduje, że pozostawiamy ich samym sobie? Czy póki sami nie zrozumieją tego, jak bardzo są okłamywani, manipulowani, że popierają system, który ich ogranicza należy na nich machnąć ręką, niech robią co chcą, nic nas z nimi nie łączy? Czy jest szansa do dotarcia do tej części społeczeństwa, skoro często nie można z jej przedstawicielami znaleźć zbyt wielu cech wspólnych, a nasze wartości uznawane są przez nich za obciach i budzą tylko szyderstwa i  śmiech. Z cynizmem, egoizmem i tumiwisizmem nie da się rozmawiać. A może się mylę?

Strategia np. publicystów „Rzeczpospolitej” zakłada, że mamy do czynienia z głąbami, których należy uświadomić. Uważam, że wiara w skuteczność takiej perswazji to inteligenckie mrzonki. Jeśli większość lemingów rzeczywiście ulega instynktom stadnym, podda się nowej tendencji, kiedy nastąpi polityczne przesilenie. Nastąpi efekt lawiny czy kuli śnieżnej i problem się rozwiąże. Osobiście sądzę jednak, że wśród lemingów jest wiele osób, które są w stanie zacząć myśleć samodzielnie. Dlatego właśnie trzeba uszanować ich wolność i poczekać, aż przejrzą na oczy. Część jest do tego zdolna, część nie. Niektórym pomogą życiowe doświadczenia, przemyślenie rodzinnych tradycji, do którego dojrzeją z wiekiem. Na pewno pozostanie jednak w Polsce również grupa nihilistów. To naturalne. Ważne, żeby nie była ona tak liczna, by decydować o wyniku wyborów.

W środowisku prawicowym, tak je umownie nazwijmy, toczy się dyskusja czy działać na rzecz zmiany, reformy III RP, czy należy radykalnie od niej się odciąć i stworzyć nową jakość. W eseju „Ogniska polskości” odrzuca Pan możliwość walki o III RP z „ludzką twarzą”. Na pewno spotkał się Pan z oskarżeniami o radykalizm, o to, że takie stawianie sprawy powoduje wyobcowanie z reszty społeczeństwa i zniechęca do wzięcia udziału w procesie zmian.

Z oskarżeniami o radykalizm spotykam się ciągle. Jestem jednak głęboko przekonany, że czas minimalistów minął. Po Smoleńsku tylko maksymaliści są w stanie zabezpieczyć niepodległość. Bez zburzenia „okrągłostołowego” porządku III RP wszystkie zmiany będą pozorowane. Państwo trzeba zbudować na nowo, wykorzystując te struktury, które nie zostały zideologizowane. Od Jarosława Kaczyńskiego oczekuję, że po odzyskaniu władzy podejmie to wyzwanie, przywiązując równą wagę do polityki i kultury.

Jarosław Rymkiewicz daje do zrozumienia, że ważni są dla niego Ci, dla których liczą się pewne patriotyczne wartości, którzy wciąż myśląc w kategoriach „Bóg, honor, ojczyzna”, dla których wolność i niezależność kraju jest równie ważna, a nawet ważniejsza niż osobiste dobro. Ci, którzy z tego kpią, którzy są zmanipulowani przez media, którzy całkowicie uciekli w swoją prywatność, nie znajdują się, tak mi się wydaje, w okręgu jego zainteresowań. Nie chce do nich docierać, są jakby innym narodem, nie czuje do nich niechęci, raczej smutne pogodzenie się z losem, że większości z nich nie da się przeciągnąć na stronę Wolnych Polaków. Więc nie ma co sobie nimi zawracać głowy. A Pan?

Myślę podobnie. Marzy mi się Polska, w której tacy ludzie tworzyliby margines. Mogliby sobie wegetować, ale cała kultura byłaby zbudowana w ten sposób, że warunkiem awansu społecznego byłby elementarny patriotyzm. Żeby stać się inteligencją, musieliby więc uczyć się historii, poznawać literaturę i wyciągać z tego wnioski. Szydzenie z polskości powszechnie uchodziłoby za świadectwo prostactwa. Kuba Wojewódzki mógłby się popisywać w domu czy w jakiejś spelunie, ale w żadnej telewizji by go nie zatrudniono. Ja takiej Polski pewnie nie dożyję, ale myślę, że nie jest to projekt całkowicie fantastyczny.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Pana tekstu „Ogniska polskości”, pisze w nim Pan, że: „nic nie usprawiedliwia publikowania w salonowym obiegu. Między atrapą kultury III RP, zaprojektowaną w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Krytyce Politycznej” czy Instytucie Adama Mickiewicza, a autentyczną polską kulturą powinien istnieć jasny rozdział”. Czy nie uważa Pan, że jest to zbyt radykalny postulat, który spowoduje zamknięcie wszelkich furtek do kontaktu z rodakami, pozostającymi pod czarem mainstreamowych mediów, a którzy nigdy nie sięgną po publikację reprezentującą inny punk widzenia? Publikacja lub wystąpienie w liberalnym-lewicowym-postkomunistycznym medium może być jedyną szansą na zapuszczenie w ich sercach ziarenek zwątpienia w swoje dotychczasowe przemyślenia i sposób patrzenia na świat.

Proszę Pana, myśmy te ziarenka rozsiewali przez ostatnie kilkanaście lat. Co z nich zaczynało wyrastać, było natychmiast tłumione przez kąkol. Natomiast my stawaliśmy się coraz słabsi. Taka strategia to prosta droga do zniszczenia starej Polski. Żaden odbiorca się nie zmieni, słuchając faceta z etykietką oszołoma. A jeśli zechcemy pozbyć się tej etykietki, będziemy musieli pójść na kompromisy i ugrzęźniemy w systemie. Jedynym dobrym wyjściem jest budowa alternatywnej kultury, która będzie w stanie przyciągać niezdecydowanych. Nie musimy każdego z nich błagać o refleksję. Jeśli zrekonstruujemy autentyczną polską kulturę, oni sami przyjdą do nas, bo ta kultura ma ducha i jest fascynująca.

wtorek, 29 maja 2012

Polacy na skrzydłach wieszczów

Tworząc nowe elity, musimy odbudować kulturę narodową, zdolną jednoczyć Polaków z różnych warstw społecznych wokół takich wartości, jak prawda historyczna, szacunek dla przeszłych pokoleń czy wspólnotowa misja wobec Europy. Tylko tak będziemy w stanie w sposób trwały zabezpieczyć niepodległość.

