środa, 18 lipca 2012

PAL – reaktywacja

W niszowym „Tygodniku Powszechnym” Paweł Śpiewak ostrzega przed „Polską jako sektą”, czyli przed tą częścią narodu, która przeżywa swój patriotyzm w sposób świadomy i głęboki.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 11 lipca 2012

Dlaczegóż to naczelny talmudysta III RP uważa nas za religijnych odszczepieńców? Otóż odkrył on, że w języku, którym się komunikujemy, „dużo jest słów: Polska, polski, Polacy”. Faktycznie skandal. Szkoda że Śpiewak nie podaje terminów zastępczych. Bo popularne uogólnienia typu „ten kraj”, „nowoczesny” i „współmieszkańcy” są jednak mało precyzyjne.

Generalnie autor tekstu nie ma o nas najlepszego zdania. „Nasze zbiorowe »my« – pisze – to więc pogardzane mohery, ludzie niedokształceni, czasem też bojówkarze...”. Odważne rozpoznanie, zważywszy, że wśród „moherów” jest więcej inteligentów, niż Śpiewak spotkał w całym swoim życiu. Członkowie rodzin katyńskich i akowskich, profesorowie, naukowcy, publicyści, nauczyciele... Nawet wśród uczestników ubiegłorocznego Święta Niepodległości, pieszczotliwie nazwanych „bojówkarzami”, dominowali studenci. Inna sprawa, że we wspólnocie wolnych Polaków nie ma zwyczaju obnoszenia się z wykształceniem, bo pod względem patriotyzmu wszyscy jesteśmy równi.

Próbując zilustrować tezę o naszym niedokształceniu, Śpiewak sugeruje, że czytamy tylko Rodziewiczównę, Dobraczyńskiego i Or-Ota. Dlaczego akurat taki zestaw nazwisk – nie wiadomo. Najwyraźniej autor nigdy nie słyszał o Nagrodzie Literackiej im. Józefa Mackiewicza, nie zna serii książkowej wydawnictwa Arcana ani nie śledzi drukowanego w „Nowym Państwie” cyklu Piotra Lisiewicza o pisarzach wykluczonych i zapomnianych (nawiasem mówiąc, Piotrze, najwyższa pora na książkę!). Twierdzi też nasz historyk idei, że nie czytamy Szymborskiej, Miłosza, Tuwima, Leśmiana. Znów cios na oślep. Szymborska – sprawna poetka paradoksów, klasą konceptów prawie dorównująca ks. Twardowskiemu. Żeby jeszcze miała coś ciekawego do powiedzenia... Tuwim – rzeczywiście nędza. Ale już Miłosza czytamy bardzo chętnie, tyle że nie na kolanach. A Leśmian? Kto go przywrócił współczesnej polskiej kulturze, jeśli nie Jacek Trznadel, ewidentnie „nasz człowiek”?

Pisze dalej Śpiewak, że „Polską jako sektą zarządzają ideologowie tacy jak Andrzej Nowak wespół z Wojciechem Wenclem i Jarosławem Markiem Rymkiewiczem”. Z jakichś względów nie wspomina o profesorach: Krasnodębskim, Legutce, Trznadlu, Burku, Zybertowiczu ani o głównym animatorze Stowarzyszenia Twórców dla Rzeczypospolitej, Marku Nowakowskim. Gdzie tam mnie, leniwemu poecie, do prawdziwych odnowicieli polskiej kultury, którzy od lat starają się przywracać hierarchię dzieł i wartości sprzed dwóch okupacji. Zainspirowała mnie natomiast – nieco przewrotnie – sugestia Śpiewaka, że PiS, „jeśli dojdzie do władzy czy choćby wygra wybory, a jest to dziś prawdopodobne, stanie się niewolnikiem swojego języka i swoich ideologów”.

