"Gość Niedzielny" nr 26/2018
Wojciech Wencel tytułami kolejnych tomów wierszy zdaje się celowo dostarczać argumentów swoim zagorzałym przeciwnikom. Po „Epigonii” – który to tytuł dla mniej wnikliwych czytelników brzmiał jak chełpienie się wtórnością – poeta nazwał swój kolejny zbiór „Polonia aeterna”.
Wieczna Polska? Z pozoru trudno o sformułowanie bardziej patetyczne. Zwłaszcza w kontekście łatki „smoleńskiego poety”, którą przykleiły Wenclowi niektóre media po wprowadzeniu jego wierszy na listę lektur. Dla nich taki tytuł to zapewne strzał samobójczy na miarę tego, który zaserwował nam Cionek w meczu z Senegalem. Myślę więc, że bardziej „postępowi” czytelnicy poezji nawet nie wezmą do ręki nowego tomiku wierszy Wojciecha Wencla. A szkoda, bo w środku czekałoby na nich kilka niespodzianek. I nie chodzi tu bynajmniej tylko o to, że w książce nie ma ani słowa o Smoleńsku.
Gdyby nie te rupiecie
Już pierwszy wiersz w tym zbiorze, zatytułowany dowcipnie „Moda polska”, zapowiada, że nadmiaru patosu wcale tutaj nie będzie. Utwór ten, nawiązujący nieco do konwencji ballad Mickiewicza, składa się głównie z dialogu dwóch diabłów, prowadzonego „pod sztucznym daktylowcem w śródmieściu Warszawy”. Młodszy z diabłów, z wielkomiejską, kosmopolityczną wyższością, kpi z wszystkiego, co kojarzy mu się z Polską:
– Jakie to wszystko śmieszne, cóż za egzaltacja!
Szlachecka zbieranina od Sasa do Lasa.
Gest Rejtana na Sejmie, najeżone kosy,
krakowskie rogatywki, śpiewy wniebogłosy.
Budzący się w Karpatach baśniowi rycerze,
książę, który „z honorem” utonął w Elsterze.
I tak przez całe dzieje – rupiecie szkaradne:
jakiś sztandar ukryty w wiejskiej skrzyni na dnie,
czarne sukienki kobiet, powstańskie czamary,
ślepa wiara w to wszystko, co jest nie do wiary.
Krzyżyki wystrugane z drewna olchowego,
szary mundur marszałka, włosy Słowackiego.
Nieoczekiwanie jednak młodszy diabeł otrzymuje reprymendę od starszego, bardziej doświadczonego „kolegi po fachu”:
– Wykonujesz dla Piekła wspaniałą robotę,
mówiąc im, że są w świecie najgłupszym narodem,
lecz nie potrafię pojąć, żeś sam w to uwierzył.
Ludziom kłamię codziennie, ale bądźmy szczerzy:
gdyby nie te rupiecie, gdyby nie ta pamięć,
dawno byśmy im skradli gwiaździsty dyjament,
który całkiem rozumnie chowają w popiele.
Skąd w tobie ta gorączka, strącony aniele?
Trzeba przyznać, że tym wierszem Wencel wytrąca oręż z ręki potencjalnym krytykom. Okazuje się bowiem, że o „wiecznej Polsce” można pisać z humorem, bez zadęcia. Humorystyczne akcenty pojawiały się zresztą już wcześniej w poezji Wencla – tym razem jednak silniej dochodzą do głosu. Oczywiście ostrze ironii nie jest skierowane przeciwko Polsce, tylko przeciwko owej wielkomiejskiej bucie, która każe kpić z pamiątek przeszłości. Tymczasem właśnie one pozwalają ocalić duszę narodu.
