czwartek, 29 kwietnia 2010

Świat jak z Bruegla. Wizyta w Matarni

W niedzielę 2 maja o godz. 20.00 na antenie Trzeciego Programu Czeskiego Radia „Vltava” w ramach cyklu „Spotkania z literaturą” rozpocznie się godzinna audycja w języku czeskim „Świat jak z Bruegla albo wizyta w Matarni”. W reportażu poświęconym moim wierszom i inspiracjom wypowiadają się oprócz mnie Artur Nowaczewski i Piotr Śliwiński. Poezje i komentarze przełożył Jaroslav Šubrt. Materiał przygotował Miloš Doležal. Reżyseria Hana Kofránková. Aby wysłuchać audycji na żywo, wystarczy kliknąć na logo:



Oryginalna zapowiedź: V cyklu Schůzky s literaturou uvedeme pořad Svět jako z Brueghela aneb Návštěva v Matarni, věnovaný poezii a inspiračním zdrojům polského básníka a esejisty Wojciecha Wencela, který patří k nejvýraznějším postavám silné básnické generace vstupující na polskou literární scénu v první polovině 90. let. Celý život bydlí v Gdańsku-Matarni a stává se vedle Güntera Grasse a Pawła Huelleho dalším moderním autorem, v jehož díle vystupují různé reálie i postavy kdysi slavného hanzovního města Gdaňska, lépe řečeno jedné z jeho okrajových čtvrtí. Reportážní návštěvu u polského básníka Wojciecha Wencela v gdaňské Matarni připravili Miloš Doležal a Jaroslav Šubrt a v pořadu vedle Wojciecha Wencela dále hovoří básník Artur Nowaczewski a literární kritik Piotr Śliwiński. (2.5. 2010 ve 20.00)

wtorek, 27 kwietnia 2010

Wiersze o Polsce
















Fragment rysunku Leonarda da Vinci (1510)

Calcium magnesium

Leżą w zbiorowej mogile
z przestrzelonymi głowami

ich utrudzone ciała
stopniowo tracą na wadze

rozkłada się wątroba
wiotczeją mózg i serce

w końcu pękają ścięgna
i kruszy się szkielet

legiony gnilnych bakterii
zostawiają za sobą

jedynie minerały
lżejsze niż szczypta prochu

po latach są już cząstkami
tablicy Mendelejewa

rozpływają się w ciemności
na cztery strony świata

jak było im obiecane
w Kazaniu na Górze

stają się

solą ziemi


Czterdzieści i Cztery

O starym życiu nikt już nie pamięta
płoną świece przed pałacem prezydenta

Z matki obcej; krew jego dawne bohatery,
A imię jego będzie czterdzieści i cztery.

Polsko w ciemnościach porodu
nie jesteś Chrystusem narodów

jesteś Jonaszem w brzuchu wielkiej ryby
pójdź ach pójdź do swojej Niniwy

13 kwietnia 2010

„Rzeczpospolita” (dodatek „Plus Minus”) 24-25 kwietnia 2010

niedziela, 25 kwietnia 2010

Szymon Babuchowski: Modlitwa zmęczonego

Proste, gęste frazy trafiają w sam środek duszy. „Podziemne motyle” Wojciecha Wencla odświeżają język współczesnej poezji religijnej.


Na granicy Kaszub i poddanego niemieckim wpływom Gdańska istniała Matarnia – niewielka wioska, w której centrum znajdował się kościół św. Walentego. Na jego pochyłej wieży wiły gniazdo bociany, a życie mieszkańców toczyło się niespiesznym rytmem chrztów, ślubów, narodzin i pogrzebów. Dziś Matarnia istnieje nadal, ale stała się dzielnicą Gdańska. Tuż obok wioski powstały nowe bloki i obwodnica, chwilę później wyrósł także hipermarket. A jednak wystarczy przejść za obwodnicę, by znaleźć się w innym świecie, w którym czas jakby się zatrzymał. Ludzie ciągle pozostają tu wierni tradycyjnej pobożności, a bocian powraca wiosną do gniazda na kościelnej wieży.

W tym świecie, wraz z żoną i dwoma synami, żyje Wojciech Wencel, poeta i redaktor Magazynu Apokaliptycznego „44/ Czterdzieści i Cztery”, niegdyś członek kolegium redakcyjnego „Frondy”. Wencel uczynił Matarnię niemal główną bohaterką swojej twórczości, a w tytule jednego z tomów nazwał ją nawet „Ziemią Świętą”. Jak przystało na poetę wiernego tradycji, opiewał ją wierszem regularnym, z rozlewnością godną romantycznych wieszczów. Pod koniec minionego stulecia wzbudził swoją liryką spore zainteresowanie krytyków, ale spotkał się też z dezaprobatą wielu z nich. Sam Czesław Miłosz, zapytany, czy dostrzega wśród współczesnych poetów jakiegoś ciekawego autora wyznaniowego, następcę Lieberta, odpowiedział: „Jest taki poeta Wencel w Gdańsku. Ale nie wiem, czy nie jest to jakiś nałóg, żeby łączyć katolicyzm z formami tradycyjnymi, metrycznymi. Czy rzeczywiście tak być musi?”.

Demon południa

Po pięciu latach milczenia Wencel powrócił wierszami, które będą zaskoczeniem nawet dla najwierniejszych fanów jego twórczości. W najnowszym tomie „Podziemne motyle” niewiele znajdziemy obrazów Matarni, a te, które się pojawiają, przedstawiają ją raczej w krzywym zwierciadle:

We śnie widzę to miasteczko: jest niedziela
przez plac idą dwie kobiety do fryzjera
inni modlą się w kościele z krzywą wieżą
jednocześnie w Boga wierząc i nie wierząc

Akcja utworów przenosi się do ciemnego „pokoju bez okien i prądu” albo na parking przed hipermarketem, „z którego nie sposób wyjechać”. Tą nową przestrzenią rządzi „demon południa” – stan wypalenia, obojętności i duchowego lenistwa, któremu zaczyna podlegać podmiot liryczny tych wierszy. Jeszcze zmaga się ze swoim grzechem, ale „trzecia część ciała” ugrzęzła już w piasku. Pogrążającemu się bohaterowi nie pozostaje nic poza modlitwą. „Wyjmij ze mnie oścień śmierci” – woła do Boga w akcie desperacji. To doświadczenie jest kluczowe dla całego tomiku. Zmienia bowiem sposób patrzenia bohatera. Najdobitniej wyraża to krótki wiersz „Totus Tuus”:

A:

Cały Twój –
czysty jak łza w oku Maryi
waleczny jak święty Jerzy
nieludzki jak anioły
Botticellego

B:

Cały Twój –
zbyt grzeszny żeby sądzić
zbyt ciężki żeby chodzić po falach
zbyt ludzki by się zbawić
bez Ciebie

Zacier wieczności

Kim są tajemnicze postaci A i B? Czy A nie przypomina przypadkiem samego Wencla z okresu żarliwej publicystyki, którą uprawiał np. w zbiorze esejów „Zamieszkać w katedrze”? Przypomnijmy, że pod koniec lat 90. na łamach „bruLionu” artysta dość łatwo osądzał swoich kolegów po piórze za to, że nie żyją zgodnie z głoszonymi przez siebie ideałami. Dzisiaj sam, jako B, pisze o sobie: „zbyt grzeszny żeby sądzić”. Paradoksalnie, doświadczenie grzechu okazuje się jednak dla poety błogosławione; sprawia, że przestaje szukać oparcia w samym sobie. Dlatego w centrum swoich wierszy może teraz postawić Chrystusa:

(…) w każdym śnie
wspinam się drogą krzyżową za rannym Chrystusem
na Śliwową Górę gdzie w startym na miazgę ciele
przestaje kołatać pestka serca i na oczach wiernych
zamienia się ono w zacier wieczności

– czytamy w poemacie „Oda do śliwowicy”, gdzie na skomplikowany proces produkcji trunku nałożone zostają biblijne obrazy: od męki i zmartwychwstania Jezusa po Pięćdziesiątnicę. To nieco szokujące w pierwszym odbiorze zestawienie owocuje wręcz mistyczną wizją i jednym z najbardziej poruszających utworów w tomie.

Cis stary jak krzyż

„Oda do śliwowicy” należy do ważnej w tym zbiorze grupy wierszy „czeskich”. Wencel podróżował po Czechach m.in. śladami swojego ulubionego poety – Bohuslava Reynka, który niemal całe życie spędził w rodzinnym majątku we wsi Petrkov na Wyżynie Czesko-Morawskiej. „Kiedy w 1948 roku majątek stał się częścią Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej, Reynek znalazł w niej zatrudnienie jako robotnik rolny. Objęty przez komunistów zakazem druku przesiadywał w drewnianym domku w ogrodzie, gdzie przygotowywał matryce grafik i pisał wiersze” – czytamy w komentarzu do wiersza „Zmartwychwstanie”. Duchowe pokrewieństwo z Reynkiem, a także poetami takimi jak Jan Zahradníček, sprawia, że obrazy Matarni zostały zastąpione teraz przez czeskie pejzaże. Wśród nich pojawia się przejmujący obraz cisu z miejscowości Vilémovice – jednego z najstarszych drzew w Europie. „Jego wiek szacuje się na dwa tysiące lat. Ponieważ wydziela toksyny, mówi się, że kto pod nim uśnie, już się nie obudzi” – pisze Wencel w przypisie do wiersza „Cis”. Zacytujmy ów liryk:

Szukałem miłości w oczach młodych kobiet
szukałem lecz nie znalazłem

szukałem życia w swoim dzikim sercu
szukałem lecz nie znalazłem

szukałem pocieszenia nad rzeką żalu
szukałem lecz nie znalazłem

zmęczony usnąłem pod cisem starym jak drzewo krzyża
umarłem – i znalazłem

„Podziemne motyle” to przepiękna modlitwa człowieka zmęczonego, który jednak nie utracił nadziei na to, że drzewo krzyża przynosi wybawienie. Tym razem objawił się nam Wencel bardziej ascetyczny, dotykający duszy prostymi, a jednocześnie niezwykle gęstymi frazami. Jest w tych wierszach sporo smutku, ale jest też – jak w utworze tytułowym – oczekiwanie, „aż skończy się czas/ i pęknie kokon ziemi”.

SZYMON BABUCHOWSKI

sobota, 24 kwietnia 2010

Wiersze w "Plusie Minusie"

W dzisiejszym numerze "Rzeczpospolitej" (dodatek "Plus Minus") dwa moje wiersze o Polsce. Zapraszam do lektury.

Pierwsza recenzja "Podziemnych motyli"

Szymon Babuchowski pisze m.in.: "Po pięciu latach milczenia Wencel powrócił wierszami, które będą zaskoczeniem nawet dla najwierniejszych fanów jego twórczości". Blisko dwukolumnowy tekst można przeczytać w najnowszym numerze "Gościa Niedzielnego".

piątek, 23 kwietnia 2010

"Wczesny Asnyk"

Piotr Mucharski w "Tygodniku Powszechnym" w rozmowie z Janem Rokitą:

"Jak Pan odnajduje się w tej atmosferze? Od momentu katastrofy żyjemy w kraju czarnego romantyzmu. Choćby ten fragment wiersza z Gościa Niedzielnego:

Jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy
póki nasi starsi bracia wędrują do ziemi

tam tajemne biją źródła tryskają strumienie
tam śmierć pada na kolana przed wiecznym istnieniem

tam zabici w ciemnym lesie modlą się za nami
tam powstańcy do Śródziemia idą kanałami

To nie Syrokomla ani Pol, ani wczesny Asnyk. To Wojciech Wencel - poeta współczesny."

czwartek, 22 kwietnia 2010

Powstań, Jonaszu!

Mój głos w ankiecie "Polska: misja specjalna?" - "Gość Niedzielny" nr 16 z dnia 25 kwietnia 2010 (od dzisiaj w sprzedaży).

Ambona w kształcie wielkiej ryby (1730 r.) w kościele św. Piotra i Pawła w Dusznikach

Rzekł Pan do Jonasza: „Wstań, idź do Niniwy – wielkiego miasta – i upomnij ją, albowiem nieprawość jej dotarła przed moje oblicze”. A Jonasz wstał i wsiadł na statek płynący w przeciwnym kierunku, bo nie chciało mu się pełnić woli Bożej. Pan pokrzyżował jednak jego plany. Jonasz został wrzucony do morza, gdzie połknęła go wielka ryba. W jej wnętrznościach leniwy prorok przesiedział trzy dni i trzy noce. Tam nareszcie zaczął się modlić.

