Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 32/2013
Ciężkie jest życie grubego literata bez prawa jazdy. Przeciętny osobnik płci męskiej ugania się za ukochaną do ślubu, a później pakuje ją do samochodu i oboje odpoczywają za kierownicą. Ja muszę uganiać się za żoną niemal codziennie, podczas każdego spaceru, w drodze do kościoła czy do sklepu. Tuż po wspólnym wyjściu z domu zaczyna się pieszy wyścig Giro d’Matarnia. Żona organizuje samotne ucieczki, ja jestem peletonem. Gonię, podkręcam przerzutki w stawach, ale gdy tylko udaje mi się zlikwidować jedną ucieczkę, natychmiast następuje kolejna. Wszystkie etapy wygrywa żona, nie mówiąc już o górskiej premii na wiadukcie.
Cóż, takie realia. W sportach szybkościowych atutem jest raczej waga piórkowa niż superciężka. A poza tym żona przez lata wypracowała sobie rekordowe tempo marszu, spiesząc się do pracy. Wiecznie drugi w małżeńskiej rywalizacji, wynajduję sobie na wiadukcie przeciwników w moim zasięgu. I tu ciekawostka obserwacyjna. Im starszy przechodzień, tym trudniej go wyprzedzić. Kobiety i mężczyźni po sześćdziesiątce maszerują zwykle żwawo, energicznie i zdecydowanie. Niektórzy pogwizdują przy tym wesoło, inni nucą pod nosem – jak się zdaje – „Hymn sokoli”. Co do pokolenia ludzi po czterdziestce, czyli moich rówieśników, sytuacja wygląda podobnie jak w moim małżeństwie: kobiety z reguły przemieszczają się pędzikiem, a ich mężowie truchcikiem. Ogólnie jednak tempo jest całkiem przyzwoite. Wreszcie trzeci przedział wiekowy: 16–40 lat. Niestety, nie jest to generacja sprinterów. Ilekroć pojawiają się przede mną wytatuowane łydki, obcisłe T-shirty i wyrzeźbione sterydami ramiona, przygotowuję się do manewru wyprzedzania. Tak zwani faceci bowiem nie maszerują. Oni się snują, powłóczą nogami, robiąc przy tym bardzo zmęczone miny. Nie po to przecież chodzą na siłownię, żeby „ruchu zapragnąć, powstać i żyć”. Chodzą tam, żeby „dobrze wyglądać”, wbić się w koszulkę slim line i zrobić wrażenie na koleżankach. Koleżanki zresztą też się snują, ale akurat to można zrozumieć, bo w omawianym przedziale wiekowym zazwyczaj mają doła i są niedożywione. Płeć męska, przynajmniej w teorii, jest wolna od tak wielkiej traumy.
Mijając kolejnego łajzę na wiadukcie, przyglądam mu się uważnie. Nosi markowe „ciuchy” i trzydniowy zarost, z uszu zwisają mu bez sensu jakieś kabelki. Poza tym – jak w piosence kabaretowej – „okulary wyczesane Chucka Norrisa, groźne spojrzenie Borysa Szyca”. Skąd ty się w ogóle wziąłeś, facet? Kto cię wymyślił, „wykreował”, ustawił na cokole współczesnej kultury obok „wyzwolonej” kobiety i rozkapryszonego dziecięcia? „Facet to świnia” – śpiewał kiedyś wokalista zespołu Big Cyc. Nie miał racji, bo dzisiejszy młody mężczyzna to bardziej ślimak. Wolny, miękki i śliski. Lubi pokazywać rogi, ale wystarczy go dotknąć, by schował się do swojej skorupy i udawał twardziela.
Procesy językowe mówią więcej o naszej rzeczywistości niż diagnozy socjologów. Do niedawna byli na świecie „mężczyźni” – od słów „mąż” i „męstwo”, a więc „cnota, odwaga, hart ducha, bohaterstwo”. Dziś mowa jest już tylko o „facetach” – od łacińskich form facetus: „powabny, delikatny, elegancki”, a także facetia: „żart, dowcip, często o frywolnej treści”. Słowo „facet”, pierwotnie używane jako pobłażliwe lub pogardliwe określenie młodzieńca, upowszechniło się w znaczeniu pozytywnym. Osobnik płci męskiej jest definiowany estetycznie, a nie moralnie.
Czytałem gdzieś teorię spiskową, że przekształcenie mężczyzny w faceta to efekt długoletniej polityki dyktatorów mody, w większości homoseksualistów, którzy krzewią „metroseksualne” wzorce, by oczyścić nowoczesne społeczeństwa z normalnych, odpowiedzialnych, silnych wewnętrznie mężów i ojców. Coś w tym jest. Tylko poddany długotrwałej indoktrynacji facet może nie zauważać, że tatuaże na łydkach, przyciasne sweterki czy inne fullcapy to gadżety utrzymane w estetyce gejowskiej. Sądzę jednak, że proces paraliżowania płci męskiej ma głębsze podstawy. Z jednej strony jest to skutek kulturowego triumfu estetyki nad etyką, z drugiej – zatarcia granicy między światem mężczyzn a światem kobiet. Uwierzywszy, że nie ma zajęć specyficznie męskich i typowo damskich, młodzi mężczyźni nie tylko gotują obiady czy przewijają niemowlęta. Mają też bzika na punkcie mody, nie wstydzą się bywać w butikach, stosują kremy do ust i pod oczy, zmieniają fryzury itd. Oczywiście nie pragną zniewieścieć. Przeciwnie: chcą być superfacetami, czyli sprostać damskim wyobrażeniom o męskości.
Tyle że są to wyobrażenia bardzo powierzchowne. Młode kobiety nie znają tajemnicy duszy mężczyzny, bo nie znają życia. Nie powiedzą swojemu faworytowi: „Żeby zostać mężczyzną, musisz wykonać pracę wewnętrzną, wykształcić w sobie odwagę, hart ducha, odporność na krytykę, umiejętność rozwiązywania wspólnych problemów”. Będą raczej oczekiwać od niego, żeby był przystojny, modnie ubrany, pachnący drogimi perfumami, prężył muskuły, miał poczucie humoru i potrafił dominować wśród kolegów (wiadomo: testosteron). Jako zakładnicy tych infantylnych projekcji młodzi mężczyźni rezygnują z pracy nad własnym charakterem, nieustannie przeglądając się w lustrze. I choć czasem wyglądają jak kulturyści, stają się przeraźliwie słabi. „Ale ciacho...” – piszczą na ich widok niedojrzałe panny. Niestety, kto na słonecznym deptaku wydaje się ciachem, przy bliższym poznaniu z reguły okazuje się obciachem. Dziewczyny znów łapią doła i tak w kółko.