Historia w malinach
Wydaje się, że Wojciech Wencel wręcz ostentacyjnie lubuje się w pamiątkach. Wystarczy spojrzeć, w jakiej scenerii rozgrywają się poszczególne wiersze z jego nowego tomu: skansen, muzeum, wymarłe miasteczko, spalona wieś, z której pozostała tylko studnia. Autor z uporem wraca do obrazów Grottgera, scen z powstania styczniowego albo do krwawych wizji wydarzeń wołyńskich. Chwilami mamy wrażenie, że poeta bardziej żyje w tych dawnych czasach niż w teraźniejszości. Ale może właśnie na tym polega „wieczność” opisywanej przez niego Polski – że da się ją odczytać z ocalałych fragmentów krajobrazu, z obrazów starych mistrzów czy nawet z zapisu archiwalnej audycji, w której „Wierzyński przemawia/ nad grobem Lechonia”. Poeta, który widzi więcej, brakujące elementy układanki dopowiada, czasem tworząc z nich wizję zupełnie niezwykłą, tak jak w balladzie wołyńskiej „Cuda wianki”:
Z dziewczętami co się stało co się stało
coś je nocą rozebrało porąbało
coś co kryło się przez wieki pod kamieniem
teraz wyszło i tańczyło nad strumieniem
a z chłopcami co to było co to było
coś ich nocą rozbroiło powiesiło
coś tryzubem z ciała trzewia im wydarło
roześmiało się parsknęło i umarło
Nadanie rzezi wołyńskiej wymiaru baśniowego, wpisanie jej w poetykę rodem trochę z Leśmiana, a trochę z Rymkiewicza – z jednej strony pozwala czytelnikowi jakoś przyswoić obraz, który podany wprost byłby nie do zniesienia. Z drugiej jednak strony ów kontrast między światem baśni a okrucieństwem świata realnego jeszcze bardziej to okrucieństwo uwypukla. Zwłaszcza kiedy uświadomimy sobie, że to niedookreślone „coś”, dokonujące rzezi, ma twarze konkretnych ludzi, w tym przypadku – Ukraińców. W innym przejmującym wierszu, zatytułowanym „Alina”, gdzie historię Wołynia ubrano w kostium z „Balladyny” Słowackiego, poeta przestrzega, że:
(…) dopóki od zbrodni odłączona jest wina
cała nasza historia w malinach
I płaczemy oboje
Co sprawia, że tak odległe dzieje w wierszach Wojciecha Wencla ożywają na nowo? Wydaje się, że kluczem do tego – tylko pozornie umarłego – świata jest czułość. To ona prowadzi poetę do „ziemi obiecanej/ w krzemienieckim dubieńskim i łuckim powiecie”, gdzie:
wszystko (…) jest jak dawniej: w dzikim winie tonie
dwór z kolumnowym gankiem i gontem na dachu
pan w fotelu z wikliny siedzi na gazonie
i przegląda gazetę z przedwczorajszą datą
Tak naprawdę – mówi autor – to od nas zależy, czy z „rupieci” i ruin ów obraz poskładamy w całość i tak jak on ujrzymy ojczyznę naszych przodków:
bo przecież są czekają możesz ich zobaczyć
wystarczy się przeprawić przez dość płytką rzekę
idź nad Styr odnajdź łódkę z okuciem żelaznym
i w dłoń starego Żyda wsuń srebrną monetę
W podróżach do kolejnych „ziem obiecanych”, w tym także do tej rozumianej najbardziej dosłownie – Ziemi Świętej – towarzyszy autorowi żona. To właśnie ona jest adresatką wielu wierszy, kimś, kto najpełniej współodczuwa z poetą. „i płaczemy oboje” – ta krótka puenta wspomnianego wiersza o Wierzyńskim przemawiającym nad grobem Lechonia, przewrotnie zatytułowanego „Ciche dni”, mówi o tym współodczuwaniu właściwie wszystko.
Kosmos się kurczy
„Polonia aeterna” to zatem także jeden z piękniejszych hołdów we współczesnej polskiej poezji oddanych miłości małżeńskiej. Poruszający tym bardziej, że złożony został bez jakiejkolwiek ostentacji. Symbioza dwojga bohaterów okazuje się czymś najbardziej naturalnym na świecie i w związku z tym musi przeniknąć do wierszy. „jesteś wierszem pisanym przez Boga w moim sercu” – napisze Wencel w jednym z utworów.
Im bliżej końca tomu, tym bardziej ojczyzna staje się światem prywatnym, małą ojczyzną, domem. Żywioł epicki stopniowo ustępuje miejsca liryce, przeszłość splata się ze współczesnością i – przynajmniej dla mnie – są to najlepsze karty tej książki. Jej zwieńczeniem okazuje się przepiękny wiersz „Kolej w Matarni”, w którym poeta zagląda także w przyszłość. Pretekstem do takiego spojrzenia staje się przebudowa rodzinnej Matarni – dawnej kaszubskiej wioski, a obecnie peryferyjnej dzielnicy Gdańska, którą Wencel już wcześniej wielokrotnie opisywał. Budowa nowej linii Pomorskiej Kolei Metropolitalnej bardzo jednak zmieniła to miejsce, stąd w tekście wizja „kurczącego się kosmosu”:
i odjadą dzieci hen daleko w świat
ze stacji błyszczącej w wyrwie po Zichurii
by odetchnąć pyłem neonowych miast
tylko nam się kosmos ciągle będzie kurczył
jeszcze pożyjemy na wyspie bocianiej
pomiędzy kościołem a dworem Roemerów
aż nam pokiwają głowami chryzantem
dzieci które wrócą ze świata koleją
„Czas przeszły i obecny czas/ Oba obecne są chyba w przyszłości,/ A przyszłość jest zawarta w czasie przeszłym” – pisał Thomas Stearns Eliot. W zakończeniu tomu Wencel patrzy na swoją teraźniejszość już trochę jak na przeszłość – część tej samej historii, którą wcześniej opisywał. Ale jeśli tak, to jest też nadzieja, że kiedyś ktoś z podobną czułością pochyli się nad naszym losem. Nasze dzieci, poeci, Bóg.
Szymon Babuchowski