Nie zamierzam wprawdzie zakuwać Jarosława Kaczyńskiego w kajdany, ale jeden pomysł ośmielę się przedstawić. Otóż wkrótce po wygranych wyborach należy reaktywować Polską Akademię Literatury. W jej skład, jak w dwudziestoleciu międzywojennym, powinni wejść wybitni pisarze i krytycy o świadomości wspólnotowej. Taka instytucja, we współpracy z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, mogłaby nie tylko przyznawać prestiżowe nagrody i organizować życie literackie, ale przede wszystkim reinterpretować kanon literacki, wydawać narodowe edycje dzieł, współpracować z uniwersytetami, zatwierdzać programy szkolne, wyznaczać linię programową polskich instytutów za granicą. Gra idzie o wysoką stawkę: wskrzeszenie wielkich mitów wygnania (Sybir), oporu (zabory, obie okupacje), niepodległości (II RP) i duchowego oddziaływania na Europę. Chodzi o rzeczywisty powrót do narodowej kultury Kornela Ujejskiego i innych zapomnianych romantyków, a także Tadeusza Gajcego, Kazimierza Wierzyńskiego i Jana Lechonia jako twórców emigracyjnych, Stanisława Balińskiego, Beaty Obertyńskiej i jeszcze kilku strażników polskiej duszy. Działania IPN udowodniły, że można skutecznie przełamywać system kłamstwa w sferze historii. Podobną pracę trzeba wykonać w kulturze. Taki wysiłek jest niezbędny nie tylko patriotom. Przyda się także Pawłowi Śpiewakowi, który korzystając ze wskazówek PAL, będzie mógł nadrobić lekturowe braki.

czwartek, 12 lipca 2012

Książki

Powoli kończy się nakład trzeciego wydania "De profundis". Kolejnej edycji w obecnej formie już nie będzie. Wszystkim zainteresowanym kupnem książki polecam szczególnie księgarnię internetową poczytaj.pl.

W jej ofercie znajdują się obecnie cztery moje książki, w tym dwie dostępne od ręki (wysyłka w ciągu 24 h). Oprócz "De profundis" (2010, 3. wyd. 2012) można kupić tom poezji "Podziemne motyle" (2010) oraz zbiory felietonów sprzed 10 kwietnia 2010 r.: "Niebo w gębie" (2010) i "Wencel gordyjski" (2011). Proces zamawiania i dostawy przebiega bardzo sprawnie. Pełna oferta TUTAJ.

środa, 11 lipca 2012

Milicyjna madonna

Andrzej Wajda właśnie zakończył zdjęcia do „Wałęsy”.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 4 lipca 2012

Podobno największe poruszenie na planie wywołała scena przewiezienia głównego bohatera z dzieckiem do komisariatu MO. W scenariuszu autorstwa Janusza Głowackiego czytamy: „Milicjantka rozpina mundur. Lech widzi, że ma ogromne piersi, a na szyi medalik z Matką Boską Częstochowską. Milicjantka bierze dziecko na ręce, siada i podaje mu pierś”.

Niby zwykła goła baba, niezbędna w każdym współczesnym filmie, a ileż symbolicznych kontekstów i znaczeń! Motyw paleolitycznej bogini płodności („ogromne piersi”) łączy się tu z tradycją chrześcijańskiej ikonografii. Gruba milicjantka, pierwotnie kojarząca się z pogańską Wenus z Willendorfu, z chwilą ujawnienia uczuć macierzyńskich przekształca się w Madonnę z Dzieciątkiem. Jako funkcjonariuszka na służbie staje się też metaforą państwa opiekuńczego, karmiącego. Czytelna analogia między ikoną w klapie marynarki Wałęsy a medalikiem na szyi milicjantki ujawnia dramatyczne napięcie między tym, co jawne, powierzchowne, zakorzenione w kulturze polskiej kołtunerii, a tym, co ukryte, głębokie, w pewnym sensie trudniejsze. Co musi się stać – zdaje się pytać scenarzysta – by obie te formy duchowości wzajemnie się dopełniły? Odpowiedź narzuca się sama: potrzebna jest najprostsza sytuacja egzystencjalna, odwołująca się do biologicznych uwarunkowań ludzkiego organizmu. W scenariuszu wyznacza tę sytuację szloch głodnego Wałęsiątka.

