niedziela, 3 lipca 2011

Mikrokosmos

Za oknem, w kopertach pejzażu, czekają na nas listy miłosne od Boga.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 26/2011

Gdy byłem dzieckiem, na środku podwórza rosła stara wiśnia. Tuż nad ziemią rozwidlała się na dwa potężne pnie, po których ciągle wspinały się koty. Pewnego dnia przyjechali robotnicy z piłą elektryczną i – kawałek po kawałku – wycięli stare drzewo. Z dnia na dzień na podwórzu zrobiło się całkiem pusto. Kilkanaście lat później do mieszkania na piętrze naszego domu wprowadziła się Maria Wiśniewska, emerytowana nauczycielka, wdowa po Edmundzie, któremu napisałem poetyckie epitafium. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie rosła wiśnia, syn postawił jej altankę. Latem pani Wiśniewska potrafi tam siedzieć godzinami. Koty włażą jej na kolana.

Można powiedzieć, że to zbieg okoliczności, ale czy da się w tak obcesowy sposób wytłumaczyć wszystkie tajemnice pejzażu, w którym żyjemy? Inny przykład. Idąc rano do szkoły, moja żona i dzieci mijają poniemiecki dwór, w którym do końca wojny mieszkał z rodziną Max Roemer, zarządca Matarni. Gdy wchodzą w lipową aleję, zaczynają wspólnie odmawiać „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo” i „Pod Twoją obronę”. Kiedy pytam, dlaczego modlą się zawsze w tym samym miejscu, nie potrafią przekonująco odpowiedzieć. Ale ja wiem, że dokładnie tam, pod lipami, zmarł na zawał serca Otto Roemer, ojciec Maxa. Powiedział mi o tym nasz sąsiad Hubert Wenta, kiedy jeszcze żył: – Stary Roemer umarł, gdy my byliśmy bardzo młodzi. Szedł aleją lipową i nagle się przewrócił. Ale furmani z cegielni nawet po jego śmierci opowiadali, że widzą go czasem, jak jedzie na białym koniu doglądać swojego majątku.

Ile takich historii znają starzy ludzie? Ile takich opowieści przechowujemy w zakamarkach pamięci? Niemal każdy wrażliwy mieszkaniec polskiej prowincji znakomicie orientuje się w topografii swojej wsi lub swojego miasteczka. Nie tylko tej oficjalnej, rozrysowanej na gminnych mapach, ale też tej głębokiej, niematerialnej, ukrytej za obrazami widzialnego świata. Wie, gdzie jest góra, na którą każdej wiosny zlatują się tysiące rozśpiewanych ptaków. Dlaczego właśnie na tę, a nie na inną? Potrafi wskazać, w czyim sadzie zawsze jest cicho i przy którym przydrożnym kamieniu wierzgają konie. Stara się omijać dąb, na którym w ciągu stu lat powiesiło się sześciu samobójców.

Ktoś powie, że to pogańska wizja świata. W sensie historycznym na pewno. Świętość objawiała się ludziom w naturze jeszcze przed nastaniem chrześcijaństwa. Cóż jednak robili chrzczący pogańską Europę misjonarze? Bez sentymentów burzyli drewniane bałwany, ale szanowali miejsca zbliżające do tajemnicy istnienia. Na „świętych górach” stawiali krzyże, w „świętych gajach” zakładali klasztory, egzorcyzmowali zakątki przepełnione metafizyczną grozą. Mieli świadomość, że – jak pisze Mircea Eliade – „za sprawą »naturalnych« aspektów świata człowiek religijny pojmuje to, co »nadnaturalne«”. Starali się więc zbudować kontinuum od pierwotnego odczucia sacrum w naturze do kontemplacji Bożego wcielenia.

Mój przyjaciel i tłumacz moich wierszy Jaroslav Šubrt zdradził mi kiedyś wielki sekret rodzinnej ziemi. Choć na całej czeskiej i morawskiej prowincji pędzona jest śliwowica, ta najlepsza, najbardziej delikatna w smaku, a jednocześnie najmocniejsza, powstaje na terenach górzystych, gdzie sady są kamieniste i nieurodzajne, a ludzie muszą pracować ciężej niż inni, żeby związać koniec z końcem. Ziemia znaczona potem i łzami rodzi najsmaczniejsze śliwki. Życie trudne, pełne wyrzeczeń i bólu, wydaje nieziemskie owoce.

Nie da się do końca pojąć Boga i świata w oderwaniu od ziemi i konkretnych ludzkich czynności. Tym bardziej że pochylenie się nad gruntem opisuje drogę eschatologiczną człowieka, który by być zbawiony, musi najpierw przetoczyć się przez glinę. To, co przyziemne, odsyła do nieskończoności. Mikrokosmos najbliższej okolicy układa się we wzór pozwalający orientować się w życiu. Niestety, większość współczesnych ludzi mieszka w sztucznym świecie mediów, popkultury i technologii. Natura przestała być dla nich księgą, którą można czytać metafizycznie. Dlatego tak trudno im rozróżnić sacrum i profanum, uporządkować kosmos i odnaleźć w nim sens.

Tymczasem za oknem, w kopertach pejzażu, czekają na nas listy miłosne od Boga. Trzeba tylko je otworzyć i przeczytać. Wielokrotnie przekonywałem się o tym, gdy poetyckie obrazy rzeczywistości okazywały się mądrzejsze ode mnie. Kilkanaście lat temu moją żonę i mnie spotkało najboleśniejsze w dotychczasowym życiu doświadczenie: poronienie. Mniej więcej w tym samym czasie zapisałem w wierszu: „bocian zawracał nad dachem kostnicy”. Jeden z czytelników powiedział mi później, że zbudowałem najpiękniejszą metaforę utraty dziecka, jaką można sobie wyobrazić: ptak, który nosi dzieci, kołuje nad domem śmierci. Tyle że ja tego obrazu nie zbudowałem. Zobaczyłem go pewnego popołudnia w Matarni i przeniosłem na papier. Dopiero rozmowa z czytelnikiem uświadomiła mi, jak głęboko ta wizja odnosi się do naszej z żoną historii. Odruchowo spojrzałem na kolejne wersy: „i wszystko działo się po coś – i nawet / w jądrze chaosu nie mieszkał przypadek”. To był klucz do naszej miłości i do naszej wiary.