"Nowe Państwo" nr 2/2012

Tekst Piotra Lisiewicza „Salon, Przedpokój, Ulica” („NP” 1/2012) jest ważny z kilku powodów. Jasno pokazuje fasadowość tego, co przed 10 kwietnia 2010 r. nazywano polskim państwem, elitami intelektualnymi, dziennikarstwem, prokuraturą, wreszcie narodem. Sprowadza na ziemię tych, którzy dali się nabrać na retorykę rozłamowców z PiS czy wierzą w bajeczki o biznesowej logice wydawcy „Przekroju” i „Uważam Rze”. Wreszcie zwraca uwagę na ciągłość między peerelowskim „wykształciuchem” a „uniwersyteckim konformistą z III RP”, co z kolei prowadzi do wniosku, że potrzeba nam całkowitej wymiany elit, bez kompromisów z udziałowcami obecnego systemu. Kluczowe zdanie tekstu brzmi: „Smoleńsk musi być narodzinami nowej inteligencji, która pójdzie do zwykłych Polaków”.

Przemądrzałym „publicystom Przedpokoju” Lisiewicz słusznie zarzuca, że „w niemałym stopniu dają wiarę wizerunkowi moherów czy kiboli” i „z trudem maskują niechęć do własnych czytelników”. To, rzecz jasna, eufemizmy. Nawet odrobina społecznej empatii wystarczy, by dostrzec, że Paweł Lisicki i jego lokaje traktują „zwykłych Polaków” z pogardą. Jeśli postulują „otwarcie się” na inaczej myślących, chodzi im wyłącznie o „wykształciuchów”. Reszta to motłoch, niższa klasa społeczna, egzotyczna populacja, z którą się nie rozmawia, bo można pobrudzić sobie surdut.

Osiedle, gmina, wieś

Lisiewicz z pasją przeciwstawia się takiej postawie: „Nasz wybór – odmienny od wyboru Przedpokoju – to reprezentowanie nie tylko interesów inteligencji przedwojennej, ale chłopaków z osiedla”. Święta prawda, choć do „chłopaków z osiedla” koniecznie trzeba dodać innych naszych znajomych: emerytów, słuchaczy Radia Maryja, prowincjonalnych nauczycieli i sklepikarzy, właścicieli drobnych gospodarstw rolnych – słowem tych wszystkich, z którymi kontaktujemy się na co dzień. Identyfikowanie się z sąsiadami to nie jakiś szczególny akt poświęcenia z naszej strony, bo nie widzimy specjalnej różnicy między facetem piszącym do gazet a – dajmy na to – pracownikiem warsztatu samochodowego. Szczerze mówiąc, ilekroć czytam w prasie donosy na przeciętnego Polaka, że nie chce się uczyć języków obcych, ubiera się w lumpeksie, nie ma konta w banku, chleje na umór i sika w krzaki, zawsze wzrasta we mnie poczucie wspólnotowej więzi, bo większość tych zachowań znam z własnego doświadczenia. Spośród polskich postaw autentycznie brzydzi mnie tylko jedna – pseudointeligencka pogarda dla bliźnich.

Ta pogarda ma długą tradycję wśród „uczonych w piśmie”, także tych „nowocześnie” konserwatywnych, jednak dopiero Smoleńsk sprawił, że wylała się litrami żółci. Pamiętam, jakim szokiem były dla mnie reakcje kolegów na manifestacje na Krakowskim Przedmieściu. Retoryka kpin z „PiS-owskiego ludu”, a przy okazji z patriotycznego zaangażowania „Gazety Polskiej” czy „Naszego Dziennika”, zwaliła mnie z nóg. Nagle uświadomiłem sobie, że ludzie, z którymi przez lata odbywałem subtelne pogawędki o ideach czy redagowałem pismo, są kimś innym, niż dotąd sądziłem. Przez ostatnie dwa lata musiałem zerwać wiele przyjaźni. Żadnej nie żałuję.

Patriotyzm wysokiej próby

Co się stało z inteligencją przedwojenną – wiemy doskonale. Została wycięta w Katyniu, wywieziona na Sybir, wymordowana w ubeckich więzieniach. Część, która ocalała, albo stopniowo zdegenerowała się w PRL-u, albo przekazała swoje ideały w rodzinach, ale dziś jest zbyt ekskluzywna, by samodzielnie wpływać na życie publiczne. Jej przedstawiciele i spadkobiercy, którzy nie zatracili patriotycznego ducha, w sposób właściwy zareagowali na Smoleńsk i są obecni w „drugim obiegu”. Można ich poznać po absolutnym braku poczucia wyższości wobec
„PiS-owskiego ludu”. O rodzinnych tradycjach mówią niechętnie, za to wyróżniają się zmysłem organizacyjnym. Gdy podczas podróży po Polsce z tomem wierszy „De profundis” trafiam na osobę z wyjątkowo silnie rozwiniętym instynktem „społecznikowskim”, prawie zawsze okazuje się, że jej dziadek walczył w którymś z powstań.

Bezinteresowne zaangażowanie tych ludzi uświadamia, z jak szlachetnego kruszcu ulepiony był inteligencki patriotyzm przed wojną. Nie zmienia to faktu, że większość z nas, inteligentów upominających się o godność ojczyzny, nie posiada ziemiańskich czy mieszczańskich korzeni. Patriotyzmu uczyliśmy się poprzez wiarę, buntowniczy charakter, pojedyncze lektury, opór wobec komunistycznego kłamstwa, homilie Jana Pawła II, wspólnotowe doświadczenia w czasach „Solidarności”. Najgorsze, co moglibyśmy zrobić z tym mozolnie wypracowanym kapitałem, to użyć go jako narzędzia pogardy wobec tych, którzy swojej tożsamości dopiero szukają, choćby wspomnianych przez Lisiewicza „chłopaków z osiedla”.

Prorocy II RP

Dzisiejszy kryzys elit jest nie tylko skutkiem wycięcia przedwojennej inteligencji. To również efekt wykarczowania polityki historycznej i edukacji humanistycznej. Kto choć raz przeglądał dział antykwaryczny na allegro, ma świadomość potężnej pracy, wykonanej pod zaborami i w dwudziestoleciu międzywojennym na rzecz formacji patriotycznej. Chodzi nie tylko o żywą pamięć powstań narodowych, a później mit Legionów i kult Marszałka. W XIX w. niepodległość była wspaniałym, zapładniającym kulturę marzeniem, po 1918 r. stała się równie wspaniałym, pilnie strzeżonym przez cały naród bogactwem. Szczególną rolę odgrywała literatura opisująca polską duszę. Do 1939 r. dzieła wieszczów narodowych wydawano co dwa, trzy lata. Ogromną popularnością cieszyła się „Maria” Antoniego Malczewskiego. Wychodziło mnóstwo antologii literackich, gromadzących utwory niezbędne do uzyskania wspólnotowej świadomości. Na poziomie gimnazjum uczeń musiał mieć w małym palcu całą epokę romantyzmu ze szczególnym uwzględnieniem myśli mesjanistycznej. Przykładowe pytania sprawdzające z wydanego w 1914 r. w Krakowie podręcznika „Wypisy polskie na VII. klasę gimnazyalną”: „Czy słuszne jest zdanie Mickiewicza, że cała nasza literatura emigracyjna powstała z jednego słowa: Ojczyzna?”, „Związek poezyi wieszczej z życiem narodu”, „Konfederacya barska ideałem Polski dla emigracyi. Udowodnić”.