Nawet z największych arcydzieł filmowych w pamięci widzów zostaje zwykle jedna, kluczowa scena. Jestem przekonany, że z „Wałęsy” zapamiętamy właśnie milicyjną madonnę. Wymyślając ten sugestywny obraz, scenarzysta Głowacki nie tylko okazał się mistrzem intertekstualnych odniesień. Stworzył też nową ikonę polskości, która doskonale odpowiada duchowi czasu. Uczy młodych, że nic w PRL-u nie było tak jednoznaczne, jak im wmawiają nienawistnicy. A nam przypomina, że przecież wielu komunistów po kryjomu chrzciło dzieci, czytało paryską „Kulturę” (jak Aleksander Kwaśniewski) i dzieliło się z sąsiadami świąteczną szynką. Ludzie szlachetni byli po jednej i po drugiej stronie barykady, którą ustawił między nami bezosobowy system.

Nabijam się z Głowackiego nie tylko dlatego, że wykoncypowana przez niego scena jest zakłamana. Wisława Szymborska też opiewała aksjologiczny chaos, ale miała elementarne wyczucie formy. A wizja milicyjnej madonny jest równie tandetna jak współczesny „teatr interwencyjny” czy „instalacje” antyklerykałów, z tajemniczych względów zwanych „artystami”. Na początku nie wierzyłem, że Wajda zamówił scenariusz u takiego praktyka kiczu, jakim jest autor „Good night, Dżerzi”. Widocznie jednak polityczne zacietrzewienie wzięło w nim górę nad resztkami poczucia dobrego smaku. W sumie nie ma się czemu dziwić, bo kultura III RP jest już tak zcelebrytyzowana, że żaden jej odbiorca nie zwróci uwagi na jakość i wiarygodność scenariusza. Jeśli w filmie Dorota Wellman wciela się w postać Henryki Krzywonos, to znaczy, że Wajda został patentowanym postmodernistą. Równie dobrze Krzywonos mogłaby zagrać Wellman. Obie są celebrytkami i mają podobne zasługi dla Solidarności.

Na wszelki wypadek zaraz po ukończeniu zdjęć Wajda sprytnie zasugerował, że jego film zostanie lepiej przyjęty za granicą niż w Polsce. Oczywiście zrobił to po to, by film został lepiej przyjęty nad Wisłą, bo za granicą i tak zainteresują się nim wyłącznie zaprzyjaźnieni Rosjanie i może kilku politycznie poprawnych Amerykanów. Zwracanie uwagi na to, co mówią o nas obcy, to trwała cecha niewolniczej mentalności, wykształcona jeszcze w epoce zaborów. Po takiej autoreklamie polskie kina będą pełne lemingów.

Głowacki idealnie wpisuje się w tę konwencję. Prawie udało mu się zrobić karierę w Nowym Jorku („prawie” robi różnicę), a w III RP funkcjonuje jako celebryta i – najważniejsze! – jest osobnikiem politycznie uświadomionym. A to zasugeruje, że do zamieszek przed meczem Polski z Rosją doprowadziła „nienawiść pielęgnowana choćby pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu”. A to stwierdzi, że „ojciec Rydzyk i Smoleńsk są materiałami na pewno na jakieś tragikomedie”.

Cóż, wielki film o Smoleńsku z pewnością powstanie – już w nowej, normalnej Polsce. Dzięki Bogu, nie Głowacki będzie pisał do niego scenariusz.

wtorek, 10 lipca 2012

Nie jestem wielorybem

Dlaczego morze nie może mnie uwieść?

