piątek, 30 września 2011

Nominacja do nagrody TOTUS

„Za twórczość poetycką, łączącą w oryginalny sposób chrześcijański uniwersalizm i głębię rozumienia tajemnicy życia z opiewaniem małej ojczyzny, a także twórczą publicystykę.”

29 września podczas konferencji prasowej w siedzibie Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski w Warszawie ogłoszono nominacje do nagrody TOTUS przyznawanej przez Fundację „Dzieło Nowego Tysiąclecia”. Nagroda została ustanowiona w roku 2000 „dla docenienia dorobku i skutecznego promowania osób oraz instytucji, których działalność w sposób wybitny przyczynia się do podkreślenia wartości człowieka”. Wręczana jest corocznie w przeddzień Dnia Papieskiego w czterech kategoriach: za osiągnięcia w dziedzinie kultury chrześcijańskiej, pracy charytatywnej, propagowania nauczania Jana Pawła II oraz działalności medialnej dla upamiętnienia postaci bp. Jana Chrapka.

TEGOROCZNE NOMINACJE W KATEGORII „OSIĄGNIĘCIA W DZIEDZINIE KULTURY CHRZEŚCIJAŃSKIEJ”:

prof. Stefan Sawicki – nominowany za wieloletnią, skuteczną i wielokształtną naukową służbę poezji Cypriana Kamila Norwida – jednemu z największych skarbów polskiej kultury.

Michał Lorenc – nominowany za tworzenie wybitnej muzyki filmowej, a także w szczególny sposób za dzieło „Missa Magna Beatificationis” stworzone w hołdzie Ojcu Świętemu błogosławionemu Janowi Pawłowi II.

Wojciech Wencel – nominowany za twórczość poetycką, łączącą w oryginalny sposób chrześcijański uniwersalizm i głębię rozumienia tajemnicy życia z opiewaniem małej ojczyzny, a także twórczą publicystykę.

Gala finałowa odbędzie się 8. października w Zamku Królewskim w Warszawie.

wtorek, 27 września 2011

Gościnne Podlasie

W środę 21 września, korzystając z zaproszenia dyrektora Książnicy Podlaskiej Jana Leończuka, odwiedziłem Białystok.
















Podczas spotkania zorganizowanego w ramach cyklu „Środy Literackie” czytałem wiersze z tomów „Ziemia Święta”, „Podziemne motyle” i „De profundis”. Spotkanie stało się też okazją do ciekawej rozmowy z publicznością o patriotyzmie, specyfice polskiej prowincji oraz – mówiąc w dużym skrócie – upadku kultury i obyczajów.

Nazajutrz w bibliotece w Wasilkowie miałem przyjemność spotkać się z młodzieżą z Gimnazjum im. ks. Wacława Rabczyńskiego. Opowiadałem m.in. o swoich literackich początkach i o pożytkach z lekcji historii i literatury.

Organizatorom i uczestnikom obu spotkań serdecznie dziękuję za poświęcony czas i inspirujące pytania.

sobota, 24 września 2011

Przeciw systemowi

Z Wojciechem Wenclem rozmawia Joanna Lichocka

"Gazeta Polska Codziennie", 17-18 września 2011

Był pan na ostatnim Marszu Pamięci 10 września, przyjechał Pan z Gdańska i wędrował wraz z tłumem Krakowskim Przedmieściem pod Pałac Prezydencki.

Doświadczenie wspólnoty, która zrodziła się na Krakowskim Przedmieściu w pierwszych dniach żałoby po 10 kwietnia, spowodowało, że znów odczuliśmy głód prawdy, sprawiedliwości i prawdziwej wolności. Pojawiła się nadzieja, że te wartości mogą powrócić do polskiego życia publicznego. Widząc, jak jesteśmy liczni, zrozumieliśmy, że możemy decydować o losach własnego kraju. Że Polska nie musi być państwem, które wciąż tkwi korzeniami w komunizmie. Bo przecież nadal rządzi tu warstwa uprzywilejowana, a zmieniła się jedynie fasada. Ukrywanie faktycznego znaczenia tzw. „transformacji ustrojowej” to grzech założycielski III RP. System interesów komunistów, którzy przecież pod koniec PRL-u nie byli jakimiś ideowcami, został rozbudowany w system interesów całej grupy: udziałowców Okrągłego Stołu, oligarchów, byłych esbeków, twórców głównych mediów, ale też nowych polityków, respektujących okrągłostołowy układ. Ci ludzie nie potrafią myśleć kategoriami służby publicznej czy dobra wspólnego. Ich ideologią jest kolesiostwo, przykrywane propagandową grą, politycznym PR-em.

Nie boi się Pan oskarżeń o „antysystemowość”?