Współczesnym młodym Polakom niełatwo sobie wyobrazić, kim byli Mickiewicz czy Słowacki dla obywateli II RP. Natchnieni poeci, kreślący symboliczne wizje, zanurzeni w mistyce, eschatologii, historiozofii, przypominali biblijnego Mojżesza. Ich utwory pełniły podobną funkcję, co kamienne tablice, przekazane prorokowi przez Boga na górze Synaj. Przechowywane w niemal każdej domowej bibliotece, jak w Arce Przymierza, stanowiły depozyt polskości. Odpowiadały na estetyczne potrzeby czytelników, ale przede wszystkim miały znaczenie polityczne. Dawały poczucie cywilizacyjnej potęgi, maksymalizowały narodowe ambicje w kontekście Europy Środkowej, jednoczyły inteligencję i „społeczne doły”, ukazując ojczyznę jako wartość, dla której warto poświęcić życie. Bohaterstwo uczestników kampanii wrześniowej, konspiratorów z ZWZ i AK, powstańców warszawskich i żołnierzy wyklętych, byłoby dużo mniejsze, gdyby ludzie ci nie wychowali się na poezji romantycznych wieszczów.

Domykanie systemu

Po wojnie wszystko się zmieniło. Słowacki ze swoimi duchami stał się kompletnie hermetyczny. Z Mickiewicza próbowano zrobić przyjaciela ludu pracującego miast i wsi, jednak ta naciągana idea nie mogła porwać tłumów. W świadomości Polaków została inwokacja z „Pana Tadeusza”, „Powrót taty” i kilka ustępów z „Dziadów”. Prorockie pisma wieszczów rozpłynęły się w socjalistycznej kulturze. Jeszcze w 1967 r. – wbrew intencjom Kazimierza Dejmka – Mickiewicz wbił nóż w plecy przyjaźni polsko-radzieckiej na deskach Teatru Narodowego, ale jego wpływ na świadomość wspólnoty pozostał powierzchowny. Nawet gdy w epoce „Solidarności” i stanu wojennego odrodziły się romantyczne wzorce, chyba tylko Jarosław Marek Rymkiewicz potrafił je twórczo powiązać z Mickiewiczowską tradycją.

Dziś obserwujemy ostatni etap odrywania Polaków od narodowej kultury, czego symbolem są barchanowe reformy Katarzyny Hall. Często mówimy ostatnio o domykaniu systemu w mediach, a przecież znacznie dotkliwsze domknięcie systemu dokonało się w programie polskiej szkoły. Jeśli PRL manipulowała historią i literaturą dla korzyści ideologicznych, to III RP postanowiła pozbyć się ich całkowicie w imię politycznej socjotechniki.

Dwadzieścia „Arcanów”, trzydzieści IPN-ów

Tworząc nowe elity, musimy odbudować kulturę narodową, zdolną jednoczyć Polaków z różnych warstw społecznych wokół takich wartości, jak prawda historyczna, szacunek dla przeszłych pokoleń czy wspólnotowa misja wobec Europy. Tylko tak będziemy w stanie w sposób trwały zabezpieczyć niepodległość. Dziś mamy „Arcana”. Świetnie. Ale potrzebujemy 20 takich środowisk. Mamy IPN. Bardzo pięknie. Niezbędne jest 30 IPN-ów. Natychmiast po wygranych wyborach nasi polityczni reprezentanci muszą wymienić kadry w instytucjach kultury, oprzeć się na międzywojennych rozwiązaniach w edukacji, zainwestować w narodowe edycje klasyki literackiej i zacząć realizować długoletni program przywracania Polakom świadomości kulturalnej. To nieprawda, że nasi sąsiedzi z osiedla nie są w stanie się nim przejąć. Odwrócili się od kultury, bo w performance’ach i instalacjach, gejowskiej prozie i teatrze eksperymentalnym nie znajdują niczego, z czym mogliby się identyfikować. Jeśli uda się nam obudzić w kulturze ducha starej Polski, także oni będą go respektować.

W 1831 r. Maurycy Mochnacki pisał: „We wszelkiem politycznem działaniu trzeba mieć jakąś zasadę, wyciągnioną z filozoficznych rozumowań. Tą zasadą w sprawie restauracji polskiego narodu jest jego przeszłość historyczna, której teraz żadną miarą, ani się wyrzec, ani w niepamięć puścić nie możemy. Dzisiejszem dziełem naszem jest dzieło odzyskania. Jest to akt narodowej pamięci w nocy 29 listopada ocuconej z długiego letargu. Czy prędzej, czy później wyjarzmimy się z pod obcej przemocy, zawsze Polska nasza przynajmniej z jednej strony, z jednego względu mieć będzie zakrwawione oblicze i współczesnych przerazi pochmurnem wejrzeniem politycznego upiora... Albowiem nowej nie improwizujemy Polski, ale z grobu wywołujemy Ojczyznę... wygrzebujemy z gruzów starożytną budowlę, której części zebrać w jedną całość, potem zaś naprawić i tylko wewnątrz inaczej urządzić potrzeba”.

Nie bójmy się tego zakrwawionego oblicza własnej historii i kultury. Niech drżą przed nim ci, którzy zadając nam rany, ducha zgasić nie umieli. Wystarczy zamienić w tekście „w nocy 29 listopada” na „rankiem 10 kwietnia” i program na najbliższe pół wieku mamy gotowy.

poniedziałek, 28 maja 2012

Dzień świstaka

Urodziłem się w Gdańsku, mieście zburzonym w 1945 r. przez Sowietów i odbudowanym w PRL.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 23 maja 2012

W latach mojego dzieciństwa było to typowe miasto socjalistyczne, pozbawione wartościowej tradycji. Jego królewska i hanzeatycka przeszłość była martwa. Sypiące się elewacje czasem odsłaniały niemieckojęzyczne szyldy, ale akurat tego testamentu nikt nie miał ochoty wypełniać. Ogólne kłopoty z tożsamością najlepiej wyrażał wielki neon we Wrzeszczu: „Gdańsk miastem kwiatów”. Hasło groteskowe, bo jak okiem sięgnąć, rozciągała się spalona ziemia, a w jej centralnym punkcie stał czołg upamiętniający „wyzwolenie” miasta przez żołnierzy II Frontu Białoruskiego. Przez pryzmat mitu bohaterskiej Armii Czerwonej komuniści usiłowali przedstawiać nawet wydarzenia z września 1939 r. Wielu gdańszczan do dziś wierzy, że bohaterowie Westerplatte czy obrońcy Poczty Polskiej ginęli nie za II Rzeczpospolitą, lecz za powojenne państwo pod sowiecką okupacją.

