czwartek, 26 sierpnia 2010

Laurowo i ciemno

Nie mamy drogowskazu. Tłumimy światło historii. W polityce, w kulturze i we własnym życiu. Zarówno biografie przodków, jak i dawne arcydzieła uznajemy za produkty jednorazowe. Szydzimy z tych, którzy wierzą, że mogą się one powtórzyć w naszej epoce.

Zwiedzić Wawel. Kupić bilet, mieć przewodnika, zachowywać się cicho. Doceniać dawnych królów i wieszczów, gardzić współczesnym prezydentem. Buntować się przeciwko wspólnej krypcie, oburzać się, stukać się w czoło.

Uczcić pamięć powstańców warszawskich. Zapalić znicz, stanąć na warcie. Żeby, broń Boże, nie wyszli z grobów. Żeby pozostali straconym pokoleniem, pobielonym wapnem, opisanym w podręcznikach. Żeby ich wiara w Boga nie kłóciła się z naszą wiarą w Przypadek, a poczucie misji nie zniszczyło poczucia świętego spokoju.

Czytać Biblię. Jeździć na urlop do Ziemi Świętej. Studiować historie Hioba, Abrahama, Jakuba. Widzieć w nich metaforę i nie brać ich do siebie. Negować misję wspólnoty. Nie wierzyć, że Bóg w XXI wieku chce czegoś od człowieka. Że go doświadcza, zawiera z nim przymierze, powołuje go i prowadzi, coś mu zabiera albo coś mu daje. Dokładnie tak samo, jak w czasach biblijnych.

„Po-obracanych w przeszłość niepojętę,/ A uwielbionę – spotkałem niemało!” Szanowali martwe dzieje. Budowali cokoły, pomniki, muzea. Betonowali, szpachlowali, malowali, zamykali, konserwowali. Cytowali umarłe formuły. Kładli na grobach laurowe wieńce. Nie dostrzegali, że ta sama historia toczy się do dzisiaj. Z naszym udziałem.

Nie mamy drogowskazu. Tłumimy światło historii. W polityce, w kulturze i we własnym życiu. Zarówno biografie przodków, jak i dawne arcydzieła uznajemy za produkty jednorazowe. Szydzimy z tych, którzy wierzą, że mogą się one powtórzyć w naszej epoce.

Skąd się bierze ta niemal powszechna niechęć do wpisywania współczesnych wydarzeń w kołowrót dziejów? Do odczytywania ich sensów na podstawie wydarzeń z przeszłości. Do mierzenia tego, co było, i tego, co jest, jedną, odwieczną miarą prawdy, dobra i piękna. Czy tylko z fałszywej skromności? Z uznania własnej głupoty, egoizmu czy braku talentu? Z doświadczenia bylejakości swojego życia? A może odpowiedź jest prostsza. Może ta niechęć bierze się z wygody i lęku przed wielkimi wyzwaniami?

Niedawno przeczytałem czyjś komentarz w internecie: „Szczerze mówiąc, wolałbym żeby prawda w sprawie Smoleńska nigdy nie wyszła na jaw”. Żeby prawda nie wyszła na jaw? No jasne. Bo gdyby się okazało, że to nie był zwyczajny wypadek, trudno byłoby nadal żyć w hipermarkecie popkultury. Trzeba by zająć stanowisko i zrobić coś poważnego, w wymiarze wspólnotowym albo indywidualnym. Historia wyszłaby z muzeum i zaczęła nas ciągnąć za rękaw. A to dla wielu Polaków byłoby gorsze od życia w kłamstwie, do którego zdążyli się przyzwyczaić.

piątek, 20 sierpnia 2010

Bal u Senatora

Ludzie, którzy nie potrafią dostrzec historycznej i metafizycznej rangi katastrofy smoleńskiej, mają kłopot z racjonalną analizą rzeczywistości – pisze Wojciech Wencel dla „Teologii Politycznej”.





