Myślę, że Marsze Pamięci to przede wszystkim wołanie o prawdę. Nie tylko o prawdę o katastrofie smoleńskiej i szacunek dla jej ofiar, ale też o inną Polskę. Taką, w której sądy nie będą skazywać ludzi za poglądy, w której media będą służyć obywatelom, a nie władzy, w której nikt nie będzie wyzywany od moherów, ciemniaków, faszystów, w której runą fałszywe hierarchie kultury i pojawią się nowe, odpowiadające tradycyjnym polskim wartościom. Patronką naszego zrywu jest śp. Anna Walentynowicz, autentyczna „Pani Cogito”, zawsze stająca w obronie poniżonych i wykluczonych. Zgodnie z jej testamentem, musimy „policzyć się na nowo” i dokończyć misję „Solidarności”.
Smoleńsk wyrwał nas z letargu, z poczucia bezsilności. Bardzo wyraźnie widać to nie tylko w Warszawie, ale i na polskiej prowincji. Nie zajmiemy się już tylko bogaceniem się i grillowaniem. Polska nas obchodzi, dla milionów ludzi Polska znów stała się ogromnie ważna. W tej chwili funkcjonujemy w drugim obiegu, budujemy podziemną kulturę, ale nadejdzie jeszcze nasz czas. Nasza obecność na Krakowskim Przedmieściu jest dowodem, że nie boimy się mówić „nie” temu porządkowi, jaki nam wprowadzono w 1989 r .

Chce Pan powiedzieć, że to akt odwagi? Nie przesadza Pan?

Polacy na Krakowskim Przedmieściu wychodzą na pierwszą linię walki o polską duszę. I to z pełną świadomością, że zostaną ośmieszeni w głównych mediach i będą mieli kłopoty w lokalnych środowiskach. Przecież widzimy, jak są pokazywani w telewizji , jak się z nich kpi, atakuje, uznaje za szaleńców. Ale tych kilka tysięcy ludzi co miesiąc należy traktować jako reprezentantów całego świadomego narodu, także tych z nas, którzy mieszkają na prowincji. Wyjazd do Warszawy to dla wielu Polaków, zwłaszcza starszych, „podróż życia”, poważne wyzwanie, wiążące się z zerwaniem relacji z oswojoną przestrzenią. Nie wszyscy mogą fizycznie stawić się na Krakowskim Przedmieściu, ale są tam duchowo. Znam kilkanaście osób, które nigdy nie brały udziału w Marszach Pamięci, ale głęboko identyfikują się z wołaniem o prawdę. Mówią: „Krakowskie Przedmieście – tak, my jesteśmy z Krakowskiego Przedmieścia”. I to są ludzie różni. Choćby mój sąsiad, legenda polskiego jazzu, który po Smoleńsku zaczął czytać „Gazetę Polską”. W święta narodowe wspólnie wieszamy na naszej kamienicy biało-czerwoną flagę, przepasaną kirem.

Sporo jest też jednak takich, którzy pukają się w czoło, gdy słyszą, że ludzie na Krakowskim Przedmieściu śpiewają „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”.

Też tak śpiewam, bo III RP utraciła podmiotowość w polityce zagranicznej, a wewnętrznie coraz bardziej przypomina putinowską Rosję. Przyjrzyjmy się tym, którzy pukają się w czoło. To albo wykorzenione z polskości „wykształciuchy”, którym wystarcza mała stabilizacja i absurdalne poczucie wyższości, albo młodzi junacy, którzy wierzą, że poparcie kosmopolitycznych trendów da im awans społeczny. Wszyscy są zaczarowani przez cyniczne media, trochę jak Kaj z baśni Andersena o Królowej Śniegu – mają lodowate serca. Brakuje im empatii. A przecież obowiązkiem człowieka myślącego jest zawsze stawać w obronie słabszych. Obserwując Polaków na Krakowskim Przedmieściu przez te 17 miesięcy, uświadomiłem sobie, że udział w mszach i marszach jest dla wielu z nich jedyną bronią. Bo nie pisują polemik w wielkich gazetach, nie chodzą do programów telewizyjnych. Mogą tylko wyjść z lokalnego środowiska i powiedzieć głośno: „Tak, jesteśmy Polakami, chcemy pozostać Polakami”.

Jarosław Marek Rymkiewicz, który też pilnie obserwuje Krakowskie Przedmieście, powiedział, że chciałby, by było już na nim mniej lamentu. Mówi, że teraz jest wojna.

W 1860 r. też zaczęło się od lamentu i patriotycznych manifestacji. Powstanie styczniowe wybuchło dopiero trzy lata później. Sam miałem wiele momentów zwątpienia, śledząc rozwój wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu. W pierwszych dniach po 10 kwietnia był we mnie entuzjazm. Miałem poczucie, że za chwilę będziemy tu mieli jakieś pospolite ruszenie i Polska z dnia na dzień stanie się państwem z krwi i kości, a gdy minie żałoba, będziemy normalnie żyć, respektując ten system wartości, który przyświecał poległym w Smoleńsku. Trudnym doświadczeniem było pogodzenie się z kruchością naszego zrywu. Żeby zmienić oficjalną kulturę, fałszowaną przez dziesięciolecia, potrzeba czasu. Na pewno potrzebujemy większej mobilizacji do budowania podziemnych struktur. Konieczna jest też ogromna determinacja naszych politycznych reprezentantów, czyli PiS-u. Może to nasze marzenie o wolnej Polsce spełni się dopiero w kolejnych pokoleniach, a może już za kilka miesięcy. Wiem jedno: na Krakowskim Przedmieściu jest szczelina, przez którą wypływa na powierzchnię mickiewiczowska lawa. Przyjdzie taki dzień, kiedy ten wulkan polskości wybuchnie i odzyskamy własne państwo.

