Nawet kiedy skrzypiała podłoga, byłem pewien, że to pan Franciszek stroi instrumenty.
"Gość Niedzielny" nr 51/2016
Organistówka stała w Matarni przez długie wieki. Razem z przykościelną skarpą i brukowaną kamieniami drogą współtworzyła malowniczy zaułek, w którym – wydawało się – czas nie płynie, a cisza ma swoje gniazdo. Budynek był parterowy, zbudowany z czerwonej cegły, przez kilka lat wisiała na nim skrzynka pocztowa. Gdy byłem dzieckiem, chodziłem tam na lekcje religii, zawsze ze świadomością, jak niewiele dzieli mnie od tajemnicy muzyki. Za ścianą mieszkał bowiem z rodziną organista naszej parafii.
Pan Franciszek Rąbca należał do ludzi skrytych, małomównych. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, żeby zwrócił na mnie kiedyś baczniejszą uwagę. Tym większy miałem dla niego respekt. Widziałem w nim kogoś w rodzaju mitycznego Orfeusza, który nie ma czasu na głupoty, bo stoi na straży harmonii świata.
Ponieważ obie córki organisty studiowały medycynę, korzystałem czasem z ich sąsiedzkiej pomocy. Najczęściej chodziło o wykonanie zastrzyku po godzinach pracy przychodni. Do świątyni muzyki pielgrzymowałem więc zwykle chory, późnym wieczorem, z dokuczliwą myślą, że będę musiał ściągnąć spodnie. Traktowałem to jednak jako cenę, którą warto zapłacić za spotkanie z tajemnicą. Gdy w obszernej kuchni tylna część ciała mierzyła się z bólem wywołanym przez igłę strzykawki, oczy wpatrywały się w uchylone drzwi do pokoju, a uszy usiłowały wychwycić szlachetną melodię. Nawet kiedy skrzypiała podłoga, byłem pewien, że to pan Franciszek stroi swoje instrumenty.
Wiele lat później, już po śmierci organisty, dowiedziałem się, że skrywana przez niego tajemnica wiązała się nie tylko z muzyką. Podczas II wojny światowej Franciszek Rąbca był żołnierzem 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Przeszedł szlak bojowy z II Korpusem Polskim gen. Władysława Andersa, pod Monte Cassino walczył w stopniu plutonowego, był ranny w głowę. W okresie PRL trudno było o tym głośno mówić.
Gdy rozsypała się historyczna organistówka, rodzina Rąbca odbudowała ją od podstaw, z zachowaniem dawnej świetności. Którejś zimy zostałem tam z żoną zaproszony na wspólne kolędowanie. To był piękny wieczór. Śpiewaliśmy „Bóg się rodzi, moc truchleje...”. Pan Franciszek z nieba grał nam na organach.