Ksiądz Piotr. Scena z „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka

Co łączy Bronisława Komorowskiego i Nikołaja Nikołajewicza Nowosilcowa? Ryzykowne pytanie, bo czy godzi się zestawiać legalnie wybranego polskiego prezydenta z carskim namiestnikiem? Przyjazne gesty Komorowskiego wobec Kremla nie mają przecież nic wspólnego z lojalnością Senatora wobec cara. A przynajmniej większość Polaków takiego związku nie dostrzega.

Jest jednak coś, co ewidentnie łączy obu panów. To niechęć do odczytywania zdarzeń w perspektywie metafizycznej. „Woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do głównej rzeki i do Bałtyku” – mówi Komorowski o powodzi. „No i cóż w tym strasznego? – Wiosną idą chmury,/ Z chmury piorun wypada: – taki bieg natury” – powiada Nowosilcow o rażeniu piorunem.

Słowa te wkłada Senatorowi w usta Adam Mickiewicz w trzeciej części „Dziadów”. To publiczna reakcja na gwałtowną śmierć Doktora, senatorskiego zausznika. Przed grozą Bożej interwencji Nowosilcow usiłuje się bronić racjonalizmem. W gruncie rzeczy jednak boi się księdza Piotra, który przepowiedział czas i okoliczności zgonu Doktora. Zwłaszcza, że natchniony duchowny i dla niego ma przykre proroctwo: „Ty najwięcej zgrzeszyłeś! Kary nie wyminiesz,/ Lecz ostatni najgłośniej, najhaniebniej zginiesz”. „On bredzi!” – woła zirytowany Senator, ale nie decyduje się na ukaranie księdza. Pogroziwszy mu palcem na wypadek kolejnego spotkania, każe odejść.

Wszyscy jesteśmy księdzem Piotrem

Przerwany przez burzę bal u Senatora to dzisiejsza Polska. Przyjęcie zorganizowane przez Nowosilcowa jako żywo przypomina uprawianą przez PO politykę miłości. Damy i panowie tańczą, jak się im zagra. Jak nasze autorytety moralne i coraz większa grupa dziennikarzy, ale też jak zwykli wyborcy. Gdy orkiestra zaczyna grać menuet z „Don Juana”, w niepamięć idą wszystkie grzechy gospodarzy: nagonka na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, mowa nienawiści Janusza Palikota i Stefana Niesiołowskiego, afera hazardowa, polowanie na IPN, oddanie Rosjanom śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Wprawdzie po kątach słychać szepty: „Te szelmy z rana piją krew,/ A po obiedzie rom”, ale na głos wypowiadane są same komplementy: „Jaka muzyka, jaki śpiew!/ Jak pięknie meblowany dom!”.

Nic w tym dziwnego. W salonie ludzie chcą się bawić, a nie roztrząsać czyjeś winy i narażać się na kłótnie. Tańczyliby do białego rana, gdyby nie burze z piorunami. Ostatnio mieliśmy takich burz kilka. Katastrofa smoleńska, powódź, mobilizacja elektoratu Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, obrona krzyża – wszystkie te nieprzewidziane zdarzenia zaburzały na chwilę przebieg balu. W dodatku pojawił się współczesny ksiądz Piotr, traktujący je jako metafizyczne znaki. Są nim wszyscy ci, dla których katastrofa smoleńska jest czymś więcej niż wypadkiem lotniczym, powódź – czymś więcej niż skutkiem przegryzania wałów przez bobry, a renesans nastrojów patriotycznych i obrona krzyża – czymś więcej niż grą polityczną PiS-u.

