Podobno armia ukraińskich „faszystów” właśnie maszeruje na Przemyśl, a jak się rozpędzi, to dojdzie pod Warszawę.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 13/2014
Podczas Jarmarku Dominikańskiego w Gdańsku częściej można usłyszeć język niemiecki niż polski. Nic w tym dziwnego. Na początku III RP do miasta nad Motławą podróżowali jego przedwojenni mieszkańcy, żeby popatrzeć na miejsca, w których się wychowali. Zapewne byli wśród nich szczęściarze, którym udało się kupić na pchlim targu własne zdjęcia z dzieciństwa, rodzinne zegary albo zastawy stołowe. Dziś rdzennych gdańszczan jest już niewielu, jednak tradycję sentymentalnych wycieczek kontynuują ich dzieci i wnuki. Trudno zgadnąć, co im chodzi po głowach, ale też nie należy ich utożsamiać en masse z klientelą Eriki Steinbach. Zresztą ćwiczona przez Frau Erikę gra na niemieckich resentymentach nie jest obecnie (chwilowo?) głównym polskim problemem.
Niemcy, którzy odwiedzają Gdańsk, robią na ogół dobre wrażenie. Są uprzejmi, refleksyjnie uśmiechnięci i nie rozłażą się na boki, gdy przewodnik opowiada o historii bazyliki Mariackiej. Wprawdzie w ostatnich latach tuż przed inauguracją Jarmarku Dominikańskiego zabieram rodzinę do Krakowa, Lublina albo w polskie góry, ale nie robię tego w geście sprzeciwu wobec niemieckich turystów. Po prostu serdecznie nie znoszę ich języka. Być może ma to związek z polskimi doświadczeniami historycznymi, lecz bezpośrednia przyczyna tkwi chyba w moich kłopotach ze zdaniem egzaminu na studiach. Do dziś pamiętam fragment czytanki, który musiałem wykuć na blachę, żeby dostać tróję z wąsami: „Fritz Neumann hatte eine kleine Wirtschaft mit Garten in der Nähe von Bremen...”.
Poważniejszy, bo stricte polityczny kłopot mam z innym językiem obcym, który mniej więcej od roku dominuje w mojej najbliższej okolicy. Otóż w każdym supermarkecie, nie wspominając już o Parku Handlowym Matarnia, od rana do wieczora rozbrzmiewa ojczysta mowa Władimira Władimirowicza Putina. Rosjanie przyjeżdżają czym się da: autokarami, samochodami osobowymi i ciężarówkami pożyczonymi z placu budowy. Jest ich tylu, że większość sprzedawców dawno wywiesiła dwujęzyczne reklamy, a nadawane przez głośniki komunikaty o promocjach lub godzinach pracy sklepu zaczynają się od słowiańskiego evergreena: „Wnimanie! Wnimanie!”.
Niby wszystko jest w porządku: niewidzialna ręka rynku działa jak należy, sąsiedzi z obwodu kaliningradzkiego wydają u nas pieniądze ciężko zarobione w putinowskiej administracji (z pobieżnych obserwacji wynika, że powodzi im się znakomicie), a zjednoczona Europa daje kolejny dowód swej otwartości na Innego. A jednak odczuwam pewien dyskomfort, gdy wybierając wędliny na kolację, słyszę głośną komendę: „Dawaj, Sasza, tiepier pajdiom w Biedronku!”.
Zwłaszcza ostatnio, po inwazji Rosji na Ukrainę, dręczą mnie niewygodne pytania. Co miał na myśli Siergiej Ławrow, gdy sugerował w Dumie, że „na obronę swojej integralności terytorialnej mogą liczyć tylko te państwa, które zapewniają równe prawa wszystkim narodom”? Czy polska granica z Rosją nie powinna zostać solidnie uszczelniona, zanim rosyjscy zakupoholicy okażą się uciskaną mniejszością etniczną? Jaką rolę w geopolitycznym planie Putina odgrywa obwód kaliningradzki, wciśnięty między Polskę a Litwę? Wreszcie, co myślą o moim kraju rosyjscy geszefciarze? Czy jest on dla nich jedną z wielu europejskich prowincji, czy też „bliską zagranicą”, zasiedloną przez „bratni naród”? Niestety, mam podejrzenie graniczące z pewnością, że zdecydowana większość gości z Kaliningradu podziela poglądy swojego prezydenta, którego – jak twierdzi główny ideolog Kremla Władisław Surkow – „Bóg zesłał Rosji, gdy przeżywała trudny okres”.
Faktycznie, jeszcze 20 i 10 lat temu Rosjanie mieli poważny kłopot z własną tożsamością, co znajdowało niekiedy groteskowy wyraz w powieściach młodych prozaików. W „Generation P” Wiktora Pielewina jeden z „noworosyjskich” oligarchów zwraca się do copywritera z agencji reklamowej: „Napisz mi rosyjską ideę na jakieś pięć stron. I wersję skróconą na stroniczkę. Żeby tam wszystko było wyłożone wyraźnie, bez mętnego kitu. I żebym każdemu zagranicznemu popaprańcowi-biznesmenowi czy innej piosenkarce mógł to wbić do łba. Żeby te k... poczuły taką siłę ducha, jak w czterdziestym trzecim pod Stalingradem”.
Dziś „rosyjska idea” jest już nie tylko napisana (przez Surkowa i jego podwładnych), ale i stanowi główny napęd kremlowskiej polityki zagranicznej. To agresywny neosowietyzm, zmierzający do rewizji granic i odbudowania absurdalnego poczucia siły wśród tzw. zwykłych Rosjan. Wyznaczenie wroga zewnętrznego zawsze jednoczyło poddanych cara-sekretarza-prezydenta i odwracało uwagę ludu od problemów wewnętrznych. Nie inaczej jest tym razem.
W propagandowej wojnie przeciwko Polsce agenci Putina święcą pierwsze triumfy. Bazując na naszych bolesnych doświadczeniach historycznych, wmówili niektórym Polakom, że armia ukraińskich „faszystów” właśnie maszeruje na Przemyśl, a jak się rozpędzi, to dojdzie pod Warszawę. Znany przyjaciel Polski Władimir Żyrinowski tak się tym przejął, że zaproponował nam uderzenie wyprzedzające – przejęcie Lwowa, Łucka, Tarnopola, Stanisławowa i Równego, czyli udział w rozbiorze Ukrainy. Dziękujemy, nie skorzystamy. Rosyjski koncert wygrywany na polskich emocjach zawsze brzmiał fałszywie, a dziś zamienił się w skrajną kakofonię. Uszy więdną, gdy się słucha rosyjskich dialogów w sklepie, cóż dopiero takich banialuk.