piątek, 23 września 2011

Smoleńsk w cieniu WTC

W dziesiątą rocznicę zamachu na WTC na moment wrócił w Polsce nastrój powagi i współczucia. Okazało się, że również rządowe media i wyborcy PO potrafią uszanować narodową tragedię. Oczywiście pod warunkiem, że jest to tragedia obcego narodu, celebrowana przez wielki świat i wolna od romantycznych skojarzeń.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 21 września 2011

Ci sami ludzie, którzy po Smoleńsku szydzili z polskiej pamięci, organizując happeningi pod krzyżem i kibicując akcji gaszenia zniczy, udowodnili, że nie mają problemu z docenieniem wydarzeń z 11 września 2001 r. Ameryka może być im za to wdzięczna. Polska mniej.

Na poziomie egzystencjalnym i eschatologicznym wszystkie dramaty są sobie równe. Bohaterska śmierć za ojczyznę jest tak samo wstrząsająca jak śmierć w szpitalu czy w wypadku samochodowym. Bliscy ofiar odczuwają podobny ból, a krzyże na chrześcijańskich grobach są znakiem tej samej, równie uprawnionej nadziei na zbawienie. Ale na planie wspólnotowym i historycznym tragiczne wydarzenia mogą mieć zupełnie różną wagę. Dla nas, Polaków, katastrofa smoleńska jest apokalipsą, doświadczeniem zbiorowego losu, kluczem do odczytania wspólnej przeszłości i przyszłości. Trudno w ogóle zestawiać ją z atakiem terrorystycznym w Nowym Jorku, bo jej skutki są dla nas nieporównywalnie bardziej dotkliwe. Nawet patrząc obiektywnie, różnica jest zasadnicza. Atak na WTC nie zniszczył Ameryki, lecz ją zjednoczył i skłonił do reakcji. My straciliśmy prezydenta, dowódców armii i patriotyczną elitę, a w konsekwencji podmiotowość w polityce zagranicznej i względną wewnętrzną równowagę. Jako państwo wisimy na włosku. Na szczęście odradzamy się jako naród wolnych Polaków, na razie kilkumilionowy, ale już świadomy swojej historycznej ciągłości, interesu państwa i fałszu oficjalnej kultury.

Nie ma powodu udawać, że żyjemy gdzie indziej. W jakiejś globalnej wiosce, z siedmiomiliardową rodziną na karku. Możemy współczuć Amerykanom, jak współczujemy ofiarom głodu w Afryce, ale zawsze będzie to empatia na odległość, zbudowana za pośrednictwem medialnych przekazów i w gruncie rzeczy bardzo powierzchowna. Fakt, że wielu ludzi w Polsce rejestruje tylko ten poziom, pomniejszając wagę Smoleńska, to świadectwo rozpadu polskiej kultury, która – w oficjalnym wydaniu – już dawno stała się kosmopolityczna. Jedynie ludzie wykorzenieni z polskości są w stanie gardzić żywą pamięcią o poległych rodakach, bez przeszkód odnajdując się w amerykańskim micie.

Po 11 września 2001 r. kilku polskich poetów poświęciło wiersze amerykańskiej tragedii. Bodaj najsłynniejszy utwór – „Spróbuj opiewać okaleczony świat” – napisał Adam Zagajewski, ale temat zainspirował też młodszych twórców. Z jednym z nich miałem okazję rozmawiać po 10 kwietnia 2010 r. – Napisałeś poruszający wiersz o WTC – zagaiłem – ale obaj wiemy, że o Smoleńsku nie napiszesz ani słowa. Nawet gdyby przyszło ci coś do głowy, będziesz się bał kontekstu: romantyzm, martyrologia, megalomania narodowa... Przyznał mi rację. Zapytałem, czy nie uważa tej sytuacji za groteskową. – Tak – odparł – ale w takiej kulturze żyjemy. Celowo nie wymieniam nazwiska poety, bo nawet go trochę rozumiem. I współczuję mu tego wiersza o WTC, który będą kiedyś czytać jego późne wnuki. Co pomyślelibyśmy o Tadeuszu Gajcym, gdyby zamiast powstańczych wierszy został po nim utwór o operacji aliantów w Normandii? No, ale Gajcy miał łatwiej, bo wychował się w kulturze, którą rządził duch romantyków, a nie Zygmunt Bauman.