Smoleńsk – źródło mitu

Reakcją salonu na pojawienie się księdza Piotra jest – jak w „Dziadach” – odwołanie się do racjonalizmu. Z postawy duchownego naśmiewają się już nie tylko politycy PO i służące im media. Równie ochoczo czynią to publicyści kojarzeni z prawicą: Janusz Korwin-Mikke, Paweł Milcarek czy Paweł Lisicki. Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” ubolewa nad naszą kondycją intelektualną: „Jedni mówią o męczennikach, inni o poległych pod Smoleńskiem, jeszcze inni o ofierze złożonej przez naród albo o zbrodni. Zamiast analizy króluje mętna mistyka. (…) Zamiast widzieć ludzkie błędy, bałagan, niechlujstwo, złą organizację, tromtadrację; zamiast próbować wyciągnąć wnioski na przyszłość, tak aby podobna katastrofa nigdy się nie powtórzyła, autorzy takich wypowiedzi dzień po dniu przegrywają walkę o rozum, pławią się w cierpiętnictwie i pseudomartyrologii”.

Ale czy wizjonerstwo księdza Piotra zaprzecza zdrowemu rozsądkowi? Kto naprawdę przegrywa walkę o rozum? W katastrofie smoleńskiej zginął prezydent Rzeczypospolitej, który wyjątkowo konsekwentnie realizował politykę zabezpieczenia polskiej niepodległości przez współpracę z państwami – podobnie jak my – narażonymi na wpływy Rosji. Zginęli także niemal wszyscy dowódcy polskiego wojska, szef Instytutu Pamięci Narodowej i liderzy środowisk patriotycznych. Bez względu na przyczyny katastrofy, jest to jedno z najważniejszych i najbardziej spektakularnych wydarzeń w historii Polski. Dlatego na naszych oczach staje się źródłem mitu. Funkcjonuje i będzie funkcjonować nie tylko w sferze faktów, ale i w przestrzeni symbolicznej, podobnie jak powstanie warszawskie, pontyfikat Karola Wojtyły czy Sierpień’80.

Ludzie, którzy nie potrafią dostrzec tej rangi, mają kłopot z racjonalną analizą rzeczywistości. Sprowadzając katastrofę smoleńską do „wypadku lotniczego, jakich wiele”, postępują nieracjonalnie, bo nawet jeśli był to wypadek lotniczy, trudno go porównać z jakimkolwiek innym. Wypadek, w którym ginie elita narodu, zmienia bieg historii, stając się wydarzeniem dziejowym, godnym własnej mitologii i interpretacji metafizycznej. Dlaczego więc niektórzy publicyści uparcie drwią z „mętnej mistyki”? Co zakłóca ich tok myślenia?

Psychoanaliza Putina

Z jednej strony, jest to przekonanie o końcu historii i bylejakości naszego życia. Dla wielu intelektualistów nie ma już bowiem niczego godnego pieśni. Są tylko notatki w serwisach informacyjnych. Choćby zaczęła się apokalipsa i „wszelkie stworzenie żyjące w morzu zginęło”, oni będą twierdzić, ze to przez wyciek ropy z tankowca. Rozsądek w ich ujęciu to fanatyczna obrona Przypadku, Usterki i Błędu Człowieka jako sił rządzących światem. Jak głęboko sięga ten dogmatyzm, doskonale widać w tekście Lisickiego, który nie ma żadnych wątpliwości co do przyczyn katastrofy smoleńskiej. Śmierć wspierającego Gruzję prezydenta na terytorium wrogiego jej państwa to dla niego nic nadzwyczajnego. Choć rozsądek nakazywałby przynajmniej wziąć pod uwagę możliwość zamachu, on już wie, że nic takiego nie miało miejsca. Poddał Władimira Putina psychoanalizie i stwierdził, że podjęcie takiego ryzyka by mu się nie opłacało.