Zadziwiające, że w tak jałowym miejscu objawił się duch polskiej wolności. Wyrosły z krwi stoczniowców poległych w Grudniu’70, rozwijał się stopniowo, powoływał Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża, inspirował do oporu licealną młodzież, wypełniał wnętrze kościoła św. Brygidy i wylewał się na ulice, porywał robotników, kształtował ikony walki o niepodległość z Anną Walentynowicz na czele, aż wreszcie zatriumfował w Sierpniu’80. Wydawało się, że gdańskie kłopoty z tożsamością raz na zawsze zostały rozwiązane. Przecież trudno było sobie wyobrazić, że po wspólnotowym święcie wolności pozostanie jedynie biurokratyczna, skostniała struktura, nazwana Europejskim Centrum Solidarności.

A jednak miejscy notable wybrali inną drogę. Zamiast oczyścić historię Września’39 z komunistycznej ideologii i połączyć je z solidarnościową spuścizną, zajrzeli do zabytkowej szafy i poprzebierali się za przedwojennych mieszczan. Nagle okazało się, że Wolne Miasto było pełne jakichś niezależnych „Danzigerów”, ludzi mądrych i honorowych, a przy tym pozbawionych wszelkich związków z niemieckim nazizmem. Mając pod ręką autentyczną polską tradycję, władze Gdańska znów sięgnęły do obcego mitu. A ponieważ mit okazał się fałszywy i niespójny, trzeba było go łatać kolejnymi „narracjami”. W efekcie Gdańsk wciąż pozbawiony jest charakteru. Pozostaje przestrzenią sierocą, eklektyczną, workiem, do którego wrzuca się politycznie poprawne hasła i resztki tradycji niemieckiej, peerelowskiej, postsolidarnościowej, sowieckiej.

Odkąd pamiętam, nienawidziłem ruskiego czołgu umieszczonego na cokole w Alei Zwycięstwa. Na początku III RP byłem pewien, że lada chwila zniknie z gdańskiego pejzażu, podobnie jak zniknęło kino „Leningrad” czy nazwisko Włodzimierza Iljicza z bramy Stoczni Gdańskiej. Fakt, że tank straszy do dziś, można wytłumaczyć relatywizmem większości Polaków, którzy na pytanie o naturę PRL w najlepszym razie odpowiadają jak w kwestionariuszu na temat relacji damsko-męskich: – To skomplikowane. Ale czym wytłumaczyć powrót Lenina na bramę stoczni?

Tłumaczenia prezydenta Gdańska możemy sobie darować. W imię prawdy historycznej nikt nie przywraca Katowicom nazwy Stalinogród, a stadionowi w Zabrzu – Adolf Hitler Kampfbahn. Może ta prowokacja ma zmusić „Solidarność” do powtórzenia strajków? My będziemy tam, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO. Wszystko po to, żeby Lech Wałęsa mógł spełnić swoje marzenie o pałowaniu niepokornych. Ale to już było. Już raz udało się wysłać Lenina w kosmos. Czy naprawdę nasze życie w III RP musi przypominać „Dzień świstaka”?

Kiedy latem 2010 r. napisałem gorzki felieton o Gdańsku, prezydent Paweł Adamowicz odpowiedział mi na swoim blogu. Tekst zakończył ironicznie: „Jeden z moich zastępców podsunął mi pomysł, by każdy pracownik gdańskiego Urzędu Miejskiego (a jest ich ponad tysiąc) dostał polecenie służbowe, aby nauczyć się jednego wiersza Wencla na pamięć. Czy to pana zadowoli, panie Wojciechu?”.

Długo myślałem nad tym, jaki wiersz wybrać. W końcu uznałem, że najlepsza będzie „Pani Cogito” dedykowana Annie Walentynowicz: „(...) teraz śpisz ale pilnują cię Judasze / co w tej ziemi zakopali wór srebrników / na monecie księżycowej pełnym blaskiem / świeci twój ateński profil: sprawiedliwość”. Prezydentowi Gdańska i legionowi jego podwładnych życzę owocnej pracy z tekstem.

sobota, 26 maja 2012

Fotorelacja ze Stacji Nowa Gdynia

Spotkanie odbyło się 22 maja w centrum biznesowo-sportowym na pograniczu Łodzi i Zgierza.











Fot. (c) Jacek Gogacz, Jola Sowińska-Gogacz

piątek, 25 maja 2012

Nieznośna lekkość obelg

Język III RP jest jak zdjęcie rentgenowskie. Nie tylko odsłania mentalność konkretnych osób, które w kolorowej prasie wygrywają rankingi na najlepiej ubranych polityków. Przypomina też, jak głęboko struktury państwa przeżarte są postkomunistycznym nihilizmem.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 16 maja 2012

Niektórzy wierzą, że najnowsze bon moty systemu pogardy: „Won stąd!” i „Zadzwoń do brata”, wywołają wreszcie masowy sprzeciw. Ale korzenie takiego języka zanadto rozrosły się w kulturze, by było to możliwe.

Układ zawarty w Magdalence i przy okrągłym stole otworzył drogę do realizacji kastowych interesów najbardziej zdemoralizowanym aktywistom PRL-u, którzy dotąd byli ograniczani regulaminem służbowym. Jeśli starzy partyjni aparatczycy zadowolili się gwarancją świętego spokoju i wysokich emerytur, to esbecy, ich koledzy z wojska i tajni współpracownicy zaczęli budować kariery w III RP, bez oporów korzystając z nabytej dawniej wiedzy. Za sprawą ożywionych kontaktów ich naturalny, przestępczy w gruncie rzeczy język przeniknął do świata polityki. Znalazł też odzwierciedlenie w kulturze, gdzie – jak określił to kiedyś Maciej Urbanowski – dokonała się rewolucja cynizmu.

Mowa nienawiści, mniej groźna w tygodniku „Nie”, dość powszechnie identyfikowanym jako polityczne ekstremum, po 1989 r. stała się znakiem rozpoznawczym „męskiego” kina czy „krwistej” prozy. Władysław Pasikowski uczynił bohaterem „Psów” zachlanego esbeka, palącego teczki osobowe na wysypisku śmieci i szydzącego z poległych za ojczyznę, a do tego pospolitego mordercę. Ale większość widzów zapamiętała wrażliwego mężczyznę „po przejściach”, który mści się „w imię zasad, skurwysynu”. Trudno się dziwić, bo nieszczęśliwie zakochany Franc Maurer na ekranie budził zdecydowanie więcej sympatii niż domagający się lustracji senator Wencel z Chrześcijańskiej Unii Jedności, w skrócie ChUJ.