Za długo braliśmy udział w tej „ponowoczesnej” maskaradzie. Za długo respektowaliśmy autorytety kreowane przez TVN i „Gazetę Wyborczą”. Nie zgadzaliśmy się z nimi, ale dawaliśmy im prawo do reprezentowania polskiej kultury. Wydawało nam się oczywiste, że gdy historia znów się o nas upomni, przestaną pleść bzdury i zaczną służyć narodowi. Są w końcu Polakami. Tymczasem oni urabiali świadomość społeczną, wychowując nadwornych błaznów, kieszonkowych kosmopolitów i pseudokonserwatywnych cyników. I gdy nadszedł 10 kwietnia, zostaliśmy ze swoją Polską sami, w drugim obiegu. Budujmy to kulturalne podziemie dumnie i cierpliwie, nie próbując zbyt szybko wracać na powierzchnię. Gdy przyjdzie czas, wrócimy w komplecie. Razem z duchami poległych.

środa, 21 września 2011

Blog w serwisie stefczyk.info

Uprzejmie informuję, że zacząłem prowadzić bloga w serwisie stefczyk.info. Zapraszam do lektury pierwszego minifelietonu: Czerwona zaraza.

sobota, 17 września 2011

Wywiad w „Gazecie Polskiej Codziennie”

















Dlaczego uczestniczyłem w ostatnim Marszu Pamięci? Jaki jest polityczny sens wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu? „Gazeta Polska Codziennie” publikuje dziś zapis rozmowy, którą przeprowadziła ze mną Joanna Lichocka.

piątek, 16 września 2011

Zapach strachu

Boją się. Wolnej prasy, internetu, tłumów na Krakowskim Przedmieściu, kibiców, dokumentalistów i poetów. Ale najbardziej obawiają się Jarosława Kaczyńskiego.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 14 września 2011

Dlatego przez ostatni rok usiłowali zainspirować członków PiS do odwołania prezesa. Jak w jakiejś bajce Krasickiego, wilki tłumaczyły owcom, że te powinny się pozbyć owczarka. Bo owczarek traktuje je bez należnego szacunku: zagania do szeregu i potrafi warknąć, gdy któraś się rozbeczy. Oczywiście, większość owiec natychmiast wyczuła wilczy podstęp. Jednak znalazło się też kilka naiwnych. Gdy nie udało im się wygnać owczarka, same dumnie opuściły stado. W efekcie owca Kluzikowa została schrupana przez wilka, a owca Poncyliusz do dziś błąka się po lesie, ciągnąc za sobą wystrzyżoną do gołej skóry koleżankę o ksywie „Misiek”. Reszta przepadła bez wieści.

Ale peowska propaganda odwoływała się nie tylko do ludzkiej próżności, kreśląc obraz PiS jako partii, w której „nikt nie może mieć swojego zdania”. Kiedy Donald Tusk mówił, że PO nie ma z kim przegrać, pośrednio dawał do zrozumienia, że gdyby opozycja się „zmodernizowała”, wynik wyborów nie byłby tak oczywisty. Tę strategię natychmiast podjęli szeregowi funkcjonariusze aparatu władzy. Dziennikarze i eksperci TVN48, a za nimi internetowi agenci wpływu, zaczęli wieszczyć, że gdyby PiS odsunął Kaczyńskiego na drugi plan, przestałby wreszcie być „prywatnym folwarkiem” i stałby się poważną partią, mającą realną szansę wygrać wybory. Politycy PiS, dotychczas przedstawiani w rządowych mediach jako klakierzy, nagle dowiedzieli się, że mają ogromny potencjał. Jeśli tylko odwołają prezesa, będą w stanie pokonać PO. Doszło do tego, że wewnętrzna hierarchia PiS stała się problemem ogólnonarodowym. Niektóre portale internetowe organizowały nawet sondy z pytaniem, czy odwołanie Jarosława Kaczyńskiego z funkcji prezesa partii przysłuży się polskiej demokracji. Sympatycy PiS z reguły głosowali na „nie”, wyborcy PO klikali „tak”. I w myślach dodawali wykrzyknik.

Oczywiście, cała ta kampania była groteskowa, bo niby dlaczego peowskim propagandzistom miałoby zależeć na umocnieniu konkurencji? Czyżby Tusk przejął się wreszcie demoralizacją własnej partii i w interesie polskiej demokracji chciał oddać władzę w godne ręce pisowskich reformatorów? Bez żartów. Trwająca rok kampania była nieudolną próbą wykluczenia ze sceny politycznej jedynego rywala, przed którym premier o wilczym spojrzeniu naprawdę trzęsie portkami. Oczywiście w kraju, bo za granicą mój sąsiad z Gdańska trzęsie portkami przed wszystkimi. Może z wyjątkiem słodkiej Angeli, bo z tą – jak często powtarza – wychował się na jednym podwórku.