Z drugiej strony, daje o sobie znać nienawiść do PiS-u, która zaciemnia obraz narodowego uniesienia po katastrofie smoleńskiej. Dotyczy to głównie sympatyków PO, ale też wielu zwolenników Marka Jurka, obrażonych na Jarosława Kaczyńskiego o to, że w wyborach prezydenckich ośmielił się odebrać głosy „prawdziwej prawicy”. Dobrą ilustracją jest stosunek obu grup do obrońców krzyża. Twierdzenie, że zmęczeni, poranieni, wyszydzeni ludzie pod pałacem prezydenckim prowadzą jakąś „grę polityczną”, to efekt partyjnego zaślepienia. Bo czy Jarosław Kaczyński kazał komukolwiek bronić krzyża? Czy namówił Ewę Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego do nakręcenia filmu „Solidarni 2010”? Czy aby osiągnąć partyjne cele, zmusił nas wszystkich do szczególnego celebrowania smoleńskiej ofiary? Przecież to absurd.

Biało-czerwony krzyż

Nic nie poradzę na to, że Smoleńsk stał się centralnym wydarzeniem mojego życia. Tak po prostu jest. Dla mnie i podobnie myślących ludzi tragedia ta nie ma żadnego związku z doraźną walką polityczną. Nieustannie o niej przypominając, wpisując ją w narodową historię, poszukując jej eschatologicznego wymiaru, pochylamy głowy nad tajemnicą śmierci i staramy się iść ścieżką, która przez to zbiorowe doświadczenie prowadzi nas do nowego życia. Nie godzimy się, by jedno z najważniejszych wydarzeń w naszych dziejach było trywializowane i uznawane za dzieło Przypadku, tego złotego cielca XXI wieku, który wszelkimi sposobami próbuje zastąpić nam Boga. Gdzie tu miejsce na partyjną interesowność, którą się nam zarzuca? Jeśli naszym celem jest polityka, to wyłącznie w rozumieniu Arystotelesa – jako dobro wspólne. W dodatku duchowe, a nie materialne.

– Tu nie chodzi o tajemnicę krzyża, lecz pewną wizję prezydentury Lecha Kaczyńskiego i niemal sakralizację jego pamięci – uważa ksiądz Adam Boniecki. Trudno pojąć, skąd ta skłonność do izolowania znaku zbawienia. Czyżby tajemnica krzyża kłóciła się z tajemnicą polskiej duszy? A może właśnie on jest kluczem do jej zrozumienia? I nie da się go ostatecznie wyprać z bieli i czerwieni, bo wciąż na nowo objawia się w naszej historii? A cóż złego jest w sakralizacji pamięci? Przecież o każdym zmarłym chrześcijaninie pisze się „świętej pamięci”. Czy poległy w Smoleńsku Lech Kaczyński na to nie zasługuje, tylko dlatego, że jego prezydentura nie była doskonała?

Obawiam się, że w sporze między dwoma duchownymi bardziej bezinteresowny i, mimo wszystko, logiczny jest ksiądz Piotr z „Dziadów” Mickiewicza. Może i miewa „odloty”, ale jego dystans wobec Nowosilcowa to kwestia sumienia, a nie osobistej niechęci. Dlatego uczestnikom balu u Senatora radzę przygotować się na długotrwałą dolegliwość. Jeszcze nie raz rozpęta się burza i będziecie słuchać, co ma wam do powiedzenia typ z posępnym wzrokiem. Wykrzykniecie: „On bredzi!”. Ale świece pogasną, damy się spłoszą i menuet z „Don Juana” nie będzie już brzmiał tak samo.

Tekst pierwotnie opublikowany na portalu "Teologii Politycznej"

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Zapraszam do lektury „Podziemnych motyli”

Mój najnowszy tom wierszy – „Podziemne motyle” – można kupić w większości księgarń internetowych. Zainteresowanym polecam szczególnie księgarnię merlin.pl, gdzie zamówienie realizowane jest w ciągu 24 godzin. Pojedyncze egzemplarze książki były też widziane w kilku tradycyjnych księgarniach. Jeden stał nawet na półce w gdańskim salonie empik, ale trwało to tylko dwa dni. ;)

Przy okazji wiadomość dla osób poszukujących moich poprzednich książek poetyckich. Ostatnie egzemplarze „Imago mundi” z ilustracjami Michała Świdra można jeszcze nabyć w znakomitej księgarni poczytaj.pl (wysyłka w ciągu 24 godzin). Natomiast końcówka nakładu „Wierszy zebranych” jest dostępna w księgarni Apostolicum. Informacja pewna, bo niedawno zamawiałem obie książki do własnego archiwum.