Mimo ogromu poniesionej w Smoleńsku ofiary, Polska nie jest Chrystusem narodów. Jest Jonaszem w brzuchu wielkiej ryby. Przez wiele lat Bóg przygotowywał nasz naród do pełnienia duchowej misji w Europie. Dawał znaki: Papież Polak, „Solidarność”, ks. Jerzy Popiełuszko. Kiedy tracił cierpliwość, formułował swoje wezwanie wprost w pismach św. Faustyny Kowalskiej czy Jana Pawła II. Ale my woleliśmy żyć po swojemu: zarabiać pieniądze, robić zakupy i mieć w nosie wspólnotowe obowiązki. Aż nadszedł dzień 10 kwietnia 2010 roku i narodowa tragedia wyrzuciła nas za burtę wygodnej egzystencji. Trafiliśmy na dno, gdzie pewnie utonęlibyśmy z rozpaczy, gdyby nie połknęła nas wielka ryba. Symbol chrześcijaństwa.

Biblijne trzy dni i trzy noce jeszcze trwają. Z wnętrzności wielkiej ryby Polacy wspólnie modlą się do Pana. Wyciszyli się, nabierają pokory, niektórzy powoli dostrzegają, że nie panują nad swoim życiem. Że naszą narodową historię, podobnie jak historię każdego z nas, pisze Bóg. I że tylko pełnienie Jego woli może uczynić nas szczęśliwymi.

Jak skończyła się historia Jonasza, wszyscy wiemy. Kiedy wielka ryba wypluła proroka na brzeg, ten udał się wreszcie do Niniwy i wołał do jej mieszkańców: „Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona”. I stał się cud. Mieszkańcy miasta nawrócili się, a litościwy Pan odstąpił od ich karania.

Nie wiemy, czy współczesna Europa jest w stanie przejąć się Bożym upomnieniem. Ale nie powinniśmy zbytnio zaprzątać sobie tym głowy. Ważne, byśmy nieustannie sami się nawracali i nie bali się głosić Ewangelii światu. Byśmy w końcu stali się prawdziwymi apostołami miłości i odkupienia. Ale też byśmy nazywali po imieniu zło: aborcję, eutanazję, eksperymenty genetyczne i inne wielkie grzechy XXI wieku, oczywiście bez agresji i osądzania konkretnych ludzi. Nie chodzi o to, żeby występować w imieniu Polski, popadając przy okazji w narodową megalomanię. Czy biblijni prorocy mieli poczucie wyższości wobec tych, którym przekazywali Boże zamysły? Przeciwnie: ponieważ mieli świadomość własnej grzeszności, byli pełni współczucia czy – jak powiedzielibyśmy dziś – empatii. Dlatego lepiej występować we własnym imieniu, dzieląc się historią życia, w którym Jezus Chrystus dokonał niemożliwego. Wprowadził nas w śmierć, byśmy mogli przylgnąć do Jego krzyża i odnaleźć pokój serca. Pora raz na zawsze odwrócić się od pogańskich bożków i zacząć się kompromitować. Tak, kompromitować, bo w oczach tego świata podjęcie krzyża wciąż jest największą głupotą, jaką może zrobić człowiek. Ten przez małe „c”, i Ten przez wielkie „C”, który zarazem jest naszym Bogiem.

Katastrofa w Smoleńsku uczy nas szacunku dla śmierci. Pokazuje jej okrutną moc, ale i kluczową rolę w planie zbawienia. Jeśli miłosierny Bóg zabiera do siebie w jednej chwili tylu wspaniałych ludzi, to znaczy, że śmierć nie jest taka straszna, jak to się wydaje z ludzkiej perspektywy. W rzeczywistości jest bramą do życia wiecznego. Trudno o silniejszy impuls do tego, byśmy przestali drżeć przed śmiercią i godzili się na codzienne umieranie dla złośliwej żony, pijanego męża czy bezwzględnego szefa w pracy.

Wyjście Jonasza na brzeg z brzucha wielkiej ryby można porównać do porodu. Z chrześcijańskiego doświadczenia śmierci wychodzi odmieniona Polska. Rodzi się nowy naród (rdzeń tego słowa nie jest przypadkowy). Naród potrafiący iść za swoim Bogiem choćby czterdzieści lat przez pustynię. Czy sprostamy temu wyzwaniu? Czy staniemy się podobni do biblijnych Izraelitów? Po ludzku krnąbrnych i leniwych, ale każdego dnia nasłuchujących wskazówek z góry. Głęboko wierzę, że doświadczenie smoleńskiej tragedii odmieni oblicze ziemi. Tej ziemi.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Polska, czyli znak sprzeciwu

Kondukt żałobny dotarł na Wawel. Prezydent spoczął w symbolicznym sercu Polski. Ekipy telewizyjne zwinęły sprzęt, ludzie rozeszli się do domów. Politycy PO, którzy dotąd zajmowali się głównie szydzeniem z Lecha Kaczyńskiego, przyjęli kondolencje od zagranicznych gości.













Felieton z bloga na stronach "Wprost"

Tych ostatnich stawiło się znacznie mniej, niż oczekiwaliśmy. Wiadomo: przeszkodził im pył z islandzkiego wulkanu. Jednak ci, którzy naprawdę chcieli pożegnać polskiego prezydenta, zjawili się na pogrzebie. Prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili po drodze przeszedł prawdziwą lotniczą odyseję. Jego małżonka Sandra Elisabeth Roelofs, jadąc z Brukseli, samotnie przez trzynaście godzin prowadziła samochód. Prezydent Czech Vaclav Klaus i jego żona Livia przyjechali pociągiem. Ale nie oni byli celem telewizyjnych kamer. W centrum zainteresowania znalazł się rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew. Jak rozumieć fakt, że spośród możnych tego świata jedynie on stanął nad trumną naszego przywódcy.

Dziejowe znaki każdy może interpretować po swojemu. Dla mnie przekaz jest prosty: zostaniecie sami. A ściślej: zostaniecie sami wobec potęgi Rosji. Czy kiedykolwiek w naszej historii było inaczej? Mogliśmy podpisywać pakty i budować koalicje, a i tak w trudnych chwilach wszyscy rzekomi sprzymierzeńcy mieli nas w nosie. Żaden z nich nie chciał ryzykować, nie mówiąc już o umieraniu za Polskę.