Przeciwnicy Kaczyńskiego często podkreślają, że nie ma ludzi niezastąpionych. To prawda. Jednak – jak mawia Kohelet – „wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem”. Po 10 kwietnia 2010 r. runęła struktura polskiej polityki zagranicznej, grzebiąc naszą podmiotowość. Życie publiczne w kraju coraz bardziej przypomina model rosyjski. To fakty, a nie interpretacje. Kto w takiej sytuacji wciąż traktuje politykę jako demokratyczne targowisko próżności, powtarzając brednie mediów, że „PiS wykorzystuje katastrofę smoleńską dla własnych korzyści” albo dąsając się na styl zarządzania partią, zachowuje się jak dziecko we mgle. Bo kryterium oceny formacji politycznych jest dziś tylko jedno: zdolność do natychmiastowego zabezpieczenia niepodległości.

Dlatego nadchodzące wybory będą wielkim sprawdzianem patriotyzmu. Zwłaszcza dla tych, którzy w dotychczasowych głosowaniach brali pod uwagę jakiś – szczególnie dla nich ważny – wycinek świata wartości: kwestie ochrony życia albo wolnego rynku. Jeśli nie zdobędą się na szerszą perspektywę, mogą obudzić się w kraju, w którym nikt już nie będzie ich pytał o zdanie, bo o etyce i gospodarce będzie decydować Ministerstwo Prawdy.

Po Smoleńsku w polskiej kulturze nastąpił wysyp świadectw patriotycznych. Jednak wciąż brakuje nam politycznej reprezentacji, zdolnej wykorzystać ten potencjał do odbudowy państwa. Polska potrzebuje silnego przywódcy, który przywróci jej podmiotowość. Jest tylko jeden taki polityk, z zapleczem, wizją i doświadczeniem na stanowisku premiera. My to wiemy i oni to wiedzą. Dlatego się go boją.

czwartek, 15 września 2011

Spotkanie autorskie w Białymstoku

W środę 21 września będę gościem Książnicy Podlaskiej im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku. Spotkanie odbędzie się w budynku wypożyczalni głównej przy ul. Kilińskiego 11. Początek o godz. 17.00. Serdecznie zapraszam!

piątek, 9 września 2011

„Arcana” polskości

Wokół krakowskiego pisma działa środowisko ludzi zarażonych polskim romantyzmem.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 7 września 2011

W 1997 r. Liga Republikańska zorganizowała w Katowicach Spotkania Nowego Pokolenia. W ciężkim od węgla powietrzu unosił się duch „konserwatywnej rewolucji”. Na scenie koncertowały zespoły chrześcijańskiego rocka, a w dyskusjach panelowych brali udział „eseiści kultowi”: Cezary Michalski i Paweł Lisicki. „Frondę” reprezentował Rafał Smoczyński. Jako przykład skutecznej realizacji kulturowej misji wskazywano działalność Wiesława Walendziaka i związanych z nim dziennikarzy w telewizji publicznej. Droga do rechrystianizacji Polski, a w dalszej perspektywie – Europy, wydawała się lekka, łatwa i przyjemna.

W tym samym roku Jan Paweł II pisał w liście do redakcji „Arcanów”: „Życzę Wam radości z owoców pracy podejmowanej w walce o Polskę wierną swej religijnej i polityczno-kulturowej tradycji. Idźcie tą drogą śmiało...”. Życzenia bardzo się przydały, bo twórcy krakowskiego pisma wyznaczyli sobie znacznie dłuższą trasę niż architekci „konserwatywnej rewolucji”. Po czternastu latach od tamtych wydarzeń można sparafrazować Księgę Koheleta: pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi, a dwumiesięcznik „Arcana” trwa po wszystkie czasy. Właśnie ukazał się jego jubileuszowy, setny numer.

Redakcją pisma, które w 1995 r. powstało na gruzach wywodzącej się z podziemia „Arki”, od początku kierował Andrzej Nowak. Wokół „Arcanów” udało mu się skupić niemal całą autentyczną elitę polskiej kultury. Publikowali tu m.in. Zbigniew Herbert, Jarosław Marek Rymkiewicz, Leszek Elektorowicz, Leszek Długosz, Marek Nowakowski, Włodzimierz Odojewski, Kazimierz Orłoś, Wacław Holewiński, Jacek Trznadel, Tomasz Burek, Elżbieta Morawiec, Wiesław Paweł Szymański, Maciej Urbanowski, Jan Prokop, Ryszard Legutko, Jacek Bartyzel, Andrzej Waśko.

Moja współpraca z „Arcanami” zaczęła się w 1996 r. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy ogłaszałem tam wiersze oraz młodzieńczy manifest „Zamieszkać w katedrze”, bliższe było mi strzelanie z procy niż uczestniczenie w długotrwałej strategicznej rozgrywce. Krakowski dwumiesięcznik kojarzył mi się z pracą u podstaw, godną szacunku, ale pozbawioną adrenaliny, przygody, spektakularnych zwycięstw i dotkliwych klęsk. Ależ byłem wtedy naiwny! Musiałem dorosnąć, by dostrzec, że „Arcana” to pismo głęboko romantyczne, napędzane marzeniem o wielkiej Polsce, tyle że budowane na skale narodowej historii, religii i kultury, a nie na piasku rewolucyjnej iluzji.