Dlaczego po 1989 r. wielu Polaków uznało ten język za normalny? Czemu zamiast próbować odnaleźć w polskiej kulturze wymiar metafizyczny czy głęboko patriotyczny, jej odbiorcy zaczęli babrać się w bebechach, cmokając nad powieściami Andrzeja Zaniewskiego czy Andrzeja Stasiuka? Może powszechne upodlenie wydało się im koniecznym warunkiem wytęsknionego kapitalizmu. A może udzieliła się im atmosfera politycznej zgnilizny, zaraźliwej, ośmieszającej ducha, niszczącej w zarodku każde pragnienie dotarcia do prawdy. Tak czy inaczej, puszka Pandory została otwarta. Licealiści, którzy dziś pozdrawiają się słowem „zajebiście” i przesyłają sobie naszpikowane wulgaryzmami nagrania rozmów telefonicznych, to zagubione dzieci Franciszka Maurera. Nieślubne, oczywiście.

Do oswojenia słownej agresji w ogromnej mierze przyczyniły się autorytety III RP. Nie tylko medialni celebryci, ale też „postępowi” publicyści i naukowcy, dostrzegający większe zagrożenie w konserwatywnych wartościach niż w powszechnej barbaryzacji języka. W wydanej w 2003 r. książce „Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści” Magdalena Tulli i Sergiusz Kowalski na ponad 500 stronach cytowali fragmenty artykułów drukowanych w prawicowej prasie, a każdy przypadek „zaburzenia społecznej komunikacji” opatrywali własną diagnozą. Według nich, za przejaw hate speech należy uznać np. taki pogląd: „Reewangelizacja naszych zachodnich sąsiadów jest zasadniczą polską misją” („agresywny ton narodowej i religijnej megalomanii”). Gdy w kolejnych latach wzmogła się rzeczywista kampania nienawiści przeciwko braciom Kaczyńskim, specjaliści od „zaburzeń społecznej komunikacji” milczeli jak zaklęci.

„Palant, szkodnik, cham, bachor, debil, dureń, psychole, paranoicy, karły moralne...” – na te słowa nie reagował prawie nikt. Tak jakby obsesyjnie powtarzane obelgi były dopuszczalnym elementem gry politycznej, a nie klasyczną mową nienawiści. A potem był Smoleńsk, nieco później zabójstwo Marka Rosiaka. Nagromadzona w wymiarze publicznym nienawiść wydała śmiertelne owoce. Choć jej wpływ na bieg zdarzeń trudno udowodnić, wszyscy czujemy przecież, że coś jest na rzeczy. Dlatego tak bolą obelgi w stylu „Zadzwoń do brata”, dowodzące, że rewolucja cynizmu nie ma żadnych granic. Podobnie jak bolszewicka.

czwartek, 24 maja 2012

W obronie Krzysztofa Wyszkowskiego

Ponad 700 osób ze świata mediów, polityki, nauki i kultury stanęło w obronie świadka prawdy historycznej, nękanego przez Lecha Wałęsę procesami sądowymi. Jestem jednym z sygnatariuszy oświadczenia:

Warszawa, 19 maja 2012 r.

Od 20 lat mamy do czynienia z wciąż ponawianymi próbami zakłamywania biografii Lecha Wałęsy, a w konsekwencji również i polskiej historii. W tym destrukcyjnym dziele, niestety, uczestniczą również sądy. Wydają one wyroki sprzeczne z udokumentowaną wiedzą historyczną. Ofiarą tak pojętej „prawdy sądowej” stał się m.in. Krzysztof Wyszkowski.

Chcąc przerwać ten proces destrukcji polskiego życia publicznego, my, niżej podpisani – po zapoznaniu się z opracowaniami badawczymi oraz zawartymi w nich dokumentami historycznymi, których prawdziwość nie została podważona przez żadne poważne publikacje naukowe – stwierdzamy, iż według aktualnego stanu wiedzy:

1. Lech Wałęsa był w latach 70. (rejestracja czynna obejmuje okres 1970-1976) tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o ps. „Bolek”;
2. Donosił na kolegów i brał za to pieniądze;
3. W okresie urzędowania Lecha Wałęsy jako Prezydenta RP, wypożyczył on podstawowe dokumenty dotyczące swojej osoby, z których najważniejsze zaginęły i nigdy nie zostały zwrócone do archiwum.

W obronie prawdy historycznej oraz wolności słowa apelujemy do wszystkich ludzi dobrej woli o dołączenie się do naszego oświadczenia.

Informacja w serwisie wpolityce.pl

poniedziałek, 14 maja 2012

Euro 1861

Michaił Dymitrowicz Gorczakow, carski namiestnik w Warszawie, obudził się z ręką w nocniku. Niedawno cieszył się jak dziecko z decyzji o zorganizowaniu w Królestwie Polskim mistrzostw Europy w cymbergaja. Wiedział, że nic nie otumania podbitej ludności równie skutecznie jak igrzyska. Ale dziś, w przededniu imprezy, nie było mu do śmiechu.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 9 maja 2012

Drogi nieukończone, reforma uwłaszczeniowa dopiero rusza w Rosji; nie wiadomo, czy i kiedy dotrze nad Wisłę. A na Krakowskim Przedmieściu apiać to samo: patriotyczne manifestacje. Zaczęło się w czerwcu 1860 r. na pogrzebie wdowy po generale Józefie Sowińskim i jakoś nie może się skończyć. Zamiast masowo ulegać cymbergajowemu szaleństwu, Polacy wciąż czegoś chcą, nieustannie stawiają bierny opór. – Swołocz! westchnął Gorczakow nad porannym talerzem owsianki. – Nawet refren pieśni skomponowanej na cześć cara zmienili na „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”.

Po śniadaniu zdesperowany namiestnik zaapelował do obywateli Kongresówki: – Jeżeli chcemy, żeby to wielkie wydarzenie sportowe wiązało nas mocniej pozytywnymi przeżyciami, to warto przemyśleć, czy wszystkie, pewnie w znacznej mierze ważne racje, stojące za pomysłami na strajki, demonstracje, manifestacje – po prostu przenieść na późniejszy okres. Najważniejszym punktem odniesienia powinno być dobro kraju i marzenie, aby wielki wysiłek na rzecz Euro 1861 nie został w wymiarze emocjonalnym ani organizacyjnym zmarnowany. Inicjatywę Gorczakowa natychmiast pochwalił dyrektor Komisji Wyznań i Oświecenia Publicznego w rządzie Królestwa Polskiego, Aleksander Wielopolski. Namiestnikowski apel uznał on za „logiczny i racjonalny”. – Przyjmuję go z pełną aprobatą. Koncentracja uwagi publicznej na cymbergaju w tym okresie jest obywatelską powinnością – powiedział dziennikarzom. Jak podkreślił, istotne jest, aby w czasie tak ważnej imprezy nad Wisłą panował spokój polityczny i społeczny.

