Jak przemądrzali publicyści próbują zrobić z Polaków kolaborantów, zdrajców i cyników.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 41/2014
Gdy ponad dwa lata temu młody dziennikarz „Rzeczpospolitej” i tygodnika „Uważam Rze” Piotr Zychowicz opublikował książkę „Pakt Ribbentrop–Beck, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki”, wydawało się, że to jednorazowa prowokacja, która znajdzie uznanie wyłącznie wśród konsumentów tabloidów. Okazało się jednak, że zapotrzebowanie na cudowne projekty, które mają zrewidować polską historię i uchronić nas przed kolejnymi klęskami, jest zjawiskiem szerszym.
Witryny sieciowych księgarń i kiosków pełne są dziś materiałów służących do budowy nowego porządku historycznego. W dziejach III RP chyba tylko wyborcza idea Donalda Tuska: „Nie róbmy polityki, budujmy stadiony”, miała porównywalną promocję. Po debiutanckiej cegle Zychowicz zdążył już dostarczyć na rynek dwa następne pustaki: „Obłęd ’44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie” i „Opcja niemiecka, czyli jak polscy antykomuniści próbowali porozumieć się z Trzecią Rzeszą”. Solidny bloczek betonowy pt. „Jakie piękne samobójstwo. Dlaczego Polacy walczyli o swoje zniewolenie?” dorzucił Rafał Ziemkiewicz. O atrakcyjne opakowanie materiałów zadbał z kolei Sławomir Cenckiewicz – jedyny w tym gronie zawodowy historyk, bezkrytycznie wychwalający samowolę budowlaną w tygodniku „Do Rzeczy”.
Główne tezy rewizjonistów brzmią: w 1939 roku Polska powinna była zawrzeć sojusz z III Rzeszą, decyzja o wywołaniu powstania warszawskiego była zbrodniczą głupotą, w świecie międzynarodowej polityki musimy kierować się cynizmem, a nie takimi abstrakcyjnymi wartościami jak prawda czy honor. Na hipotetyczny zarzut, że porozumienie z Hitlerem byłoby „sojuszem z diabłem”, Ziemkiewicz odpowiada: „Tak, oczywiście. I co z tego? Poza jedną jedyną Polską jakoś nikt wtedy zawieraniem sojuszu z diabłem się nie brzydził”. Wyjątkowość niezłomnej postawy Polaków podczas wojny ma być więc argumentem przeciwko nim. Cnota zostaje uznana za grzech, wierność wartościom europejskiej cywilizacji – za zawstydzający anachronizm. Zychowicz i jego koledzy starają się nas przekonać, byśmy raz na zawsze zapomnieli o ideałach. W zamian obiecują niekończące się pasmo zwycięstw. Trafnie podsumował te rojenia Piotr Gursztyn, pisząc w „Do Rzeczy”, że zdaniem rewizjonistów, „wszystko da się przewidzieć, sąsiedzi i partnerzy są od nas głupsi i dadzą się ograć jak w każdym dowcipie o Polaku, Rusku i Niemcu”.
Najbardziej klarowna reakcja na rewizjonistyczne brednie nastąpiła jednak na długo przed pojawieniem się zychowszczyzny. W październiku 1941 roku Ignacy Matuszewski pytał retorycznie na łamach londyńskich „Wiadomości”: „Dlaczego taka prosta i taka logiczna rzecz, jak, nieunikniony rzekomo, wybór »albo Rosja, albo Niemcy« – nie nastąpił, choć miał mniej więcej tysiąc lat czasu, by się stać? Czemu, do diabła, Polska w ciągu tysiąca lat ani przez godzinę nie poddała się dobrowolnie kierownictwu niemieckiemu czy rosyjskiemu? Czemu nigdy nie weszła »in close association« z tym lub tamtym z tych sąsiadów? (...) Przypisanie tego tylko przekornemu charakterowi Polaków – jest doprawdy zbyt płytkie”.
W artykule „Wola Polski” Matuszewski dowodził, że Polska nie mogła sprzymierzyć się z sąsiednimi mocarstwami, bo od początku swego istnienia należy do innej wspólnoty. Cywilizacyjna i duchowa przepaść wobec Rosji jest oczywista. Ale i Niemcy „na wschodzie zawsze były tym, czym są dzisiaj Niemcy hitlerowskie dla świata”. „Nie tylko z sadyzmu niszczy się bez potrzeby Zamek królewski w Warszawie, nie tylko z barbarzyństwa czyni się z królewskiej sypialni św. Jadwigi na Wawelu miejsce odchodowe dla żołdactwa. (...) Naród niemiecki nie chce być członkiem wspólnoty zachodnioeuropejskiej – gdyż musiałby w niej zasiadać »inter pares«. Dlatego musi tę wspólnotę zamordować”.
Materialistyczne potęgi, jak Anglia czy Francja, które zdradziły kulturę Zachodu, gwałcąc wierność słowu, świętość sojuszniczego kontraktu, wyszły z wojny uświnione, ale zwycięskie. Polska za dochowanie wierności płaci najwyższą cenę do dzisiaj. To prawda. Czy jednak mamy pewność, że gdybyśmy w porę zaprzedali duszę diabłu, dopuszczono by nas do wspólnego koryta? Obawiam się, że w naszej sytuacji geopolitycznej cynizm nie jest gwarancją sukcesu. Choćby w głębi kontynentu sól zwietrzała, my wciąż musimy być ośrodkiem chrześcijańskiej cywilizacji, żeby istnieć. A swoją drogą: jak nisko trzeba upaść, żeby tęsknić do wegetacji w oborze?
Pisał kiedyś Gilbert Keith Chesterton: „Doszedłem do niezawodnego wniosku, że nieprzyjaciele Polski są prawie zawsze nieprzyjaciółmi wielkoduszności i męstwa. Ilekroć zdarzyło mi się spotkać osobnika o niewolniczej duszy, uprawiającego lichwę i kult terroru, grzęznącego przy tym w bagnie materialistycznej polityki, tylekroć odkrywałem w tych osobnikach, obok powyższych właściwości, namiętną nienawiść do Polski”.
Wielkoduszność i męstwo. Taka jest nasza misja, której – we własnym interesie – musimy pozostać wierni. Dzięki Bogu, mężowie stanu II RP z Józefem Beckiem na czele oparli się pokusie podpisania sojuszu z Hitlerem. Gdyby to zrobili, dziś nie byłoby już polskiej duszy. Ani – tym bardziej – polskiego państwa.