Naiwnością było sądzić, że śmierć prezydenta rozwiąże wszelkie nasze problemy. Że światowi liderzy, po ludzku przejęci polską tragedią, staną za nami murem. Że nareszcie oddadzą szczery hołd oficerom zamordowanym w Katyniu, a niektórzy z nich dorzucą do tego przeprosiny za Jałtę. I nie ruszając palcem w bucie, przez kilka pokoleń będziemy z dumą odbierać od nich polityczne wsparcie oraz szczere wyrazy uznania dla polskiej ofiarności. Będzie całkiem inaczej: Świat bardzo szybko zapomni o Smoleńsku i znów staniemy się dla niego kłopotliwym państewkiem, które komplikuje stosunki z Rosją. Chyba że zwycięży u nas „polityka miłości” i dobrowolnie wejdziemy do strefy wpływów naszego wielkiego sąsiada. Wtedy cała Unia Europejska będzie nas chwalić za polityczną dojrzałość, pragmatyzm, pozbycie się kompleksów i co tam jeszcze.

Wielu dziennikarzy i polityków już przed pogrzebem i w jego trakcie podkreślało, jakie świetlane perspektywy ma przyjaźń polsko-rosyjska. Jaki fajny gość z tego Putina, że osobiście udał się do Smoleńska i stanął na czele komisji wyjaśniającej przyczyny katastrofy. A do tego skrytykował „Stalina i jego pomagierów” za zbrodnię katyńską. Normalnie dusza-człowiek. Nic, tylko napić się z nim wódki i wspólnie zanucić słowiańską melodię. A ten Miedwiediew jeszcze fajniejszy. Smutny był na pogrzebie polskiego prezydenta i z oczu dobrze mu patrzyło. Obaj zachowali się z klasą.

Nie dyskutuję z faktem, że po katastrofie władze Rosji postąpiły zgodnie z dyplomatyczną etykietą. Śmieszy mnie jednak naiwny entuzjazm niektórych polskich komentatorów. Tym bardziej, że czytam jednocześnie komentarze oficjalnych wrogów Kremla, którzy znają rosyjską politykę od podszewki. „Proszę Boga, żeby to był tylko wypadek” – mówi o katastrofie pod Smoleńskiem Wiktor Suworow, nawiązując do okoliczności śmierci Aleksandra Litwinienki i Anny Politkowskiej. „Antysowiecki Kaczyński pomylił się tylko raz – kiedy poleciał sowieckim samolotem na sowieckie terytorium, zaufawszy sowieckiej władzy” – dodaje Waleria Nowodworska.

Nie chodzi w tym miejscu o rozwijanie teorii spiskowej. W przypadku Kremla trzeba jednak przynajmniej brać pod uwagę najgorszy scenariusz. Suworow mówi wprost: „Reżim premiera Władimira Putina jest zbrodniczym reżimem”. Ja, z perspektywy Polaka, wybieram inną konstrukcję zdania: nie ma takiej siły, która skłoniłaby mnie do zaufania rosyjskiej władzy. Pojednanie z narodem rosyjskim? Tak! Zwłaszcza dziś, kiedy wśród zwykłych Rosjan mnożą się świadectwa szczerego współczucia i podziwu. Fascynacja rosyjską kulturą? Pasternakiem, Brodskim, Tarkowskim? Jak najbardziej! Przyjęcie za dobrą monetę deklaracji Putina i Miedwiediewa? Nigdy!

A co z lokalnymi nadziejami polityków i dziennikarzy? Kres „wojny polsko-polskiej”? Tylko na warunkach, które wytworzyła duchowa aura ostatnich dni: koniec wulgarnego szydzenia z porządnych ludzi i ich patriotyzmu, koniec opowiadania banialuków o „polskim wymachiwaniu szabelką”, „polskim zaścianku” i „polskiej megalomanii”, koniec odżegnywania się od narodowej historii, koniec medialnego dyktatu pseudoautorytetów potrafiących jedynie manifestować swoją odrazę do ludzi z prowincji. Jeśli chcecie pojednania, uznajcie wreszcie naszą miłość do tej ziemi, w tym do cmentarzy i miejsc pamięci, do swojskości, do Mickiewicza i do Matki Boskiej Częstochowskiej.

Czy druga strona przystanie na te warunki? Pytanie retoryczne. Polityk, którego nazwiska nie ma sensu teraz wymieniać, już zdążył udzielić wywiadu telewizji CNN, w którym stwierdził: „Polska przetrwa narodową tragedię, a nawet powinna stać się nowocześniejsza”. Nowocześniejsza, czyli jaka? Jeszcze bardziej głupio-mądra, materialistyczna, pragmatyczna? Jeszcze mocniej uzależniona od medialnej paplaniny spod znaku „Szkła Kontaktowego”, „Gazety Wyborczej” i „Kuby Wojewódzkiego”? Namaszczająca na autorytety kogoś bardziej zadufanego niż Tomasz Lis, Jacek Żakowski, Magdalena Środa? Czy też Wojciech Eichelberger, który o katastrofie pod Smoleńskiem był łaskaw powiedzieć: „Mitologizowanie tego wydarzenia i uderzanie w ton boskiego planu i tragicznej historiozofii naszego narodu jest bardzo niebezpieczne. Klątwą narodu polskiego wydaje się przede wszystkim to, że wiele osób nie potrafi zachować się rozsądnie, zgodnie z wymogami sytuacji i procedurami”.

Nie, panie i panowie, jeśli nic się nie zmieni, żadnego pojednania nie będzie. Przeciwnie: urządzimy wam tu prawdziwą jesień średniowiecza. Bo właśnie ocknęliśmy się z letargu. My, którzy dotąd machaliśmy ręką, kiedy obrażano prezydenta, nie wierząc w skuteczność naszych protestów. My, którzy milczeliśmy, gdy bagatelizowano pamięć historyczną, a w polityce zagranicznej sprowadzano Polskę do poziomu przestraszonej panienki. My teraz będziemy dawać świadectwo. Na co dzień i – daj Panie Boże – przy urnach wyborczych. Staniemy się znakiem sprzeciwu. Będziemy bronić naszych poległych bohaterów, choćby powstańców warszawskich, którzy odważnie wchodzili w ciemność, wierząc święcie, że wynik walki nie zależy od nich, ale od Boga. I czy się wygrywa, czy się przegrywa, w planie metafizycznym skutek jest ten sam: zwycięstwo polskiego ducha.

