Dzisiejsi ideolodzy „postępu” korzystają z narzędzia, które przez dziesięciolecia skutecznie służyło sowieckiej propagandzie.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 9/2014
Kto przegląda poranną prasę, może mieć wrażenie, że we Wrocławiu trwa jeszcze Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju. Według historyków, obrady skończyły się 28 sierpnia 1948 r. – dokładnie w drugą rocznicę wykonania wyroku śmierci na siedemnastoletniej sanitariuszce 5. Wileńskiej Brygady AK Danucie Siedzikównie „Ince”. Jednak ekipa techniczna zapomniała chyba wyłączyć mikrofony, bo głos konieczności dziejowej brzmi ostatnio wyjątkowo donośnie. Najpierw feministka Katarzyna Bratkowska pochwaliła komunizm jako „bardzo pozytywną, równościową ideologię” i „najbardziej proludzki, humanitarny ustrój”. A niedługo później pisarka Magdalena Tulli wygłosiła bezkompromisowy referat o „Ince”, nawiązując do jej ostatnich słów: „Niech żyje Polska!”: „Podniecanie się tym, że zginęła z okrzykiem na ustach, ma w sobie coś dwuznacznego. Możemy się martwić, że została zamordowana, możemy współczuć, możemy szanować wybór, ale ekscytować się? Hitlerowscy zbrodniarze skazani na śmierć też ginęli z okrzykiem »Heil Hitler«”.
W wolnych mediach wystąpienia obu pań zostały potraktowane jako subiektywne „odloty”. Zgodnie uznano, że kto głosi podobne poglądy, kompromituje sam siebie i nie warto wytaczać przeciwko niemu polemicznych armat. Niestety, obawiam się, że czerwono-czarne widzenie świata jest reprezentatywne dla większości środowisk lewicowych III RP. Bratkowska to współzałożycielka Porozumienia Kobiet 8 Marca, znanego z organizacji tzw. manif, była wykładowczyni gender studies, działaczka na rzecz prawa do aborcji. Jej ojciec, Stefan Bratkowski, niegdyś członek PZPR, w 2011 r. otwarcie przestrzegał przed „faszyzmem” w wydaniu PiS, a działalność Jarosława Kaczyńskiego porównywał do drogi po władzę Adolfa Hitlera. Z kolei Tulli, uhonorowana niedawno Nagrodą Literacką im. Juliana Tuwima, już w 2003 r. przedstawiła polską prawicę w brunatnych barwach w zredagowanej wspólnie z Sergiuszem Kowalskim kuriozalnej książce „Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści”.
W ostatnich latach oskarżenia o faszyzm stały się dla lewicowych aktywistów kijem samobijem na Bogu ducha winnych ludzi. Powracają na transparentach („Faszyzm nie przejdzie”), w gorących wywiadach na antenie reżimowych mediów i w internetowych komentarzach, choćby na portalu „Krytyki Politycznej”. Oczywiście termin „faszyzm” używany jest bez związku z włoską doktryną polityczną. Chodzi o to, by poprzez skojarzenia z hitlerowskim nazizmem wyeliminować z polskiego życia publicznego tradycyjnych patriotów, którzy przeszkadzają w budowie nowego wspaniałego świata.
Polując na „faszystów”, dzisiejsi ideolodzy „postępu” korzystają z narzędzia, które przez dziesięciolecia skutecznie służyło sowieckiej propagandzie. Już w 1926 r. bolszewicy rozpoczęli kampanię przedstawiającą Józefa Piłsudskiego jako „faszystę” i „podżegacza wojennego”. Wprawdzie we wrześniu 1939 r. to oni w przymierzu z Niemcami uderzyli na Polskę, ale po czerwcu 1941 r. udało się im „zresetować” pamięć historyczną Zachodu i narzucić mu wizję „wielkiej wojny ojczyźnianej”, toczonej – ma się rozumieć – przez niewinny naród z bestialskim najeźdźcą. Świat, zgodnie z życzeniem Stalina, podzielił się na dwa bloki: faszystów i obrońców pokoju. Anglicy, a później także Amerykanie – świadomi militarnego potencjału Sowietów – ochoczo przystąpili do „koalicji antyfaszystowskiej”. Polska, wskutek sowieckich nacisków, wkrótce została z tej koalicji usunięta.
Po uzgodnieniach wielkiej trójki w Teheranie i Jałcie „faszystą” stał się każdy, kto nie akceptował nowego porządku świata. Komunistyczni propagandziści nad Wisłą długo określali w ten sposób emigrantów politycznych, żołnierzy Armii Krajowej i powstańców warszawskich, nie wspominając już o aktywnych po wojnie straceńcach z niepodległościowego podziemia. Ówczesny projekt nowego wspaniałego świata, któremu zagrażali tradycyjni patrioci, zakładał upowszechnienie ideologii marksistowskiej. Ten dzisiejszy opiera się na ideologii gender, feminizmie, propagowaniu aborcji i innych wymysłach lewicowej międzynarodówki. Zasada jest jednak ta sama: Polacy mają „kroczyć w awangardzie postępu”, realizując cele globalnej rewolucji.
Ostatnio w serwisach informacyjnych słowo „faszyści” pada najczęściej z ust kremlowskich polityków, którzy używają go w odniesieniu do Ukraińców walczących o niepodległość na kijowskim Majdanie. Władimir Putin od początku swej politycznej kariery dba o to, by sowiecka machina propagandowa nie obrosła rdzą. Trudniej zrozumieć tych Polaków, którzy zauważywszy na Majdanie nacjonalistów z partii „Swoboda”, dezawuują wolnościowe aspiracje narodu ukraińskiego przy pomocy sowieckiej nowomowy. Nie od dziś wiadomo, że wizja historii prezentowana przez wyznawców Stepana Bandery stanowi poważny problem w relacjach polsko-ukraińskich. Jednak na Majdanie „banderowcy” odgrywają rolę marginalną, a większość powstańców traktuje ich z ogromnym dystansem.
Choć jako poeta i publicysta wielokrotnie upominałem się o pamięć o polskich ofiarach Wołynia (i nadal zamierzam to robić), składam hołd poległym bohaterom Majdanu. Mam nadzieję, że w nowej, odrodzonej Ukrainie ich groby będą pomnikami wolności. I że w całej Europie skończy się wreszcie polowanie na „faszystów” zarządzone niemal 90 lat temu przez czerwonego kata.