Zamiast pozować na rewolwerowców, którzy w samo południe stają do pojedynku z potworem tego świata, redaktorzy „Arcanów” konsekwentnie drążą zapomniane tradycje polskiej kultury: od Mickiewicza po Mackiewicza, od natchnionego mesjanizmu po gorzki realizm. Ożywiają idee i pisarstwo Stanisława Piaseckiego, Ferdynanda Goetla, Andrzeja Bobkowskiego. Czasem wskrzeszają literackie arcydzieła, takie jak „Nadberezyńcy” Floriana Czarnyszewicza. Kompletują armię żywych i umarłych, zdolną skutecznie walczyć o polską duszę. Mają świadomość, że tylko ciągłość patriotyzmu jest realną alternatywą dla fałszu panującego dziś systemu.

Dążąc do ukazywania prawdziwej historii, stały się „Arcana” wnikliwą kroniką III RP. Jednoznacznie krytyczne wobec układu okrągłego stołu, na bieżąco komentowały kluczowe wydarzenia polityczne – od powołania i upadku rządu Jana Olszewskiego po katastrofę smoleńską. Publikowane przez nie teksty, choćby głośna książka Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie, wywoływały wściekłość salonów i narażały redakcję na poważne kłopoty. Ale autorzy pisma często sięgali też w głąb polskich dziejów, szukając w nich klucza do zrozumienia współczesności. Szczególną wartość miały analizy geopolityczne, określające Polskę wobec Rosji i Europy Wschodniej.

Uniwersytecka powaga „Arcanów” może sugerować, że to pismo dogmatycznych konserwatystów, którym zależy wyłącznie na przechowaniu dawnych wartości w czasach cywilizacyjnego kryzysu. W rzeczywistości wokół dwumiesięcznika działa środowisko ludzi zarażonych polskim romantyzmem, który warunkuje naszą wolność. Tytuł pisma nie jest przypadkowy, bo dojrzały patriotyzm wymaga wtajemniczenia i świadomego uczestnictwa we wspólnotowym losie. Między sztywnymi okładkami „Arcanów” kipi żywioł polskości. Nie tylko ja czekam na moment, kiedy wybuchnie.

Biały ogród bez cieni

Mateusz Stachowski potrafi pięknie opowiadać o śmierci.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 36/2011

Kilkanaście lat temu odwiedził mnie w Matarni młody franciszkanin. Ja chwaliłem się swoją poezją, dumny jak paw, że znajduje ona czytelników również w stanie duchownym, a on skromnie opowiadał o swojej młodzieńczej fascynacji „ciężką” muzyką, trudnym nawróceniu i poszukiwaniu Boga we współczesnej literaturze. Gdyby Mateusz Stachowski w porę nie posłuchał wewnętrznego głosu, być może dziś zastępowałby Nergala w programie „The Voice of Poland”. Ale wybrał inną drogę. Od lat pełni posługę duszpasterską, animuje franciszkańskie portale w internecie, jest gitarzystą i wokalistą katolickiej grupy Taukers, właśnie wydał debiutancki tom wierszy „Bezsenność”. Dodajmy od razu – tom znakomity.

Bohaterem współczesnej poezji często jest egzul, czyli banita, wygnaniec, człowiek wykorzeniony z konkretnej przestrzeni, który nigdzie nie jest „u siebie”. Podróżując przez obce miasta, rozpaczliwie próbuje oswoić ich zmysłowe piękno, ale udaje mu się zapamiętać jedynie fragmenty obrazów, strzępy rozmów, ulotne dźwięki. A ponieważ zazwyczaj tęskni do pełni, cierpi na melancholię, tę chorobę woli, która nie pozwala odczuć radości w codziennym życiu. Aby wydobyć się z tej pułapki, czasem zaczyna przekonywać sam siebie, że żadna pełnia nie istnieje. Przedstawia się jako kosmopolita, obywatel świata, koneser egzotycznych win i krajobrazów. Ale jego życie pozostaje chaosem, a w jego sercu kryje się tłumiony niepokój.

Bohater wierszy Stachowskiego również sporo podróżuje. Pociągiem z/do Poznania, Gniezna, Elbląga, Gdańska, samolotem z/do Sardynii, Paryża, Londynu, San Francisco. Nie ma na świecie miejsca, o którym mógłby powiedzieć: mój dom, moje gniazdo, moja mała ojczyzna. A jednak nie sprawia wrażenia człowieka wykorzenionego. Zamiast chwytać się fragmentów rzeczywistości jak tonący brzytwy albo przybierać pozę światowca, stara się zachowywać jak gość, który na tym świecie jest tylko przejazdem. Jego korzenie tkwią bowiem w ojczyźnie niebieskiej.