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 27/2012

Zaczęły się wakacje i w wielu domach powrócił odwieczny dylemat: w góry czy nad morze? Osobiście rozwiązałem ten problem prawie ćwierć wieku temu, samotnie przemierzając Bieszczady i Beskid Niski. Od tamtej pory większość urlopowych tygodni spędzam w polskich górach. Wprawdzie jako kawaler skakałem po Orlej Perci, a z rodziną gramolę się na Szczeliniec, ale sztuka jest sztuka. Uczyniwszy na wieki wybór, wybierać już nie muszę. Nie przeszkadza to znajomym z głębi Polski widzieć we mnie wieloryba. Ilekroć dowiadują się, że mieszkam w Trójmieście, natychmiast wołają: – O jakże zazdroszczę. To cudowne mieć morze za oknem! Po pierwsze nie morze, tylko Zatokę Gdańską, a po drugie nie za oknem, tylko hen daleko za mgłą. Żeby tam dotrzeć, musiałbym godzinę jechać komunikacją miejską. Moi rozmówcy są zszokowani, gdy dowiadują się, że wspólnie z żoną i dziećmi podejmuję ten wysiłek raz w roku albo rzadziej.

Dlaczego morze nie może mnie uwieść? Odpowiedzią niech będzie fragment mojego tekstu do ułożonej przez Zbigniewa Jankowskiego antologii „Morza polskich poetów”, która nieprzyzwoicie długo czeka na druk w wydawnictwie słowo / obraz terytoria. Wbrew pozorom nie namawiam nikogo, by po tej lekturze zmieniał wakacyjne plany. Wielka woda jest tu raczej metaforą, która pozwoliła mi kiedyś wnikliwiej spojrzeć na własne życie.

Morze budzi grozę przez swoją widzialną żywiołowość, ale także przez swój tajemniczy związek ze złem. W kulturach pierwotnych jednoznacznie kojarzono morze z siedliskiem demonów. Od Homera wiemy o istnieniu Syren, pół-kobiet, pół-ptaków, które kuszącym śpiewem wabiły żeglarzy po to, by ich uśmiercić. Przepływający statkiem obok ich wyspy Odyseusz ocalił swych towarzyszy i siebie tylko dlatego, że za radą bogini Kirke zalepił im uszy woskiem, a sam kazał się przywiązać do masztu. Z kolei w mitologii greckiej powracających z wyprawy po złote runo Argonautów uratował Orfeusz, który zagłuszył syreni śpiew własną pieśnią i grą na lirze.

Wizja wybrzeża pełnego kości tych, którzy usłyszeli nieludzki głos, zapomnieli o świecie i zginęli, zawsze silnie działała na moją wyobraźnię. Śpiew Syren zapewne dlatego wydaje mi się tak wiarygodny, że łatwo skojarzyć go z trywialnymi pokusami wieku męskiego: pragnieniem ucieczki od rodzinnej odpowiedzialności czy alkoholową eskalacją poczucia mocy. Oczywiście każda z tych pokus daje jedynie iluzję szczęścia, nieuchronnie kończąc się dramatem kuszonego i jego najbliższych. W rzeczywistości nie można bowiem skutecznie „wyskoczyć” z własnej historii, której reżyserem jest Bóg. Ilekroć zapominam o Nim i staram się żyć według własnego planu, moje życie traci sens. Staję się łatwym łupem Syren.

Morze jest więc dla mnie metaforą ludzkiego upadku, depresji, chaosu wynikającego z nieposłuszeństwa. Nieprzypadkowo biblijny Jonasz, który zamiast zgodnie z wolą Bożą iść do Niniwy ucieka statkiem do Tarszisz, trafia na morskie dno, gdzie zostaje połknięty przez wielką rybę. Z nakazu Boga ryba wyrzuca krnąbrnego proroka na ląd. Jest ocalony, bo się nawrócił. Ale ten pobyt na dnie, przekroczenie „zaworów ziemi” zostawia wyraźny ślad w wyobraźni czytającego. Ma się wrażenie, że właśnie w morskiej głębinie mieści się tajemniczy napęd istnienia. Życie jest chaosem, przestrzenią „bojaźni i drżenia”, klatką szalejących demonów. Żyjąc po swojemu, jesteśmy skazani na klęskę, tylko nawrócenie pozwala wyjść z tej opresji cało.