W środowiskach niepodległościowych nikt nie zastanawiał się jednak nad przełożeniem manifestacji na później. Nie podziałała carska propaganda, przestrzegająca przed „psuciem Polakom długo oczekiwanego sportowego święta”. Strażnicy pamięci o bohaterach powstania listopadowego nie przejęli się przyjazdem gwiazd europejskiego cymbergaja i także w czasie mistrzostw organizowali patriotyczne marsze. Protestujący przeciw cenzurze i rusyfikacji nadal wznosili transparenty z napisem „TRWAM-y!”. Dodatkowo do akcji przyłączyli się dorożkarze, którym nie spodobał się projekt ustawy o deregulacji dostępu do zawodów, i socjaliści przeciwni podwyższeniu wieku emerytalnego. Obudzili się także nauczyciele zmuszani do odpracowywania dwóch godzin tygodniowo bez wynagrodzenia (tzw. darmochy).

Mistrzostwa w cymbergaja udało się doprowadzić do finału, ale w atmosferze dalekiej od ogólnonarodowego święta. Dziś nikt już nie pamięta, kto wygrał, a kto przegrał. W źródłach pisanych nie zachowała się ani jedna wzmianka o tej imprezie, stąd niniejsza relacja może się wydać ekscentrycznym wymysłem felietonisty. Ponad wszelką wątpliwość wiadomo jednak, że Gorczakow nie zniósł osobistego upokorzenia i 30 maja 1861 r. padł rażony apopleksją. Dwa lata później manifestacje z Krakowskiego Przedmieścia przerodziły się w narodowe powstanie.

Może i zmyśliłem wątek mistrzostw w cymbergaja, ale z tej historical fiction płynie całkiem aktualny morał. Tylko wyjątkowy naiwniak apeluje do wolnych Polaków, by zawiesili swoje wolnościowe dążenia na czas igrzysk. I to argumentując, że „oczy całej Europy będą skierowane w tym czasie na Polskę”. Z tego argumentu wynika bowiem raczej potrzeba nasilenia niepodległościowych manifestacji niż ich ograniczenia. Wprawdzie w niektórych krajach w przeddzień oficjalnych wizytacji maluje się trawę na zielono, a nawet myje się wraki samolotów, jednak takie działania nie mieszczą się w polskiej tradycji. Po śmierci Gorczakowa namiestnikiem w Warszawie został Nikołaj Suchozanet, który znacznie zaostrzył antypolskie represje. Fakt, że był tępym żołdakiem, ale przynajmniej nie traktował nas jak idiotów, którzy dadzą się zrobić w cymbergaja.

piątek, 11 maja 2012

Duchowa mapa Polski

Święci i bohaterowie wychodzą nam naprzeciw.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 19/2012

Dziewięć lat temu miesięcznik „Więź” zaprosił mnie do udziału w ankiecie na temat topograficznych źródeł polskiego chrześcijaństwa. W myśl zasady Jana Kochanowskiego: „Ja inaczej nie piszę, jeno jako żyję”, wskazałem swoją kaszubską okolicę i stołeczny plac Zbawiciela. A ponieważ resztę Polski oglądałem wówczas głównie z okien pędzącego pociągu, wspomniałem też o dziesiątkach kościołów wrośniętych w wiejski krajobraz. W trakcie podróży często myślałem o „wiecznych lampkach”, które płoną w prezbiteriach nawet po zmierzchu, gdy parafianie siedzą w domach, a księża na plebaniach. Jak Polska długa i szeroka, oplata ją „nieziemski krwiobieg” czerwonych światełek i tabernakulów, w których przechowywane jest Ciało Chrystusa.

Ta poetycka wizja wciąż jest mi bliska. Uświadamia, że niezależnie od naszego aktualnego stanu ducha czy miejsca pobytu istnieją miejsca obiektywnie święte. Choćbyśmy całkiem o nich zapomnieli, Bóg będzie tam czuwał, napełniając sensem wehikuł istnienia, na który – jak pisała Wisława Szymborska – tylko kamienna greka ma wyrazy: KÓSMOS MAKRÓS CHRÓNOS PARÁDOKSOS.

Nie zmienia to faktu, że dziś na ankietę „Więzi” odpowiedziałbym inaczej. Bo przez ostatnie lata przestrzeń święta stopniowo traciła w mojej świadomości urok poetyckiej iluminacji i nabierała konkretnych kształtów. Prawdziwym przełomem była jesień 2010 r., kiedy przemogłem wrodzoną niechęć do spotkań autorskich i ruszyłem w Polskę z tomem „De profundis”. Jednym z pierwszych miejsc, które odwiedziłem, było żeńskie Prywatne Gimnazjum i Liceum Sióstr Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Szymanowie. Jadąc tam, zastanawiałem się, czy dobrze robię, dzieląc się osobistym przeżyciem smoleńskiej tragedii. A może rację mają ci chrześcijanie, którzy odrzucają patriotyzm jako wytwór tego świata? Odpowiedź, którą znalazłem w szkolnej gablocie, brzmiała: „Bóg nas stworzył Polakami” i pochodziła od błogosławionej Marceliny Darowskiej (1827–1911), mistyczki, współzałożycielki zgromadzenia sióstr niepokalanek. Ktoś powie, że to przypadek. Ale – jak twierdziła Szymborska – „nic dwa razy się nie zdarza”, a mnie to samo doświadczenie przytrafia się ostatnio na każdym kroku.

Jeszcze w Szymanowie zaprowadzono mnie do kaplicy z cudowną figurą Matki Bożej Jazłowieckiej, przeniesioną tu z Podola, gdzie od powstania styczniowego funkcjonował macierzysty klasztor zakonu. W 1919 r. polski 14. Pułk Ułanów odparł oddziały ukraińskie, nie dopuszczając do zajęcia przez nie klasztoru. Po tym wydarzeniu kawalerzyści obrali sobie jazłowiecką Panią za Hetmankę, a zakonnice i ich wychowanki ufundowały pułkowi sztandar. Od 10 kwietnia 2010 r. dziwiłem się własnej wyobraźni, wyrywającej się gdzieś daleko, na historyczne Kresy. I nagle, wbrew własnym oczekiwaniom, znalazłem się w samym sercu kresowej tradycji, pozostając jednocześnie w geograficznym sercu Polski.