Jarosław Marek Rymkiewicz: „Pliszka” Wojciecha Wencla to wiersz, którego nie można zapomnieć *


















PLISZKA

Gnieździła się w starym garnku pod krzewem agrestu
tuż obok chaty z kamienia wystawionej na sprzedaż

codziennie od wschodu słońca przylatywała do okna
i uderzała w nie dziobem bezradnie machając skrzydłami

po miesiącu wreszcie rozbiła cienką szybę
i usiadła na ruszcie w wyziębionym piecu

tam znalazły jej ciało w pierwszy dzień wakacji
zaciekawione dzieci nowych gospodarzy


* Komentarz dla kwartalnika „Kronos” nr 2/2010. Wiersz „Pliszka” pochodzi z mojego najnowszego tomu „Podziemne motyle” (Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2010)

niedziela, 8 sierpnia 2010

Mała ojczyzna to nie idea, lecz żywe doświadczenie

Żyjąc wśród starych lip w Matarni, czuję się trochę tak, jak musieli się czuć ludzie mieszkający w polskich koloniach na Wołyniu - mówi Wojciech Wencel w rozmowie z portalem Kresy.pl.








Po roku 1989 pojawiły się rozmaite inicjatywy stawiające sobie za cel upowszechnianie tego, co się łączy z pojęciem "mała ojczyzna". Czy nie są to jednak pretensjonalne, artystowskie próby reanimacji trupa - Polska bowiem po roku 1945 stała się krajem etnicznie, religijnie, kulturowo jednolitym?

Ale "mała ojczyzna" to nie tylko ludzie żyjący tu i teraz. Również to wszystko, co widzimy przez okno: konkretna architektura, drzewa, ptaki… I ślady przeszłości: cmentarze, przydrożne kapliczki, walące się domy. Wciąż możliwy jest ten sposób odbierania świata, który Józef Mackiewicz nazywał patriotyzmem pejzażu. Czytałem niedawno książkę Jadwigi Sawickiej o przedwojennej poezji wołyńskiej. Świadectwem przywiązania poetów do tej ziemi jest przede wszystkim miłość szczegółu: wiśniowych sadów, niebieskich cerkiewek, rzeki Horyń. Poezja sławiąca "małą ojczyznę" zawsze jest pełna zmysłowych obrazów. I podobnie odczuwają to zwykli ludzie. Oczywiście, po roku 1989 powstało kilka projektów popularyzujących ideę "małej ojczyzny" jako symbolu multikulturalizmu, otwarcia na Innego itd. Ale, moim zdaniem, są to projekty przeintelektualizowane. Prawdziwa "mała ojczyzna" stanowi dla swoich mieszkańców centrum świata, jest miniaturą kosmosu. Dlatego tak ważna jest jej konkretna topografia, w której drzewa, bagna, budynki wyznaczają strefy sacrum i profanum. Idee są jałowe, jeśli nie mamy tego doświadczenia.

Czy czujesz się więc patriotą swojej "małej ojczyzny"?

W sensie patriotyzmu pejzażu na pewno. Mieszkam w Matarni na peryferiach Gdańska. Znam tu każdy kamień na drodze, każde drzewo, łąkę, staw. Co roku śledzę rozwój bocianiej rodziny z gniazda na wieży kościoła. Uwielbiam słuchać opowieści najstarszych mieszkańców o zdarzeniach z przeszłości. Dzięki temu mam wizję ciągłości Matarni. W mojej świadomości funkcjonuje ona jakby poza czasem, jest jednocześnie bardzo konkretną rzeczywistością i mitem, źródłem inspiracji metafizycznych. Odkąd w pobliżu powstał park handlowy, prawie w ogóle nie ruszam się do centrum Gdańska. Nie czuję się gdańszczaninem, choć w tym mieście się urodziłem i administracyjnie do niego należę. Jestem z Matarni, a nie z Gdańska.