Czesław Miłosz napisał kiedyś: „Wolno nam było odzywać się skrzekiem karłów i demonów/ Ale czyste i dostojne słowa były zakazane/ Pod tak surową karą, że kto jedno z nich śmiał wymówić/ Już sam uważał się za zgubionego”. Tak żyliśmy. W milczeniu i obawie przed intelektualną kompromitacją. Wciąż zresztą słyszymy ten skrzek karłów: „Nie można ciągle żyć w uniesieniu. Za miesiąc, dwa wrócicie do bogacenia się, wydawania pieniędzy i przeżuwania medialnej papki. Znów staniecie się nam podobni”.

W jakimś stopniu na pewno. Też będziemy pracować, robić zakupy i płacić podatki, oddawać się trywialnym przyjemnościom i bać się heroizmu. Ale to odzyskane dzięki smoleńskiej tragedii marzenie o polskiej wielkości będzie w nas rosło, będzie skłaniało nas do zmagania się z własnym egoizmem. I w swoim czasie wyda dobre owoce.

sobota, 17 kwietnia 2010

Imperializm ducha

Dla młodych publicystów „Prosto z Mostu” Polska miała być centrum cywilizacji duchowej, promieniującej na całą środkową i południowo-wschodnią Europę. Od lat 30. ubiegłego wieku, kiedy ogłaszali swoje teksty, wiele się zmieniło. Projekt słowiańskiej wspólnoty narodów „między Morzem Bałtyckim, a Czarnym i Śródziemnym” okazał się romantycznym mitem. Ale świadectwo autorów międzywojennego tygodnika może się nam przydać także w obecnej sytuacji geopolitycznej. Warto wskrzesić ich entuzjazm, by ożywiać Zachód tak, jak oni pragnęli ożywiać Wschód.

W ostatnich latach przed wybuchem II wojny światowej tygodnik Prosto z mostu współdecydował o obliczu polskiego życia kulturalnego, stanowiąc realną alternatywę dla liberalnych Wiadomości Literackich. Związany z obozem narodowym i ideologią nacjonalistyczną, krytyczny wobec rządów Sanacji i ówczesnego parnasu literackiego, znajdował czytelników głównie wśród młodej, konserwatywnie zorientowanej inteligencji, wywodzącej się z prowincji. Jego nakład sięgał 15 tysięcy egzemplarzy, co w kategorii pism „literacko-artystycznych” było sporym osiągnięciem. Jednak autorzy tygodnika nie zajmowali się wyłącznie literaturą. W przekonaniu, że „tworzenie kultury polskiej opierać się musi na solidnej podstawie ideowej”, często podejmowali tematy cywilizacyjne, społeczne i polityczne.

Twórcą, redaktorem i jednym z głównych publicystów pisma, którego pierwszy numer ukazał się w 1935 roku, był Stanisław Piasecki, wcześniej znany jako redaktor dodatku kulturalnego do endeckiego dziennika ABC. Wśród stałych współpracowników znaleźli się wybitni pisarze starszej generacji, jak Karol Irzykowski, Adolf Nowaczyński, Zofia Kossak-Szczucka, Zofia Nałkowska, Tytus Czyżewski czy Kazimiera Iłłakowiczówna. Pierwsze skrzypce grali jednak w Prosto z mostu autorzy dwudziesto- i trzydziestoletni: Jan Mosdorf, Adam Doboszyński, Wojciech Wasiutyński, Jerzy Andrzejewski, Bolesław Miciński, Jerzy Pietrkiewicz, Karol Frycz, Konstanty Ildefons Gałczyński, Włodzimierz Pietrzak, Alfred Łaszowski, Jan Dobraczyński, Wojciech Bąk.

Wielka Polska

To właśnie młode pokolenie, wychowane w cieniu wielkich wydarzeń historycznych, miało zerwać z defensywną, ukształtowaną w niewoli tradycją myślenia kategoriami walki o niepodległość i skierować myśl narodową na tory poważnych zadań cywilizacyjnych. W opublikowanym w 1938 roku artykule Poczucie misji dziejowej Piasecki przekonywał, że w epoce kształtowania się nacjonalizmów Polska powinna stanąć do walki o nowe oblicze Europy, przeciwstawiając pogańskim ideom Imperium Rzymskiego (Włochy) oraz krwi i rasy (Niemcy) chrześcijańską misję narodu. Celem heroicznego wysiłku tego i kolejnych pokoleń miało być uczynienie z Rzeczpospolitej centrum cywilizacji duchowej, promieniującej na całą środkową i południowo-wschodnią Europę, co doprowadziłoby do powstania słowiańskiej wspólnoty narodów „między Morzem Bałtyckim, a Czarnym i Śródziemnym”. „Od tego, jak się weźmiemy do rzeczy, zależy wielkość Polski – lub jej małość” – pisał Piasecki.

Ale by ruszyć z hasłami apostolskimi na podbój kontynentu, należało najpierw stworzyć spójne, gwarantujące moc wewnętrzną „katolickie państwo narodu polskiego”. Sprzyjał temu kultywowany przez młodych model katolicyzmu: nie tyle kontemplacyjny, co społeczny, odwołujący się do odpowiedzialności za zbiorowość narodową, aktywny wobec rzeczywistości doczesnej, a jednocześnie silnie oparty na prawdzie Ewangelii.

Młodzi różnili się bowiem od swoich poprzedników nie tylko typem patriotyzmu, ale i świadomością filozoficzną. Kpili z ideałów „głupiego wieku XIX”: pozytywizmu, materializmu, determinizmu, racjonalizmu, sceptycyzmu i ateizmu, wybierając całościową wizję świata świętego Tomasza z Akwinu. „Jakże trudno nam zrozumieć czasy – deklarował Piasecki – w których cząstkowe i nie doprowadzone do końca odkrycia prawd fizycznych zdolne były obalać w mniemaniu każdego inteligenta prawdy wieczne”.

To zakorzenienie w „ideałach transcendentnych” kazało publicystom Prosto z mostu odrzucać komunizm, w którym – podobnie jak Marian Zdziechowski – widzieli przeciw-religię, oraz „neopoganizm hitlerowski”, który nazywali herezją. Budzący się w Europie faszyzm interesował ich wprawdzie jako wezwanie do „postawy heroicznej” – dynamiczna przeciwwaga dla skostniałych, sprzyjających hedonizmowi liberalnych demokracji – ale też był ostro krytykowany ze względu na swój pogański charakter. Przeciwstawiano się zwłaszcza rasizmowi, ironicznie komentując „nordyckie” teorie Alfreda Rosenberga. „Walka ras nie stanowi treści dziejów – podsumowywał Wasiutyński. – Rasizm jest odmianą materializmu dziejowego i dlatego jest nie do pogodzenia z prawdziwym idealizmem”.