Świadomość takiego pochodzenia (i przeznaczenia) pozwala bohaterowi tej poezji zyskać dystans do własnej historii, zaakceptować „swoje miejsce/ na skrzypiącej osi czasu”, a także ujrzeć dzieje świata w perspektywie eschatologicznej. Jak w wierszu „British Museum”, gdzie zwiedzanie sal z eksponatami staje się figurą wędrówki człowieka przez kolejne epoki. Aż do drzwi opatrzonych tabliczką z napisem „Exit”, za którymi kryje się tajemnica wieczności. To właśnie tam, w „białym ogrodzie bez cieni”, mieszkają umarli: „I czekają cierpliwie/ nie mierząc już czasu/ na nas, aż włączymy się/ w nurt rzeki prawdy/ w świętą procesję powrotu/ i wtedy właśnie pojmiemy/ kiwając poważnie głowami/ jak dzieci, które odkryły/ kto przynosi prezenty/ na święta”.

Głęboko wierząc, że niebo jest ostatecznym celem i sensem życia, łatwo wpaść w pułapkę pogardy dla widzialnego świata. Podróżnemu z wierszy Stachowskiego udaje się jednak tego uniknąć, bo etap ziemski uznaje za istotną część Bożego planu. Jest spokojny, ale nieznudzony. Zachowuje ostrożność, skupienie, dziecięcą ciekawość i wrażliwość na konkret przyrody. Często zatrzymuje się w drodze, by odczytać metafizyczne znaki, ukryte pod skórą rzeczywistości. Choćby „wierny szum owadów” czy przypływy i odpływy morza, przywołujące ważną dla tej poezji kategorię wierności. Pochyla się nad zmysłowymi szczegółami, przyglądając się im przez niebieską soczewkę.

Stachowski potrafi pięknie opowiadać o śmierci. Robi to z niebywałą wręcz łagodnością, która wcale nie redukuje ludzkiego dramatu. W utworze „Nieznana melodia” pisze: „Guzy na mózgu/ jak bemole wepchnięte/ w partyturę/ zmieniają tonację,/ porwał się rytm i hymn zamilkł/ w pół taktu.// Twe dni pospieszne,/ pełne pogodnego chaosu;/ w sobotę Ktoś/ na pięciolinii Twojego życia/ postawił krzyżyk”. W tym i kilku innych wierszach widać szczególny dar wyobraźni – umiejętność tworzenia wielostopniowych metafor, opartych na oryginalnym koncepcie. Stachowski dostrzega analogie w pozornie odległych rzeczywistościach (tu: fizjologia i muzyka), nakłada na siebie zaczerpnięte stamtąd obrazy i konsekwentnie je rozwija, aż do metafizycznej lub moralnej pointy.

Swoją debiutancką książką Mateusz Stachowski pogłębia nurt polskiej poezji tworzonej przez duchownych. Jest wyjątkowo oryginalny. Nawet kiedy pisze o aniołach, trudno go posądzić o wtórność wobec ks. Jana Twardowskiego. A gdy przywołuje motyw teologiczny, potrafi nadać mu wymiar osobisty. Jak w pięknym wierszu o akcie stworzenia, gdzie w miejscu żebra wyjętego z ciała mężczyzny pojawia się krzyż. Brak kobiety w życiu księdza zostaje wypełniony świętym drzewem zbawienia.

Po lekturze „Bezsenności” nie byłem zdziwiony, że to właśnie Mateusz napisał jedno z najważniejszych, najbardziej wzruszających w polskiej poezji epitafiów dla ofiar katastrofy smoleńskiej. Warto się w nie wczytać, by uspokoić serce, godząc się na bieg własnej historii:

Jak więc ich rozpoznasz, dobry Ojcze w niebie,
Kiedy w dół runęli na skrzydłach Ikara,
Zostawiając pustkę, w której widzieć Ciebie,
To ufność prawdziwa i prawdziwa wiara?

Poznasz ich po odwadze, poznasz po nadziei,
Które jaśniały w ich duszach jak pochodnia,
A teraz w nieodgadnionej losu kolei
Wiodą nas jak na pustyni wiódł ongiś słup ognia.

wtorek, 6 września 2011

Co powiedział ogień
























Pamięci Ryszarda Siwca,
który 8 września 1968 roku dokonał samospalenia
podczas uroczystości dożynkowych
na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie


Co powiedział ogień
płonący na stadionie?

powiedział:
„Niech żyje wolna Polska!”

byli przygotowani
na różne scenariusze

lecz ten zdecydowanie
przerósł ich wyobraźnię

knebel zapalił się im w dłoniach
a grunt pod stopami

zawiodły niezawodne
metody przesłuchań

bo jak uwięzić żywioł
i czym go szantażować?

rozwodem? psychiatrykiem?
wywózką do lasu?

          ojczyzna
          wsparta na słupach ognia
          trwa nieugaszona

          mnoży się

sobota, 3 września 2011

Charakterniak Rybus

Do niedawna cele podróży z Warszawy do Moskwy były oczywiste. Do jaskini niedźwiedzia jeździło się po instrukcje, jak sprawować władzę w Priwislanskim Kraju. Albo po to, by wziąć udział w paradzie zwycięstwa na Placu Czerwonym. Piłkarze warszawskiej Legii zburzyli tę fatalną tradycję. Ignorując dogmat o polsko-rosyjskiej przyjaźni, pojechali rzucić Rosjan na kolana. I zrobili to w wielkim stylu.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 31 sierpnia 2011