Jaki ma to związek z tożsamością polską?

Żyjąc wśród starych lip w Matarni, czuję się trochę tak, jak musieli się czuć ludzie mieszkający w polskich koloniach na Wołyniu. Bardzo ważny jest dla mnie sakralny charakter tego miejsca i żywa obecność wspólnoty neokatechumenalnej. Kocham tę ziemię, a jednocześnie mam poczucie wyobcowania. Gdańsk to miasto kulturowo zupełnie mi obce, historycznie niemieckie, a obecnie zdominowane przez polityków i wyborców Platformy Obywatelskiej, która jest dla mnie partią wykorzenioną z polskości. Przez analogię od dłuższego czasu szukam polskiej tożsamości na Kresach.

Stąd inspiracja do napisania "Krwawej Niedzieli"?

Tak. Ten wiersz, podobnie jak inne moje "wołyńskie" teksty, jest efektem fascynacji wołyńskim pejzażem i dramatem Polaków nagle przeniesionych z nieba do piekła. Swoje poszukiwania polskiej tożsamości zacząłem od oglądania kresowych albumów, filmów, kontemplacji przestrzeni, próby zbudowania wizji kosmosu w oparciu o moje doświadczenia z Matarni. Później przyszła pora na czytanie konkretnych świadectw, wspomnień. W ten sposób zyskałem poczucie niewyobrażalnej bliskości z ludźmi, którzy w 1943 roku zostali wycięci w pień za to tylko, że byli Polakami.

Czy dostrzegasz pewne pęknięcia jeśli chodzi o pamięć historyczną w kontekście zróżnicowanego doświadczenia rozmaitych grup etnicznych zamieszkujących Polskę? Pamiętamy przecież słynną sprawę "dziadka z Wehrmachtu"...

Sam jestem dowodem tych pęknięć. Wychowany w kaszubskiej rodzinie długo nie mogłem pojąć, że ktokolwiek w Polsce może traktować Armię Czerwoną jako mniejsze zło w porównaniu do Wehrmachtu. Dla mnie Sowieci, którzy "wyzwalali" Polskę, zawsze byli bandytami, gwałcicielami, złodziejami, zabójcami, słowem - okrutnymi agresorami. Pamiętam, że kiedy ojciec zabierał mnie w Peerelu na solidarnościowe manifestacje, demonstranci uciszali mnie, dziesięciolatka, bo za głośno domagałem się wyjazdu komunistów do Moskwy. A sprawa "dziadka z Wehrmachtu"? Na Kaszubach i na Śląsku sytuacja była wyjątkowa. Trzeba było szczególnej odwagi, żeby uniknąć służby w niemieckiej armii. Kilka lat temu dowiedziałem się, że mój stryj, siłą wcielony do Wehrmachtu, zginął na froncie wschodnim. Można więc z gorzką ironią powiedzieć, że poległ za III Rzeszę. Mój ojciec miał więcej szczęścia, bo gdy go już przewozili do koszar, udało mu się uciec. Ostatnie miesiące wojny spędził, ukrywając się w ziemiance na Kaszubach. Z drugiej strony, wiem, czym była okupacja niemiecka, bo moja matka mieszkała podczas wojny w Krakowie. Dziadek był żołnierzem Armii Krajowej. Jako pracownik poczty likwidował donosy do Gestapo. Do dziś mam w głowie obrazy terroru, o których opowiadała mama. Rodzice przekazali mi precyzyjne świadectwo działań obu okupantów. Szczerze mówiąc, nie widzę między tymi działaniami wielkiej różnicy.

