Gdy Polacy postanowili zadbać o dąb, zawiązał się Komitet Obrony Jemioły.
"Gość Niedzielny" nr 3/2017
Jeżeli o sile dębu świadczy jego korona, to I Rzeczpospolita była prawdziwym mocarzem w europejskiej dąbrowie. W rozłożystych gałęziach krążyły życiodajne soki idei jagiellońskiej, rozwijały się liście chrześcijańskiej kultury, dojrzewały żołędzie czynu. To tutaj znajdowały schronienie ptaki powietrzne, przylatujące nieraz z odległych stron, zwabione szlachetną zielenią, przynaglone powiewem wolności.
Dopiero u progu XVIII w. Sasi przywlekli ze sobą jemiołę, którą udało im się zaszczepić na staropolskim dębie. Hasło „Pod jemiołą jest wesoło!” do tego stopnia spodobało się Polakom, że stracili instynkt samozachowawczy. Błyskawicznie wykorzystali to hodowcy pasożytniczej rośliny z ościennych imperiów. O utrzymanie jemioły na dworze Stanisława Augusta Poniatowskiego dbali zwłaszcza Rosjanie (tzw. jurgielt). W ostatnim ćwierćwieczu, gdy na gałęziach dębu było już więcej rozrywkowego ziela niż liści i żołędzi, imperia uznały drzewo za swoją własność.
Pod zaborami Polacy przypomnieli sobie o utraconej sile. Krążąca w ocalałych gałęziach idea niepodległości wydawała nowe owoce, które były natychmiast ścinane i wywożone na Sybir. Każda taka ingerencja ożywiała jednak niższe partie drzewa, które odkrywały swoją więź z koroną. Po kolejnych powstaniach zostawał osmolony pień z kikutami konarów, na których zaborcy apiać szczepili jemiołę, ale Polakom nie było już do śmiechu. Czekali, aż polski dąb odrodzi się w całości.
Odrodził się w epoce legionowej i szybko uformował koronę równie wspaniałą jak ta sprzed rozbiorów. W gałęziach II Rzeczypospolitej krążyły nie tylko wielkie idee, ale i prochy przeszłych pokoleń, bohaterskich powstańców i romantycznych poetów. Może i był to „krzepki upiór dębowy” – jak w balladzie Bolesława Leśmiana – ale gdy grał swój koncert, sam Bóg padał mu w objęcia, nie potrafiąc ukryć wzruszenia. Nic dziwnego, że Niemcy i Sowieci, którzy wkroczyli do Polski we wrześniu 1939 r., nie bawili się już w szczepienie jemioły. Po prostu wycięli koronę dębu, czyli kwiat polskiej inteligencji.
W kraju zarządzanym przez komunistów pozostał ukorzeniony pień. Najpierw mocno go sponiewierano, później darowano mu „małą stabilizację”. Stał, nie chwiał się, ale wydawał się martwy. Zadziwiające, że w epoce Jana Pawła II i „Solidarności” wyrosło na nim kilka dębowych gałązek, rozwinęły się liście, a nawet pojawiły się pierwsze żołędzie. Ten zaczątek nowej korony został wypalony w stanie wojennym. Niestety, architekci III Rzeczypospolitej nie skorzystali z żywych szczepów dębu przechowywanych na emigracji. Uznali, że drzewo może nadal istnieć bez korony, a nagi wierzchołek pnia przykryli mową-trawą o urokach demokracji, tolerancji i zdrowego żywienia.
A jednak pień znów ożył! Młodzi nonkonformiści przejęli się losem żołnierzy wyklętych i bohaterów powstania warszawskiego, patriotyzm przestał być uznawany za wroga kultury, a polityka prezydenta Lecha Kaczyńskiego rozbudziła nadzieję na przywrócenie Polsce ciągłości i godności. Donald Tusk zareagował na ten cud według sprawdzonych receptur: kazał szczepić na dębie jemiołę. Wiedział, co robi, bo większość Polaków i tym razem uwierzyła w „politykę miłości”. Ochoczo dreptali pod jemiołowe gniazda, którymi stały się główne media, żeby bez grzechu się całować. A przy okazji manifestować nienawiść do wszystkich, którzy nie dali się wciągnąć do zabobonnego korowodu. A potem był Smoleńsk, gdzie – staroruskim zwyczajem – fizycznie wycięto kłopotliwe gałęzie polskiego dębu.
Dopiero pięć lat po tym bolesnym doświadczeniu naród naprawił swój błąd w wyborach powszechnych. Oczywiście nie obyło się bez problemów. Gdy Polacy postanowili zadbać o dąb, zawiązał się Komitet Obrony Jemioły, a jego aktywiści krzyczeli: „Zapłacicie za to! Jemioła jest pod ochroną! Kto usuwa jemiołę, ten niszczy środowisko naturalne!”. Ale tylko garstka naiwnych dała się nabrać na te lamenty. Większość z radością obserwowała wierzchołek drzewa, który znów się zazielenił.
Jak wytłumaczyć żywotność polskiego dębu? Jedni twierdzą, że potrafi się on nieustannie odradzać dzięki pojedynczym liściom, które heroicznie pną się ku światłu. Inni uważają, że decyduje o tym trwałość pnia liczącego 1050 drzewnych słojów. Ja myślę, że wszystko to jest zasługą korzeni. Żeby unicestwić dąb, trzeba by go wyrwać z sadzawki chrzcielnej, w której Mieszko I zanurzył się w śmierć Chrystusa, aby razem z Nim zmartwychwstać. Nie ma na świecie wyrwidęba, który dałby radę zniszczyć to wieczne przymierze.