Od tamtej pory moje wyjazdy na spotkania autorskie są pielgrzymkami. W Pniewach prowadzono mnie do sanktuarium św. Urszuli Ledóchowskiej, autorki słów: „Jesteś nieśmiertelny kraju moich przodków, Ojczyzno ukochana, Polsko moja!”. W Gnieźnie od razu trafiłem do katedry przed grób św. Wojciecha. Gdy po powrocie do domu biegłem na ostatnią niedzielną Mszę do sąsiedniej parafii (niech mi wybaczy to faux pas mój osobisty proboszcz), po drodze uświadamiałem sobie, że jej patronem jest św. Rafał Kalinowski, jeden z dowódców powstania styczniowego, który po 10 latach syberyjskiej katorgi wstąpił do zakonu karmelitów bosych. Kolejny przypadek? Nie wierzę w tak konsekwentne zbiegi okoliczności.

Miejsca, które dotąd uważałem za skanseny duchowości i patriotyzmu, nagle się otworzyły. Nie tylko zresztą przede mną, bo wszędzie podczas swoich pielgrzymek spotykałem wspaniałych ludzi, którzy z tych źródeł wiary i polskości czerpali pełnymi garściami. Od przyjaciela z Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”, które po Smoleńsku mocno rozwinęło skrzydła, dowiedziałem się, że w niemal każdym lokalnym oddziale funkcję integracyjną pełni obiekt sakralny albo miejsce pamięci. Na przykład w Szczecinie członkowie stowarzyszenia spotykają się przy odzyskanym ze Lwowa pomniku Kornela Ujejskiego, wybitnego, niesłusznie zapomnianego poety romantycznego. Lira z rozerwanymi kajdanami, umieszczona na granitowym cokole, naprawdę może inspirować.

Ludzie, którzy mierzą wielkość narodu wyłącznie głosami w wyborach, narzekają, że po Smoleńsku nie nastąpiło żadne zbiorowe przebudzenie. Gdyby potrafili choć na chwilę uwolnić się od partyjnej gorączki, zobaczyliby setki tysięcy wolnych Polaków, którym wychodzą naprzeciw święci i historyczni bohaterowie. Duchowa mapa Polski przestała być poetycką wizją i z każdym dniem wypełnia się nazwami konkretnych miejsc, nazwiskami konkretnych patronów, którzy ani myślą zostawić nas samych na drodze ku wolności. Tej obywatelskiej, systematycznie gwałconej dziś przez władze, sądownictwo i media, ale i tej głębszej, chrześcijańskiej, która bez względu na bieg zdarzeń pozwala „odnosić pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował”.

czwartek, 10 maja 2012

Dziś w TV Trwam: Artyści o Smoleńsku

Retransmisja spotkania poetycko-muzycznego, które odbyło się we Wrocławiu 14 kwietnia 2012 r., dzisiaj w Telewizji Trwam. Początek o godz. 22.10. Polecam!

wtorek, 8 maja 2012

Książki

Co pewien czas docierają do mnie informacje o trudnościach z zakupem "De profundis". Wszystkim zainteresowanym polecam księgarnię internetową poczytaj.pl.

W jej ofercie znajduje się obecnie aż sześć moich książek. Jakimś cudem załodze księgarni udało się ściągnąć nawet tytuły praktycznie niedostępne już na rynku: "Imago mundi. Poemat" (z ilustracjami Michała Świdra, 2005) i "Wiersze zebrane" (2003). Ponadto można kupić tomy poezji "De profundis" (2010, 3. wyd. 2012) i "Podziemne motyle" (2010) oraz zbiory felietonów sprzed 10 kwietnia 2010 r.: "Niebo w gębie" (2010) i "Wencel gordyjski" (2011). Proces zamawiania i dostawy przebiega bardzo sprawnie. Pełna oferta TUTAJ.

poniedziałek, 7 maja 2012

Poezja i służba w kawalerii

Kiedy przeczytałem w mailu, że Uniwersytet Ekonomiczny w Katowicach zaprasza mnie do wygłoszenia wykładu o roli poezji we współczesnym świecie, w pierwszej chwili pomyślałem, że to prowokacja.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 2 maja 2012

Poeta, relikt starego świata, ma stanąć przed ludźmi, którzy świetnie radzą sobie w warunkach wolnego rynku, w dodatku prawie 20 lat młodszymi od niego. Oczyma duszy ujrzałem natychmiast scenę z filmu „Dzień świra”, w której absolwent polonistyki odbiera w kasie pensję. Mniejsza o to, że gra go aktor kojarzący się dziś głównie z reklamami i wątpliwej klasy bon motem: „Polska nie jest najważniejsza”. Scena jest tak mocna i prawdziwa, że człowiek ma ochotę powtarzać użyte w niej ordynarne przekleństwa.

Na szczęście po chwili przypomniałem sobie tekst, w którym Gilbert Keith Chesterton opisuje swoją wizytę w międzywojennej Polsce. Na dworcu czekała na niego kompania honorowa kawalerii. Stojący na jej czele młody oficer przywitał angielskiego pisarza słowami: „Nie wyrażę się: największy przyjaciel Polski. Bóg jest największym przyjacielem Polski”. A następnie, już podczas swobodnej rozmowy, stwierdził z humorem, że istnieją tylko dwa rzemiosła godne mężczyzny: poezja i służba w kawalerii. W tej idei cywilizowanego żołnierza, który „poza sztuką wojenną interesuje się innymi sztukami, i to tak jak prawdziwy artysta”, dostrzegł Chesterton emanację romantyzmu decydującego o wielkości Polaków.

Angielski twórca był za gruby, żeby wsiąść na konia, więc pisał wiersze. Ale żeby jakoś przeżyć, pisał też felietony i to one przyniosły mu sławę. Nie zmienia to faktu, że poezja, nawet w naszych czasach, ma znaczący wpływ na kulturę. Choć na spotkania autorskie w każdej epoce przychodzi nie więcej niż sto osób, ostatecznie wiersze okazują się trwalsze od wypowiedzi celebrytów czy deklaracji polityków. Bohater „Dnia świra” ma w sobie za dużo agresji, by stać się następcą wieszczów, ale słusznie zauważa, że „dyktaturami wstrząsają poeci”.

Podczas spotkania ze studentami ekonomii jeszcze raz okazało się, że literatura wcale nie musi być hobbystyczną zabawką humanistów. Wprawdzie międzywojenna inteligencja, nazwijmy ją tak, techniczna, została w znacznej mierze wyrżnięta przez Sowietów, ale jej testament jest wciąż aktualny. Od władz poszczególnych uczelni zależy, czy ta tradycja będzie kontynuowana.