Rozmawiał: Filip Memches

czwartek, 5 sierpnia 2010

Ludzie pod krzyżem

Zgrzebny krzyż przed pałacem prezydenta i ci ludzie zmęczeni, poranieni, wyszydzeni, często nie potrafiący zapanować nad nerwami... – chyba ostatni znak, jaki nam został po Smoleńsku. My już wróciliśmy do domów. Nie jesteśmy przecież awanturnikami, cenimy porządek na ulicach i mamy poczucie dobrego smaku. Oni tam zostali. Grupa wyrzutków wołających o pamięć, prawdę, wolność i uszanowanie ludzkiej godności. Nie godzących się z tezą, że nic się nie stało. Przekonanych, że ofiara dla ojczyzny zasługuje na cześć, a podłość powinna być nazwana po imieniu. Sterczą pod zbitym z belek krzyżem, na którym nie ma nikogo. Gdzie się podział Ukrzyżowany? A jeśli przechodzi pośród nich, bliźniaczo do nich podobny, niezidentyfikowany przez media? Ten, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, iż mieliśmy Go za nic.

środa, 4 sierpnia 2010

Pani Cogito

Pamięci Anny Walentynowicz,
poległej 10 kwietnia 2010 w Smoleńsku
i pochowanej na gdańskim cmentarzu
przy ulicy Srebrniki

Pociemniało twoje miasto o północy
od nabrzeży po łagodne zbocza moren
w betonowych blokowiskach się położył
ulepiony z małych ludzi wielki golem

dawno ucichł wspólnotowy śpiew pod bramą
raz na zawsze skonfiskował czas ulotki
do galerii – tych handlowych – tłumy walą
ruski czołg jak stał tak stoi obok stoczni

może wcale cię nie było na tym świecie
może jesteś wymyślona przez Herberta
byłaś wierna zaręczona z ciemnym kresem
nie umiałaś po salonach się wałęsać

teraz śpisz ale pilnują cię Judasze
co w tej ziemi zakopali wór srebrników
na monecie księżycowej pełnym blaskiem
świeci twój ateński profil: sprawiedliwość

niedziela, 1 sierpnia 2010

Godzina W. Wezwanie do wielkości

Wydarzyło się coś, co zbliża nas do powstania warszawskiego znacznie skuteczniej niż wspomagane gadżetami opowieści o młodzieńczej przygodzie. To katastrofa smoleńska, która odsłoniła kruchość granicy między życiem a śmiercią i biegunowość polskiego losu, rozpiętego między wegetacją bez znaczenia a autentyczną wielkością.
















Tekst pierwotnie opublikowany na portalu "Teologii Politycznej"

Jest pomysł na ożywienie powstania warszawskiego. Trzeba przedstawić je jako przygodę młodych ludzi, pełną młodzieńczej energii, lekkomyślności i fantazji. A także jako święto zakochanych. Dzisiejsi nasto- i dwudziestolatkowie muszą dostrzec w powstańcach samych siebie. Jeśli będą potrafili się z nimi identyfikować na poziomie egzystencjalnym, zapamiętają również historyczną scenerię: biało-czerwone opaski, barykady i kanały.

Na tym pomyśle opiera się wiele przedsięwzięć Muzeum Powstania Warszawskiego i kręconych współcześnie filmów dokumentalnych. Podobnie jak kreowano niegdyś Pokolenie JP2, dziś próbuje się stworzyć Pokolenie Pamięci Powstania. Intencje są z pewnością szlachetne, jednak obawiam się, że na dłuższą metę pomysł nie wypali. Generacja miłośników Lao Che okaże się równie sztuczna jak generacja uczestników Lednicy.

Filmy, płyty, koncerty, komiksy są ważne jako skierowana do młodych ludzi reklama, dźwignia wyciągająca wydarzenie historyczne na światło dzienne, sygnał, że można je traktować jako element współczesności, a nie zamkniętą w drewnianej skrzyni skamielinę z filmów o Indianie Jonesie. Ale zawarta w tych gadżetach uproszczona wizja powstania nie wystarczy, by obudzić żywy patriotyzm.