Kiedy w styczniu 2004 roku płynąłem promem do Visby, huk fal przypominał mi, że zło, cierpienie i śmierć zawsze będą nam towarzyszyć. Wiara wcale nie oznacza zniesienia chaosu świata. Przeciwnie – stawia człowieka naprzeciw żywiołów. Ale konsekwentnie rozwijana pozwala mu chodzić po wodach śmierci. W Ewangelii św. Mateusza Chrystus przychodzi do łodzi apostołów, krocząc po jeziorze. Na ich lękliwe okrzyki odpowiada: „Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się!”. Dalszy ciąg jest wskazówką dla wszystkich chrześcijan: „Na to odezwał się Piotr: Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie! A On rzekł: Przyjdź! Piotr wyszedł z łodzi, i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: Panie, ratuj mnie! Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: Czemu zwątpiłeś, małej wiary? Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył. Ci zaś, którzy byli w łodzi, upadli przed Nim, mówiąc: Prawdziwie jesteś Synem Bożym” (Mt 14,28-33).

Moja wiara nie jest tak mocna, żeby już dziś chodzić po wodach śmierci, a więc ufać Bogu na tyle, by cierpliwie znosić upokorzenia i stawiać czoło pokusom. Mam jednak nadzieję, że jeśli kiedyś znów trafię na dno, Pan ocali mnie, jak ocalił Jonasza i Piotra. Skąd ta nadzieja? Już raz byłem tam, gdzie zgrzytają „zawory ziemi”, i Bóg mnie stamtąd wyciągnął. Poemat „Imago mundi” to zapis tej podróży przez otchłań morza. Pełnej grozy, ale i fascynującej. Bolesnej, ale koniecznej do zbawienia, bo to ona pomogła mi odkryć własną niemoc i potęgę Stworzyciela. Kiedy ponownie usłyszę syreni śpiew, nie chcę naśladować Orfeusza. Modlę się, by zawołać jak Piotr: „Panie, ratuj mnie!”.

Moje typy

W kwietniu „Tygodnik Solidarność” zwrócił się do „znawców literatury” o wytypowanie 10 najważniejszych polskich książek wydanych po 1989 r.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 27 czerwca 2012

Odpowiedzi są publikowane w kolejnych numerach pisma. Ponieważ jestem tylko skromnym poetą, nie wypada mi się rozpychać wśród czcigodnych krytyków. Tym bardziej że kilku z nich, najpewniej po znajomości, uwzględniło w swoich rankingach moją pisaninę. Hierarchie literackie III RP są jednak tak zafałszowane, że każda „drugoobiegowa” ankieta zasługuje na popularyzację. Oto moje typy:

1. „Zachód słońca w Milanówku” (2002 r.). Jarosław Marek Rymkiewicz to dziś najwybitniejszy polski pisarz. W okresie PRL uznawany za sprawnego, ale obliczalnego klasycystę, który bawi się konwencjami, po 1989 r. stał się szaleńcem poezji, jakim bywał Rilke czy Hölderlin. Z wierszy, w których widziano jedynie stylizacje, nagle wydostała się muzyka kosmosu, tajemnicza jak u Leśmiana, przepełniona grozą i chichotem losu, nieopanowana, organicznie związana ze śmiercią, nicością, Bogiem. Poczynając od „Mojego dzieła pośmiertnego” (1993 r.), każdy tom Rymkiewicza mógłby figurować na pierwszym miejscu tej listy. Chwała Grzegorzowi Braunowi, że w filmie „Poeta pozwany” pozwolił autorowi przeczytać kilka wierszy. Echa haniebnego procesu wkrótce przeminą, poezja zostanie na wieki.