Wizytę w Katowicach będę wspominał bardzo miło. Żałuję tylko, że ze względu na nadmiar zobowiązań nie mogłem wziąć udziału w spotkaniu poetycko-muzycznym „Artyści o Smoleńsku”, które odbyło się we Wrocławiu 14 kwietnia. Spośród wielu wydarzeń kulturalnych, organizowanych w związku z drugą rocznicą tragedii smoleńskiej, to wydaje mi się najważniejsze. Pomysłodawca widowiska, Donat Kamiński, zgromadził w jednym miejscu wielu niezwykłych poetów i pieśniarzy, którzy twórczo odpowiedzieli na najnowszą polską apokalipsę. W gotyckim wnętrzu kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku wybrzmiały m.in. wstrząsająca antyfona barda starej Polski Jacka Kowalskiego, „Golgota” Marcina Wolskiego, mistyczne utwory Krzysztofa Koehlera i Szymona Babuchowskiego. Moje wiersze – „In hora mortis” i „Panią Cogito” – pięknie wyśpiewał Marcin Skrzypczak. Nie mniejsze wrażenie na słuchaczach zrobiły teksty Marty Jaszczuk, Tadeusza Zachary czy blogera Free Your Mind. Każdy element tej układanki okazał się trafiony w punkt. Nie wierzycie? Szukajcie relacji w bieżącym programie TV Trwam albo na YouTube.

Wbrew płytkiej świadomości, tradycja wiązania niepodległościowej poezji z muzyką nie zaczyna się od Jacka Kaczmarskiego. Sięga Polski rozbiorowej. Dość wspomnieć wydaną przez lipską oficynę Brockhausa antologię „Lutnia. Piosennik polski”, która cieszyła się ogromną popularnością po powstaniu styczniowym. Zamiłowanie do śpiewu w oczywisty sposób łączy poetów i kawalerzystów. Mam nadzieję, że Donat Kamiński nie zrazi się organizacyjnymi trudnościami i „Artyści o Smoleńsku” na stałe zakotwiczą w polskim kalendarzu. Jeśli nasz „drugi obieg” ma uczyć młodzież patriotyzmu, to właśnie przez takie przedsięwzięcia – poważne, ale pozbawione muzealnego blichtru, aktywizujące publiczność, odwołujące się do serc i artystycznych talentów.

środa, 2 maja 2012

Nauczyciel jako wół

Nauczyciele to darmozjady. Nie dość, że nieustannie wyciągają uczniów do kina lub muzeum, to jeszcze mają nieprzyzwoicie długie wakacje, ferie i przerwę świąteczną.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 25 kwietnia 2012

Ludzie pracy nigdy im tego nie wybaczą. Przyczepią się nawet do Dnia Nauczyciela i okresu rekolekcji wielkopostnych, kiedy w niektórych szkołach milkną dzwonki. „Niestety, skoro tradycją stało się, że nauczyciele idą w tych dniach na wagary, to dziećmi muszą się zająć rodzice” – alarmuje w „Rzeczpospolitej” Ewa Usowicz.

Zgroza! Rodzice – dziećmi! Zająć się! Jak świat światem, nie słyszano o podobnej krzywdzie! Ludzie pracy nie mają przecież czasu na wychowywanie dzieci. Nie po to poświęcają się dla rodziny, zarabiając ciężkie pieniądze w firmach i redakcjach, żeby z tą rodziną osobiście się użerać. Od tego są belfrzy, którzy mają obowiązek nie tylko uczyć nieletnich, ale i sprawować nad nimi opiekę, oczywiście bez stosowania reakcyjnych metod wychowawczych. Klient płaci podatki, klient wymaga. Ludzie pracy i tak są wspaniałomyślni. Żeby było sprawiedliwie, nauczyciele powinni im dodatkowo robić obiady, sprzątać mieszkania i prać skarpety. Może wtedy odpracowaliby te swoje niezasłużone wakacje.

Dwadzieścia lat temu wydawało się, że poprawa losu nauczycieli jest tylko kwestią czasu. Ich autorytet miał rosnąć razem z zarobkami. Dziś są jedną z najbardziej pogardzanych grup społecznych w Polsce. Przeprowadzona przez PO reforma oświaty przekształciła polską szkołę w firmę usługową, w której nauczyciele stanowią tanią siłę roboczą. Nad ich głowami ministerstwo prowadzi poważne interesy, np. z wydawnictwami, którym daje zarobić na podręcznikach sygnowanych zaklęciem „nowa podstawa programowa”, a różniących się od poprzednich jednym zadaniem albo układem tekstu. Prezentacje oferty wydawniczej organizowane są zazwyczaj w luksusowych hotelach. Przez godzinę nauczyciele mogą poczuć się jak osoby, których stać na nocleg w apartamencie. Gdy czar pryska, odnajdują się na przystanku tramwajowym, ściskając w dłoni certyfikat udziału w prezentacji, który mogą sobie wsadzić do teczki awansu zawodowego. Hotelowa inicjacja okazuje się jeszcze jednym upokorzeniem.

W wyniku PO-wskiej reformy oświaty nauczyciele stracili resztki godności. Wiedzą, że jeśli będą konsekwentni wobec ucznia sprawiającego problemy wychowawcze, czeka ich kontrola z kuratorium albo komisja dyscyplinarna. Rację zawsze mają rodzice, najczęściej głęboko zdemoralizowani przez rządową wizję szkolnictwa, traktujący belfrów jak nieudaczników, którzy hamują celebrycki rozpęd ich pociech. Nie zmieniają się tylko dwie rzeczy: żenująco niska płaca nauczycieli i ich wysiłek. Bo wbrew obiegowym opiniom wakacyjni szczęściarze harują od rana do nocy, najpierw wśród rozwydrzonej dzieciarni, a później w domu, sprawdzając klasówki, przygotowując się do lekcji, wypisując statystyki, arkusze ocen i masę innych – bardziej lub mniej potrzebnych – dokumentów. Wstyd, że trzeba dziś przypominać o takich oczywistościach.

To prawda, że w dużym stopniu nauczyciele sami są sobie winni. Upokarzani nie mniej niż najbardziej reakcyjne grupy społeczne – patrioci, katolicy, kibice – nie wyrażają swojego buntu publicznie. Jeśli protestują, to w imię społecznych ideałów, jak niedawno nauczyciele historii. Na taką postawę stać jednak niewielu. Większość belfrów w obawie przed utratą pracy zachowuje się jak kameleon albo buduje wokół siebie mur autoironii. Choć w prywatnych rozmowach są zgodni, że Katarzyna Hall była najgorszym ministrem edukacji po 1989 r., przy urnach wyborczych zmieniają najczęściej numer kandydata, rzadko numer partii. W znacznej mierze wciąż tworzą środowisko postkomunistyczne, niechętne politykom niepodległościowym. Tyle że jedynym sposobem na przywrócenie nauczycielom autorytetu jest dziś upadek III RP i gruntowna odbudowa systemu szkolnictwa. Ten cel powinien skłonić do wspólnego oporu prawicowych idealistów i lewicowych autoironistów, jeśli nie chcą pozostać wołami ciągnącymi pług po ugorze. Bez nadziei na trwałą odmianę losu odliczającymi dni do wakacji.