Na stronie „Teologii Politycznej” Tomasz Sulewski pisze: „Zastanawiam się czasem nad biografiami powstańców. […] Czy mieli wtedy świadomość, w czym biorą udział? Świadomość ofiary, jaką będą składać? A może po prostu dla nich to była forma wyczynu, adrenalina, entuzjazm, że ‘w końcu coś robimy’ – taki dzisiejszy ‘fun’? Pewnie tak do końca nigdy się tego nie dowiemy”.

Wyczyn? Adrenalina? Fun? Czy powstańcy wiedzieli o ofierze, którą będą składać?

„Poeta, biały chłopiec o dłoniach kruchych jak pióro
wiedział już dawno o tym, kiedy w literach wierszy
wróżba pisała się sama i kształtem pochmurnym
wiodła sprawy ku światłu uwięzionemu w śmierci”

Tadeusz Gajcy wiedział. Wiedzieli też inni powstańczy poeci. Precyzyjnie mówią o tym ich wiersze. W jakim stopniu ten poetycki katastrofizm był świadectwem swojego czasu i wyrazem ogólnej świadomości? Myślę, że w znacznym. Silnie obecne już w latach 30. nastroje katastroficzne w polskiej literaturze nie wzięły się znikąd. Były odbiciem zbiorowej świadomości, udzielającej się zarówno inteligencji spod znaku „Żagarów”, jak i tej spod znaku „Prosto z Mostu”. Biegunowa perspektywa życia bez znaczenia lub wielkości zmuszała do autorefleksji już przed wojną. Wojna tylko tę konieczność uwypukliła. Zapewne z chwilą wybicia Godziny W wielu młodych ludzi krzyknęło: „W końcu coś robimy!”. Były uśmiechy, krzepiące słowa, radość z wydzieranych wrogowi kolejnych strzępów wolności. Ale musiała być też nieustanna gotowość poniesienia ofiary, a przynajmniej wiedza o wysokim prawdopodobieństwie śmierci.

Wydarzyło się coś, co zbliża nas do powstania warszawskiego znacznie skuteczniej niż wspomagane gadżetami opowieści o młodzieńczej przygodzie. To katastrofa smoleńska, która odsłoniła kruchość granicy między życiem a śmiercią i biegunowość polskiego losu, rozpiętego między wegetacją bez znaczenia a autentyczną wielkością. To ona wprowadziła do naszej zbiorowej wyobraźni egzystencjalne i patriotyczne albo-albo. Dreszcz, który przeszył nas 10 kwietnia 2010 roku, jest tym samym dreszczem, który odczuwali powstańcy. Jeżeli młodzi ludzie nie dostrzegą tej analogii, na nic zda się kuszenie ich powstańczymi gadżetami. Powstanie może będzie modne, ale pozostanie martwe.

Niektórzy do dziś zastanawiają się, czy decyzja o wybuchu powstania była słuszna. Dla mnie ważniejsze jest co innego. W 1944 roku mieliśmy dowódców zdolnych podjąć trudną decyzję w imię zbiorowej wielkości. Dziś nie wiadomo, czy ich mamy, bo prezydent i dowódcy armii zginęli pod Smoleńskiem. 66 lat temu mieliśmy struktury umożliwiające podjęcie walki o wolność. Kiedy wybiła Godzina W, powstańcy wiedzieli, co robić, jak się zorganizować. Dziś mamy chaos w państwie kierowanym przez serdecznych przyjaciół Władimira Putina. O tym, że jest więcej Polaków gotowych do działania w wypadku zagrożenia niepodległości, dowiadujemy się z ich wpisów na Facebooku albo z filmu „Solidarni 2010”. Pozostaje wiara, że w jakichś tajnych gabinetach i sztabach trwa poważna narada o stanie państwa. I że ludzie, którzy w niej uczestniczą, mają moc sprawczą. Oby, bo Godzina W jako wezwanie do wielkości wciąż obowiązuje. Polska będzie silna albo nie będzie jej wcale.