Oglądając rewanżowy mecz Legii ze Spartakiem, przecierałem oczy ze zdumienia. W koszulce z nazwiskiem „Rybus” występował piłkarz kompletny, jakiego od dawna brakowało w polskim futbolu. Był szybki jak błyskawica, świetny technicznie, a przy tym niesamowicie waleczny. Jeśli podawał, to na czubek buta. Jeśli strzelał, to nie do obrony. Każdy jego rajd po skrzydle siał popłoch w szeregach gospodarzy. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Andrés Iniesta z Barcelony, mistrzowsko ucharakteryzowany na Rybusa. Uśmiech piłkarza po strzelonym golu rozwiał jednak wszelkie wątpliwości. Tej twarzy nie da się podrobić.

Podejrzewam, że gdyby Rosjanie nie obnosili się na każdym kroku z pogardą dla Polaków, Legia poniosłaby w Moskwie dotkliwą porażkę. A jej kluczowy gracz pozostałby zwyczajnym Maciejem Rybusem, jakiego znamy z boisk ekstraklasy: chaotycznym, trochę leniwym i przeraźliwie nieskutecznym. Kibice Spartaka uznali jednak, że jeśli obrażą naszą piękną ojczyznę, będą mieć podwójną satysfakcję ze zwycięstwa. I tu się przeliczyli.

Już po zremisowanym meczu w Warszawie, a przed rewanżem w Moskwie, Rybus wyznał bez ogródek: – Będziemy się bić z Ruskimi! Choć niektórzy dziennikarze potraktowali tę deklarację z przymrużeniem oka, piłkarz dotrzymał słowa. Podczas bitwy na „Łużnikach” do poziomu jego gry dostosowali się rodacy z drużyny. Zagraniczne gwiazdy Legii zagrały poprawnie, ale o końcowym triumfie zdecydowała nieustępliwość Polaków: Jakuba Wawrzyniaka i Janusza Gola. Znamienne, że zarówno Rybus, jak i wspomniani autorzy ostatniej akcji wielokrotnie otrzymywali szansę udowodnienia swojej przydatności dla reprezentacji. I zawsze zawodzili. Nie pomagała wizja wielkiej kariery, sławy i pieniędzy. Zmobilizowali się dopiero w momencie, gdy w konfrontacji z rosyjską butą udzieliły się im autentyczne, patriotyczne emocje.

W jednym z esejów Gilbert Keith Chesterton opisuje symboliczne zdarzenie, którego był świadkiem w przedwojennej Polsce podczas zawodów hippicznych z międzynarodową obsadą. Na końcu trasy ustawiono niezwykle wysoką przeszkodę. „Nieco wesołości i nieco współczucia” na trybunach wzbudził pewien młody Polak, który na chwilę stracił kontrolę nad koniem. „Wziął dość niską, najbliższą przeszkodę, a następnie – wydawało się – nabierając nie wiadomo skąd dzikiego rozpędu, z jednym strzemieniem bujającym luźno, pochyliwszy się w siodle, zaatakował ostatnią, niezwyciężoną przeszkodę i pierwszy spośród wszystkich zawodników przeleciał nad nią jak ptak”. Ktoś siedzący obok pisarza wykrzyknął po angielsku: „To jest w stylu Polaków!”.

Tak zagrała Legia na „Łużnikach”. Po polsku, „nabierając nie wiadomo skąd dzikiego rozpędu” wobec antypolskich prowokacji oraz finansowej i sportowej potęgi Spartaka. Jeszcze raz okazało się, że jeśli Niemcy i Rosjanie mają naturę imperialistów, a Czesi konformistów, my jesteśmy klasycznymi anarchistami. Ożywiamy się tylko wtedy, gdy sytuacja zmusza nas do buntu. Musimy stanąć w obliczu klęski, żeby się zebrać do kupy i ruszyć do walki. Ale jak już się zbierzemy, jesteśmy w stanie wygrać z każdym.

Myślę, że piłkarski triumf w Moskwie, będący emanacją polskiego ducha, byłby niemożliwy bez Smoleńska i patriotycznej postawy kibiców Legii, choćby podczas niedawnej rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Kiedyś, zirytowany słynną zadymą w Wilnie, w felietonie odmówiłem legijnemu patriotyzmowi wiarygodności. Dziś tamte ostre słowa uroczyście odszczekuję, dziękując piłkarzom i kibicom stołecznego klubu za balsam dla mojej strapionej duszy. Jeśli polski instynkt wciąż niezawodnie działa w świecie futbolu, to znaczy, że jest w stanie reagować także w polityce. Bo mecze z Ruskimi toczą się nie tylko na boisku.