niedziela, 21 lipca 2013

Felieton wakacyjny

Układając plany wakacyjnych podróży, nie zapominajmy o tych miejscach, w których romantyczna przyroda wciąż jest sprzymierzeńcem polskości.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 17 lipca 2013

W zachodniej Polsce masowo giną bociany. W niektórych gminach śmiertelność młodych sięga podobno 80 proc. Według ornitologów, zdecydowały o tym niekorzystne warunki atmosferyczne w maju i czerwcu. Niskie temperatury i ulewne deszcze zatrzymały ogólny rozwój ptaków i wychłodziły ich organizmy, a wysoki poziom wód gruntowych odciął je od podstawowego pokarmu, jakim są dżdżownice. Według mnie, wytłumaczenie jest inne: bociany wymierają z rozpaczy. Dawniej nosiły rodzicom dzieci. Teraz nie mają czego nosić, bo młode Polki wolą biegać na castingi, niż spełniać się w macierzyństwie. Zanik przyrostu naturalnego wśród ludzi zburzył równowagę w przyrodzie.

Może komuś, kto żyje w wielkim mieście, los bocianów jest obojętny. Mnie nie jest, bo od dzieciństwa obserwuję białe ptaki przez okno. Kiedyś oglądałem z żoną i dziećmi telewizję albo układałem puzzle. Od kilku lat wystarczy nam widok wieży kościoła św. Walentego, na której tkwi majestatyczne gniazdo. Niezwykła jest stałość ptasiego harmonogramu. Bociany przylatują do Matarni zawsze między 26 marca a 2 kwietnia, a odlatują dokładnie 24 sierpnia, w dzień św. Bartłomieja. Pomiędzy tymi datami rozgrywa się fascynujący napowietrzny spektakl: umacnianie gniazda, miłosne obrzędy, wyklucie się dwójki młodych, nauka latania. Aż wreszcie nad Matarnią rozpościerają się cztery pary wspaniałych skrzydeł. Mam nadzieję, że ten scenariusz również w tym roku zostanie doprowadzony do szczęśliwego finału, wbrew diagnozom ornitologów.

Ostatnimi czasy w przyrodzie dzieje się jednak coś niepokojącego. Temperatura skacze jak piłka na gumce. Powszechnym zjawiskiem jest pomór pszczół, bez których nie sposób wyobrazić sobie polskiego krajobrazu. Zimą swój dramat przeżywają sarny i jelenie. Wyganiane z lasów przez zachłanne maszyny, wycieńczone, wychodzą na ulice, pod domy, padają z głodu. Tym, które regularnie nawiedzają nasz ogród, pozwalam z żoną obgryzać tuje, bukszpany, jałowce. Są takie chude, że bez tego wsparcia nie miałyby raczej szans na przeżycie. W tym roku przymknęliśmy nawet oko na dziki, które przeorały nam pół działki, zapominając o słowie „dziękuję”. Nie czas myśleć o manierach, gdy wokół roztacza się ziemia jałowa: Polska w budowie.

Układając plany wakacyjnych podróży, nie zapominajmy o tych miejscach, w których romantyczna przyroda wciąż jest sprzymierzeńcem polskości. Anektuje ruiny śląskich zamków i małopolskie klasztory, wyznacza ścieżki w puszczach, otacza zakola podlaskich rzek, napełnia ptasim śpiewem przestrzeń skansenów w Lublinie, Wdzydzach, a choćby i w centrum Torunia. Czasami wydaje się, że tego kraju już nie ma. Że podzielili go między siebie bukiniści handlujący stalorytami z dzieła Leonarda Chodźki „La Pologne” (1836). Ale to nieprawda. Im silniej wrastamy w historyczny polski krajobraz, tym trudniej nas przerobić na mieszkańców nowego wspaniałego świata, w którym wartości duchowe i obywatelskie są przedmiotem szyderstwa. Nie wiem, czy zdołałbym obronić swoją polskość, gdybym odwrócił się od dzików, saren i bocianów.