Charakter odległy od motywacji rasistowskich miał też słynny antysemityzm Prosto z mostu, wynikający z przepaści cywilizacyjnej między narodem polskim a żydowskim, a także z realiów ekonomicznych II RP. Jego najbardziej jaskrawym przejawem był pomysł przesiedlenia Żydów do Palestyny. „Problem żydowski” miał być jednak rozstrzygnięty nie na własną rękę, lecz pod nadzorem innych państw europejskich. Chodziło o znalezienie rozwiązania, przy którym – jak pisała Zofia Kossak – „uratowana byłaby nasza duchowa integralność narodowa, lecz uszanowany bliźni”. Z drugiej strony, nie sposób zaprzeczyć, że na łamach Prosto z mostu pojawiały się z biegiem lat coraz mniej wybredne ataki na Żydów, co w 1938 roku stało się przyczyną odejścia z redakcji kilku jej członków, między innymi Andrzejewskiego, Irzykowskiego i Micińskiego.

Prawo do twórczości

„Prostozmostowcy” krytykowali też zarówno komunizm, jak i kapitalizm jako systemy społeczne, oskarżając je o monopolizację produkcji, a w efekcie „zbrodnię duchowego zubożenia człowieka”, pozbawienie pracy ludzkiego wymiaru i sprzyjanie biernej konsumpcji. Wychodząc od pism Chestertona, Bierdiajewa, Huxleya, domagali się „prawa do twórczości”. „Praca większości ludzi w ustroju wielkoprzemysłowym – pisał Piasecki – straciła swój dawny charakter wyładowania instynktu twórczego, tego instynktu, który odróżnia człowieka od zwierzęcia, tego instynktu, który jest iskrą Bożą w ludzkiej duszy”. Remedium na tę chorobę miał być powrót do małych, rodzinnych warsztatów, przywracający pracy jej swojski, twórczy wymiar. „Kiedy tam buduje się Magnitogorski i gigantyczne fabryki, u nas burzyć się będzie wielkie fabryki, pokrywać kraj gęstą, zwartą siecią drobnych warsztatów. Kiedy tam nawet z chłopa chce się zrobić proletariusza, to u nas z każdego proletariusza tworzyć się będzie gospodarza. [...] I kiedy tam ma każdy wierzyć w postęp materialny, kochać cyfry i dialektykę, u nas wierzyć będą ludzie w Boga [...].” – wieszczył w Liście do Ukraińca Wasiutyński.

Jakkolwiek ocenialibyśmy świadomość i dokonania publicystów Prosto z mostu, na pewno nie można odmówić im pasji, odwagi, wiary w Polskę i jej powołanie, wreszcie gotowości ponoszenia ofiar „nawet bez szans na zwycięstwo”. Po wybuchu II wojny światowej wielu z nich zginęło w walce lub hitlerowskich więzieniach: Mosdorf, Frycz, Pietrzak... Sam Piasecki we wrześniu 1939 roku ochotniczo zgłosił się do wojska i po raz drugi w życiu (wcześniej w 1920 roku) walczył przeciwko Armii Czerwonej. Po klęsce zdołał przedrzeć się do okupowanej Warszawy, gdzie został aresztowany przez gestapo. Zginął w czerwcu 1941 roku, rozstrzelany w pobliskich Palmirach.

Oczywiście, wśród redaktorów Prosto z mostu znaleźli się również ludzie niegodni idei narodowej. Łaszowski, Gałczyński, Andrzejewski, Dobraczyński po wojnie zdecydowali się na współpracę z komunistami. Nie zmienia to jednak faktu, że historię tygodnika należy widzieć w perspektywie heroicznej. Maksymalizacja celów prowadzi przecież do równie spektakularnych zwycięstw i upadków. Nie wszyscy potrafią sprostać wyśrubowanym pod niebo ideałom.

Przerwana misja

Wybuch wojny przerwał misję Prosto z mostu. Tradycję tygodnika kontynuowało jeszcze środowisko okupacyjnego pisma Sztuka i Naród, budując mit Imperium Słowiańskiego, które miało powstać z wzajemnego wyniszczenia się III Rzeszy i ZSRS. Projekt politycznej unii Ukrainy, Czech, Słowacji, Jugosławii, Węgier i Rumunii, z Wielką Polską w roli głównej, był jednak już tylko marzeniem garstki poetów i wspierających ich bojowników Konfederacji Narodu. Wkrótce ucichły działa, zaczęła się okupacja sowiecka, w środku kontynentu spuszczono żelazną kurtynę. W końcu wróciła wolność i pojawił się pomysł rozszerzenia Unii Europejskiej.

Czy cywilizacyjny przekaz Prosto z mostu jest nam jeszcze do czegoś potrzebny? Wbrew pozorom, niewiele zmieniło się w kulturze od lat 30. minionego wieku. Nadal żyjemy wśród tłumu, który – jak pisał Mosdorf – „czci cztery bożyszcza: pieniądz, komfort, czyn i szybkość, pasjonują go filmy z życia miliarderów, walki bokserskie i wyścigi motocykli”. Wciąż obserwujemy zjawisko totalizmu pracy i wykwity pogańskiej ideologii, nakazującej odbierać życie nienarodzonym i nieuleczalnie chorym.

Unia znosi granice państw i formatuje żywność, ale czy może ujednolicić narody? Naród to coś więcej niż narodowość, to „twór duchowy”. Jak przekonywał Piasecki: „Naród naprawdę godny tego imienia – to piastun idei cywilizacyjnej, idei przebudowy społecznej, idei o cechach możliwie uniwersalnych. Wiara w taką ideę, wiara w misję, jaką się ma do spełnienia w świecie, wiara w konieczność zdobywania wyznawców – tworzy wielkość narodu [...]”.