2. „Rovigo” (1992 r.). Choć Zbigniew Herbert najważniejsze tomy poezji wydał przed 1989 r., także w ostatnich latach życia zachował niezwykłą czystość głosu. Jego niezłomna postawa: niezgoda na fałsz III RP i hołd składany rówieśnikom z pokolenia wojennego to moralny kompas dla potomnych. Głęboko poruszał „Epilog burzy” (1998), zwłaszcza modlitewne fragmenty „Brewiarza”. Były też rymowane arcydzieła sięgające do ciemnych głębin polskiej historii: „Wilki”, „Guziki”. I „Chodasiewicz” – okrutnie precyzyjny, a zarazem mistrzowski poetycko pamflet na Czesława Miłosza.

3. „Samuel Zborowski” (2010 r.). Metafizyczna opowieść Rymkiewicza o polskiej anarchii, języku i losie. Chyba najciekawsza i najbardziej spójna część cyklu obejmującego także „Wieszanie” (2007 r.) i „Kinderszenen” (2008 r.). Dopiero nasze wnuki w pełni pojmą, jak zbawienna dla polskiej kultury była tytaniczna praca przywracania Polakom duchowej samoświadomości. Rymkiewicz podejmuje ją konsekwentnie od 30 lat, zdając sobie sprawę, jak wielkim problemem są konsekwencje zagłady elit i komunistycznej wegetacji: zerwanie ciągłości z tradycją sarmacką, romantyczną i międzywojenną. Jego reakcja na Smoleńsk: skrajnie pesymistyczna diagnoza stanu państwa i żarliwa wiara w polskość, wynikają nie tylko z wiedzy profesora dostrzegającego analogię współczesności z drugą połową XVIII w. To także pasja poety wywołanego przez wspólnotowy los do roli narodowego wieszcza.

4. „List do artystów” (1999 r.). Kilkadziesiąt zdań Jana Pawła II, które powinny wyrwać z letargu każdego chrześcijańskiego twórcę. Wezwanie do kontynuacji Boskiego dzieła, do tworzenia arcydzieł ilustrujących „tajemniczą jedność rzeczy” i przemieniania siebie. Kto odnajdzie w tym tekście sens własnego powołania, wybije się na artystyczną niepodległość. Nie będzie sobie zaprzątał głowy przesądami epoki, która wyzionęła ducha.

5. „Na brzegu rzeki” (1994 r.). Miłosz, mimo wszystko. Powracający do rodzinnej parafii, szczegółowo opisujący kosmos dzieciństwa w cyklu „Litwa, po pięćdziesięciu dwóch latach” i poemacie „W Szetejniach”. Nie chcę pamiętać jego masek, głupstw o Polsce, które wygadywał, nieustannego studiowania własnego ego. Wciąż zachwycają mnie zmysłowe obrazy, pisane jakby do spółki z Mickiewiczem, odprysk pierwotnego, religijnego, spójnego odczucia świata. „Oby moje dzieło przyniosło ludziom pożytek i więcej ważyło niż moje zło”...

Druga piątka – z braku miejsca – w telegraficznym skrócie:

6. Roman Misiewicz, „dobrenowiny.pl” (2011 r.),
7. Krzysztof Koehler, „Nieudana pielgrzymka” (1993 r.),
8. Tomasz Burek, „Dziennik kwarantanny” (2001 r.),
9. Maciej Urbanowski, „Oczyszczenie” (2002 r.),
10. Marek Nowakowski, „Nul” (2004 r.).

Prozaicy – z wyjątkiem pana Marka – pewnie się obrażą, ale cóż ja poradzę na to, że ufam Norwidowi: „Z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie, Dwie tylko: poezja i dobroć... i więcej nic...”.