Jak odpowiadają dziś na to wyzwanie ci, którzy uważają się za spadkobierców endeckiej tradycji międzywojnia – przede wszystkim politycy i zwolennicy Ligi Polskich Rodzin? Dokładnie tak samo jak ci, którym w artykule Imperializm idei Piasecki wytykał obronny, negatywny charakter patriotyzmu. Skupiają się na sprawach drugorzędnych: sprzeciwie wobec Brukseli, tropieniu dawno zwietrzałych, żydowskich genealogii w rodzimym życiu publicznym i masońskich spisków Banku Światowego. Chcą „znowu bronić wiary, języka, obyczaju, bronić – narodowości”, znajdując alibi w historii polskich zniewoleń. Wokół niech szaleje zaraza, byleby Polska pozostała nieskalana. Im i chyba nam wszystkim brakuje entuzjazmu, siły, wiary w misję, która cechowała publicystów Prosto z mostu. Tymczasem, jak pisał Piasecki, „trzeba mieć ambicję stania się ośrodkiem przebudowy, stworzenia takiego wkładu w strukturę cywilizacyjną ludzkości, który by pozostał i wtedy, po długich wiekach, kiedy Polski może nie będzie, ale zostanie cywilizacja polska”.

Nie wiem, jak przystąpienie do Unii wpłynie na państwo polskie, jednak jestem pewien, że nie zniszczy ono narodu. Zamiast krzyczeć „zdrada!”, może więc lepiej pomyśleć o „uzgodnieniu” w duchu chrześcijańskim całej Europy, tak jak „prostozmostowcy” chcieli „uzgodnić” jej środek. Nie drogą wojny i nie wyłącznie drogą wielkiej polityki, lecz przede wszystkim drogą ekspansji duchowej, moralnej i kulturowej. Wzywa nas do tego nie tylko tradycja Prosto z mostu, ale i treść orędzia, które w 1850 roku w Licheniu skierowała do naszego narodu Matka Boska: „Polskie serca rozniosą wiarę na wschód i zachód, północ i południe”. Nieprzypadkowo Jan Paweł II właśnie z Polską i innymi krajami Europy środkowej wiąże nadzieję na nasycenie zeświecczonego organizmu kultury europejskiej pierwiastkiem duchowym. Misja została przerwana. Czas podjąć ją na nowo.

Nowe Państwo 2003 nr 5

czwartek, 15 kwietnia 2010

In hora mortis

W nowym numerze "Gościa Niedzielnego", który dzisiaj trafia do sprzedaży, znajduje się mój wiersz napisany w nocy z 10 na 11 kwietnia. Można go przeczytać na stronach internetowych tygodnika oraz poniżej.


























In hora mortis

Jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy
póki nasi starsi bracia wędrują do ziemi

tam tajemne biją źródła tryskają strumienie
tam śmierć pada na kolana przed wiecznym istnieniem

tam zabici w ciemnym lesie modlą się za nami
tam powstańcy do Śródziemia idą kanałami

ścieżka wiedzie przez grób Pański – nie ma innej drogi
trzeba się owinąć w całun biały i czerwony

gdy przestaną nas hartować strzałem w potylicę
samoloty będą spadać za lub przed lotniskiem

mroźny wiatr ze wschodnich kresów wciąż nam wieje w plecy
gnie się trzcina nadłamana tli się płomyk świecy

a im bardziej bezsensowny twój zgon się wydaje
tym gorętsze składaj dzięki że jesteś Polakiem

naród tylko ten zwycięża razem ze swym Bogiem
który pocałunkiem śmierci ma znaczoną głowę

10 kwietnia 2010

środa, 14 kwietnia 2010

Niech Ci bije dzwon Zygmunta

Nie zasłużył. Nie pasuje. Nie nadaje się. Nie ma miejsca. Przepraszamy, zajęte. Zatrzaśnięte na siedem spustów wielkiej polskiej historii, która – ma się rozumieć – skończyła się dawno temu. I już nie wróci.


















Felieton z bloga na stronach "Wprost"

Tam jest teraz muzeum. Czy godzi się zakłócać spokój naszych śpiących rycerzy? Bohaterów baśni, mitów, archiwalnych kronik? Jeszcze się obudzą i zaczną biegać po Krakowie. I to z kim! Ze współczesnym politykiem, który wprawdzie był nieco staroświecki, ale należał do naszego świata. Zredukowanego do bezmyślnej konsumpcji, ponowoczesnego świata mediów, banków i marketów.

Tego się boimy. Powrotu żywej pamięci narodowej. Bo jeśli prezydent Lech Kaczyński zostanie pochowany na Wawelu, będzie to pomost łączący Polskę dawną i dzisiejszą. Potwierdzenie wspólnoty polskiego losu, który jednoczy żywych i umarłych. Podanie do publicznej wiadomości, że wielkie wydarzenia z udziałem Boga nie odeszły bezpowrotnie w przeszłość, ale dzieją się również tu i teraz. I wymagają od nas zajęcia stanowiska. Przecież nie chcemy znowu śnić o polskich upiorach, chochołach, wieszczach, prorokach. Chcemy żyć w spokoju, robić kariery, zakładać firmy i „mieć auta” (autentyczny argument z komentarza na blogu). I nie słyszeć tego nieznośnego, wampirycznego głosu: „Powstań, Polsko, skrusz kajdany! Dziś twój triumf albo zgon!”.

Oczywiście, większość przeciwników pochówku prezydenta na Wawelu ma mniej podniosłe motywy. Bo – jak napisał ktoś niżej – „bez tego wypadku przegrałby wybory na jesieni i świat by o nim zapomniał, a tak wymyślił brat z księdzem, że go pochowają na Wawelu, gdzie Polscy Królowie...”. Albo z sąsiedniej beczki: „Czy Lech Kaczyński jest takim samym bohaterem narodowym jak Piłsudski? Nie jestem pewien, czy większość społeczeństwa podziela to zdanie”.

Królowie, marszałek, wieszczowie narodowi… Czy Lech Kaczyński jest od nich mniejszy, czy też dorównuje im pod względem zasług dla Polski? Powiem otwarcie: a jakie to ma znaczenie? Jakie znaczenie ma skala politycznych czy kulturalnych osiągnięć wobec znaku opatrzności, którego byliśmy świadkami? Poprzez katastrofę pod Smoleńskiem przemówił do nas sam Bóg. Namaszczając przywódcę Polaków tragiczną śmiercią, tuż obok mogiły polskich oficerów w Katyniu, włączył go w poczet przewodników prowadzących nasz naród przez historię.

Nie wolno też zapominać, że pochowani na Wawelu bohaterowie rządzili w innych epokach, w sytuacji militarnych konfliktów, kiedy łatwiej było dostrzec ich sukcesy i klęski. Prezydentura Lecha Kaczyńskiego była raczej okresem marzeń. Niespełnionych, bo zablokowanych przez ludzi postkomunistyczno-postsolidarnościowego sojuszu. Ale właśnie te podeptane marzenia nadają postaci prezydenta arcypolski rys. Kto wie? Może zginął po to, by idea IV Rzeczypospolitej jednak się urzeczywistniła. Dzięki zaangażowaniu nas wszystkich – wyrwanych z letargu, zobojętnienia, bezsilności.

Zatem do zobaczenia, Panie Prezydencie. Niech Ci bije dzwon Zygmunta. Ale póki żyjemy na tej ziemi, rozbudzaj nasze marzenia, wspieraj nasze wysiłki i błagaj Boga o opiekę nad Polską. Twoi sąsiedzi z wawelskich krypt mają w tym spore doświadczenie. Na pewno się przyłączą.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Idzie wojna!

Czy smoleńska tragedia może przynieść jakieś pozytywne owoce? Jeśli panem historii jest przypadek, będzie to bardzo trudne. Jeśli jednak rządzi nią Bóg, możemy z nadzieją patrzeć w przyszłość.






















Felieton z bloga na stronach "Wprost"

Chrześcijanie wierzą, że Bóg potrafi wyprowadzać dobro nawet z najtragiczniejszych doświadczeń. Z faktów tak strasznych i bolesnych, że często dla nas niezrozumiałych. Agnostycy nie podzielają tej wiary, jednak i oni – jeśli podchodzą do życia z pokorą – odczuwają, że w zbiorowej traumie tkwi ogromny potencjał.

Dobre owoce narodowej katastrofy będą dojrzewać długo, ale pierwszy z nich już daje się dostrzec. Oczywiście, nie jest to zachwalana w mediach zgoda między politykami. W lukrowane bzdety, wygadywane przez dziennikarzy, mogą uwierzyć tylko osoby bardzo naiwne. Tym owocem jest głęboki niepokój, który sprawia, że od trzech dni wielu z nas nie może normalnie jeść ani spać. Snujemy się z zastygłym na twarzy grymasem bólu, mechanicznie wykonując codzienne obowiązki. W głowach siedzi nam śmierć, znienawidzona za swoje okrucieństwo, ale też wyrywająca nas z jałowego materializmu.

Niektórzy skarżą się, że państwo nie funkcjonuje normalnie. Nareszcie nie funkcjonuje normalnie! Nareszcie nie myślimy o Polsce w kategoriach sprawnej firmy, koncernu mającego za zadanie pomnażać nasz majątek i święty spokój. W końcu wychodzimy z eliotowskiego Nierzeczywistego Miasta na twardy grunt.

To jest wojna. Wojna o polską duszę, której po wyjściu z antykomunistycznego podziemia się wyrzekliśmy. Wojna z własnym lenistwem, niechęcią do podejmowania wielkich wyzwań, minimalizmem oczekiwań i wyobraźni. Wojna, którą w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku próbował rozpętać Zbigniew Herbert, wzywając Polaków do powrotu na ubitą ziemię. „Pan Cogito ma kłopot z demokracją” – tak mu na to wówczas odpowiedziano.

Smoleńska tragedia daje nam szansę na nowy romantyzm, ukazujący dzieje Polski w perspektywie duchowej. Czas wreszcie przestać wstydzić się żarliwego patriotyzmu i katolicyzmu, który przez wieki stanowił o naszej tożsamości i sile. Pora przywrócić naszej kulturze wykpione przez cyników wielkie słowa, takie jak Bóg, prawda, dobro, honor, ojczyzna. Odzyskać pasję, odwagę, zdolność do ponoszenia krwawych ofiar, eschatologiczną wyobraźnię. I zacząć naprawdę kochać Polskę, a nie traktować ją jak miejsce do mieszkania.

Obawiam się, że ta wspaniała, rozpalająca ducha, życiodajna wojna światów kłóci się z socjotechniczną ideą „polityki miłości”. Żadnej zgody między politykami nie będzie. Jeśli choć część narodu podejmie to wyzwanie, zwolennicy narodowego minimalizmu – nie tylko w parlamencie – mogą mieć ciężkie życie.

„Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy.”

Wielkość Lecha Kaczyńskiego

Prezydent może być niski, ale nie powinien być mały – powiedział niedawno polityk, którego nazwiska nie ma sensu teraz przywoływać. Bóg najwyraźniej miał inne zdanie na temat polskiego przywódcy.


Felieton z bloga na stronach "Wprost"

Stwórca upomniał się o Lecha Kaczyńskiego, dając mu śmierć jak z greckich eposów. Tragicznym z ludzkiego punktu widzenia faktem potwierdził sens jego obywatelskiej misji. Nadał mu wielkość, którą trudno będzie podważyć nawet najzajadlejszym wrogom. W chwili katastrofy pod Smoleńskiem zostały uwiarygodnione wszystkie cnoty prezydenta: jego wyobraźnia polityczna, konsekwencja i autentyczna miłość do Polski. Ludzie mali nie giną w ten sposób. Ludzie mali umierają pomału.

Symbolika smoleńskiej tragedii jest tak bogata, że nie trzeba jej objaśniać. Każdy zdolny do metafizycznej refleksji Polak wie, co, gdzie i w jakim celu się stało. Najważniejsze, że Bóg wciąż wiąże z naszym krajem swoje plany. Wbrew pozorom, śmierć Lecha Kaczyńskiego i innych pasażerów rządowego samolotu nie oznacza ich odejścia z naszego życia publicznego. Przeciwnie: oznacza ich jeszcze silniejszą, bardziej płodną obecność. Przez prawie całą kadencję prezydent był opluwany i kopany w imię nowoczesnego, socjotechnicznego modelu polityki, do którego nie przystawał. Wiadomo: nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Ale gdy ginie prorok, jego rodacy zaczynają dostrzegać, że miał rację. Kto wie? Może nauczą się dzięki temu myśleć samodzielnie, odważnie, w perspektywie eschatologicznej. I nie będą już szydzić z proroków tylko dlatego, że ci niezbyt atrakcyjnie wypadają w mediach.

„Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity.”

niedziela, 11 kwietnia 2010

sobota, 10 kwietnia 2010

"Podziemne motyle" na Facebooku

Wydarzenia związane ze zbliżającą się premierą tomu wierszy "Podziemne motyle" można śledzić na Facebooku. Zapraszam!

sobota, 3 kwietnia 2010